Czy można zbudować Europę bez Chrystusa?

Wśród europejskich polityków na serio traktujących swoje chrześcijaństwo, takich jak Robert Schumann – „Ojciec Europy”, czy Charles de Gaulle, mocne było przekonanie o trwałości kategorii narodu w procesie europejskiej integracji oraz o konieczności odwołania się do chrześcijańskiego dziedzictwa Europy. Któryż z obecnych eurokratów miałby odwagę – jak de Gaulle w 1965 r. – porównać ten proces do budowy katolickiej katedry.

Początek XX-wiecznej „myśli europejskiej” jest związany z okresem międzywojennym. Pojawia się wówczas tzw. ruch paneuropejski związany z myślą i działalnością hr. Richarda von Coudenhove”a-Kalergiego. Projektowana przez austriackiego arystokratę „Pan-Europa” miała mieć charakter tworu ponadnarodowego, kosmopolitycznego, opartego w swoim funkcjonowaniu na instytucjach abstrahujących od narodowej różnorodności kontynentu europejskiego.

Dom europejski – z jakich cegieł?
Myśl o zjednoczeniu Europy nie była również obca międzywojennym ruchom faszystowskim. Oswald Mosley – przywódca brytyjskich faszystów, już w 1937 roku postulował utworzenie „Unii Europejskiej” opartej na politycznym współdziałaniu Wielkiej Brytanii oraz III Rzeszy. Jak wiadomo, do wymarzonego przez Mosleya sojuszu między Londynem a Berlinem nie doszło, co jednak nie zniechęciło go do dalszego snucia własnej „myśli unijnej”. Jego powojenne publikacje świadczą, że ten brytyjski faszysta należał do prekursorów (mocno dzisiaj zapomnianych) wizji tzw. ściślejszej integracji europejskiej. Mosley domagał się bowiem „pełnej Unii Europejskiej”, która miała prowadzić do „Europy jako narodu”. A więc także w tym przypadku mamy do czynienia z projektem Unii Europejskiej jako instytucji ponadnarodowej, jako „formy zespolonego narodu”, wyposażonej we własną armię i budżet (a więc podstawowe atrybuty suwerennego państwa).
Również przywódca norweskich faszystów Vidkun Quisling (skazany po wojnie na śmierć za utworzenie kolaboracyjnego rządu pod egidą Niemiec) jesienią 1939 r. nawoływał do utworzenia „europejskiej konstytucji” przeznaczonej dla przyszłej „Wspólnoty Narodów Europejskich”.
Własny projekt jedności Europy mieli także komuniści. Spoiwem miała być tutaj ogólnoeuropejska „rewolucja proletariacka”. Jak wiadomo, bolszewicy już w 1920 roku podjęli pierwszą próbę zjednoczenia Europy na takich podstawach. Strategię Lenina skutecznie zburzyło polskie zwycięstwo nad bolszewikami pod Warszawą.
Wszystkie wymienione dotychczas projekty zjednoczenia Europy – ruch paneuropejski, faszystowska i komunistyczna wizja „Unii Europejskiej” – miały jedną wspólną cechę: całkowite abstrahowanie lub otwartą wrogość (jak w przypadku komunistów czy faszystów) wobec chrześcijaństwa jako historycznie sprawdzonego spoiwa jedności europejskiej.
Jednak w okresie międzywojennym istniała jeszcze jedna koncepcja zjednoczenia naszego kontynentu, szukająca właśnie tej drogi powrotu do ładu dawnej christianitas (jako wspólnoty chrześcijańskich narodów). Tego chciał Kościół katolicki i kolejni Papieże, nauczający, że bez oparcia na Chrystusie nowy, powojenny ład polityczny w Europie jest nietrwały. Przecież ogłoszenie przez Piusa XI w 1925 r. święta Chrystusa Króla oraz domaganie się przez Ojca Świętego poszanowania „społecznego panowania Chrystusa Króla” (encyklika „Quas primas”) było propozycją budowania jedności Europy na tych właśnie podstawach – europejskiego domu – jak powiedział po kilkudziesięciu latach w Gnieźnie Jan Paweł II – „zbudowanego z cegieł wypalonych w ogniu Ewangelii”.

Chrześcijaństwo, narody, Europa
Próbą odpowiedzi na wezwanie Kościoła (podtrzymywanego po 1939 r. przez Piusa XII) były powojenne projekty zjednoczeniowe wychodzące z grona europejskich chadeków (Roberta Schumanna we Francji, Alcidego De Gasperiego we Włoszech czy Konrada Adenauera w RFN). Trzeba pamiętać, że ówczesna chadecja (czyli ta z lat 40. i 50.) w sensie programowym radykalnie różniła się od obecnych partii chrześcijańsko-demokratycznych, traktujących pierwszy przymiotnik swojej nazwy jako niewygodny balast. Wszyscy trzej wymienieni politycy chadeccy byli wierzącymi (a więc i praktykującymi) katolikami.
Robert Schumann – w 1947 r. premier Francji, w latach 1948-1952 szef francuskiej dyplomacji, wybrany w 1958 r. na pierwszego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego – domagał się utworzenia europejskiej federacji, rozumianej jednak jako „związek państw”, a nie jako ponadnarodowa machina biurokratyczna. „Ojciec Europy” (tytuł nadany R. Schumannowi przez Parlament Europejski) uważał, że zjednoczona Europa „nie musi wcale oznaczać powstania nowego, nadrzędnego tworu państwowego, jak ma to miejsce w systemie federacyjnym”. Francuski polityk akcentował ponadto znaczenie „wewnątrzeuropejskiej solidarności” opartej na „europejskim duchu” i „duszy europejskiej”. Te ostatnie kategorie – czego nie ukrywał Schumann – powinny być warunkowane przede wszystkim przez chrześcijańskie dziedzictwo Europy.
Idee przyświecające „Ojcu Europy” kontynuował twórca V Republiki Francuskiej – generał Charles de Gaulle (prezydent w latach 1958–1970). W sensie dosłownym nie był on politykiem chadeckim, trudno mu jednak odmówić głębokiego przywiązania do chrześcijaństwa i – co nie jest przypadkiem – idei Europy afirmującej sprawę narodów. Jak sam mówił: „Narodów nie można jednoczyć tak, jak łączy się kasztany w purée z kasztanów. Trzeba szanować ich osobowość”.
De Gaulle wyrósł we francuskiej tradycji utożsamiającej naród z państwem (tzw. naród państwowy). Jeżeli więc w szeregu wypowiedzi twórcy V Republiki trafiamy na pojęcie „Europy państw”, należy to odczytywać właśnie przez ten pryzmat (a więc de facto jako „Europę narodów”). Jest jeszcze jedna cecha charakterystyczna europejskiej wizji de Gaulle”a – przekonanie, że procesu zjednoczeniowego nie można zadekretować z góry na modłę biurokratycznego rozporządzenia, że musi być on wynikiem organicznego, ewolucyjnego wzrostu. Na pytanie, „jak się zjednoczyć”, de Gaulle odpowiadał: „Poczynając od spraw prostych i przechodząc do bardziej złożonych, a czas zrobi swoje. Nie ma narodu europejskiego. Są narody europejskie”. To one – a nie „sztuczki ekonomiczne” – powinny być politycznym budulcem zjednoczonej Europy. Jak mówił pierwszy prezydent V Republiki: „Surowce, energia i wytworzone produkty nie mają wszak duszy, historii, tradycji, przeszłości ani ojczyzny”.
Jak wiemy – choćby z pism prof. Feliksa Konecznego – pojęcie narodu rozumianego jako wspólnota kulturowa i duchowa mogło się wytworzyć jedynie w kręgu cywilizacji chrześcijańskiej (łacińskiej). Nieprzypadkowo więc wśród polityków serio traktujących swoje chrześcijaństwo (Schumann czy de Gaulle) równie mocne było przekonanie o trwałości kategorii narodu w procesie integracji europejskiej. Któryż z obecnych eurokratów miałby odwagę – jak de Gaulle w 1965 r. – porównać ten proces do budowy katolickiej katedry. A przecież – jak przypominał wówczas prezydent Francji: „My, Europejczycy, jesteśmy budowniczymi katedr. Dziełu temu poświęciliśmy wiele czasu, poświęciliśmy temu dużo wysiłków, ale w końcu osiągnęliśmy cel (…). Teraz podjęliśmy się, my i wy [Francuzi i Niemcy], budowy Europy Zachodniej (…). Pozostawimy ją otwartą dla innych, jeśli będą chcieli dołączyć (…). I kto wie, czy jeśli tak się stanie, odnajdując upodobanie we wznoszeniu takich pomników, nie będziemy mogli przedsięwziąć budowy katedry jeszcze większej, jeszcze piękniejszej, chcę powiedzieć – jedności całej Europy”.

„Europejska katedra” – dom bez Boga
Zawarta w tych słowach francuskiego przywódcy antycypacja zjednoczenia Wschodu i Zachodu dokonuje się na naszych oczach. Trudno jednak uważać ratyfikację traktatu lizbońskiego, także przez Polskę, za wypełnienie idei de Gaulle”a czy Schumanna. Poczynając od sposobu tworzenia i ratyfikowania tego układu, będącego niczym innym jak poddaną pewnym retuszom konstytucją europejską (odrzuconą wcześniej przez Francuzów i Holendrów). Traktat to nie jest produkt organicznego wzrostu, a raczej debat w bardzo wąskim gronie „ludzi zaufanych”, którym „nie jest obca myśl o europejskiej integracji”. Co charakterystyczne, z procesu jego zatwierdzania niemal całkowicie wyłączono narody europejskie, a temu, który ten „przywilej” sobie zastrzegł (Irlandczycy), kazano głosować „aż do skutku”.
W swoich szczegółowych postanowieniach traktat lizboński jest radykalnym odejściem od koncepcji „Europy państw”, skoro de facto zatwierdza budowanie jednego superpaństwa dyrygowanego przez eurobiurokrację odpowiedzialną przed samą sobą.
Co najważniejsze jednak, lizbońska umowa nie tylko zawiera w sobie tzw. europejską ideologię, ale też wprost z niej wyrasta. Ideologia ta była całkowicie obca „Ojcom Założycielom Europy” i można ją sprowadzić do formuły: „Odciąć się od chrześcijańskiego dziedzictwa Starego Kontynentu”. Najdobitniej świadczy o tym nie tylko milczenie o wkładzie chrześcijaństwa w kulturową tożsamość Europy, ale również dołączona do traktatu lizbońskiego tzw. Karta Praw Podstawowych – tykająca bomba zegarowa podłożona pod resztki chrześcijańskiego patrymonium Europejczyków, czyli rodzinę. Karta – przez brak ścisłej definicji małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety – otwiera drogę ku uznaniu związków homoseksualnych za małżeństwa. Z kolei zawarty w Karcie zakaz „dyskryminacji ze względu na orientację seksualną” jest przygotowaniem gruntu pod obligatoryjne dla wszystkich członków UE ustawodawstwo legalizujące tzw. małżeństwa homoseksualne oraz penalizację chrześcijańskiej nauki przypominającej naukę Ewangelii w tej kwestii. Jak pokazują przykłady Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii – karanie ludzi wierzących za krytykę homoseksualizmu (tzw. hate crime) już odbywa się na naszym kontynencie.
Zawarty w Karcie Praw Podstawowych zakaz stosowania kary śmierci oznacza tylko zakaz stosowania tej kary wobec osądzonych zbrodniarzy, ale nie wobec osób niewinnych (aborcja).
Produktem zdominowanej przez laicką wizję świata euroideologii jest również znajdujący się w Karcie zapis gwarantujący „równość płci”. Niby nic groźnego, ale gdzie dwóch mówi to samo, nie zawsze to, co mówią, znaczy to samo. Mniej więcej od 30 lat w Europie hasło „równości płci” jest interpretowane jako spełnianie wszelkich zachcianek ruchów feministycznych. Zresztą w Karcie znajduje się zapis wyszczególniający, że postulat równości płci „nie stanowi przeszkody w utrzymywaniu lub przyjmowaniu środków zapewniających specyficzne korzyści dla osób płci niedostatecznie reprezentowanej”. Co zaś oznacza termin „płeć niedostatecznie reprezentowana”, będą w praktyce interpretować europejskie trybunały, tak przecież „zasłużone” w definiowaniu „praw kobiet” (casus Alicji Tysiąc).
Na razie Polska zastrzegła sobie interpretowanie praw zawartych w Karcie w świetle własnego ustawodawstwa. Któż jednak zaręczy, że w Polsce nie zmieni się prawo, któż zaręczy, że w przyszłości traktat reformujący nie zmieni się w taki sposób, że będzie wręcz nakazywał przyjęcie przez wszystkie państwa UE laickiego światopoglądu (przypomnijmy: głos Polski w Radzie Europejskiej będzie w przyszłości radykalnie osłabiony, co przewiduje traktat lizboński). Tak zwana sprawa Alicji Tysiąc i próba kneblowania katolickich mediów krytykujących werdykty europejskich trybunałów już świadczą o tym, że nie mamy tutaj do czynienia tylko i wyłącznie ze snuciem czarnych scenariuszy. To już się dzieje. A zegar tyka.

Prof. Grzegorz Kucharczyk
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl