Wywozili całe rodziny

Z Pawłem Krasuskim, deportowanym wraz z całą rodziną 10 lutego 1940 r. na Syberię, rozmawia Adam Kruczek



Jako dziesięcioletnie dziecko został Pan z całą rodziną wywieziony przez Sowietów na Sybir. Czy pamięta Pan, jak do tego doszło?

– Doświadczenie Sybiru jest udziałem mojej rodziny od czterech pokoleń. W XIX w. moi przodkowie udział w powstaniach przypłacili konfiskatą majątku i zesłaniem. Zesłany był tam mój pradziadek, dziadek Paweł Krasuski spędził na Syberii 25 lat, ojciec został tam na zawsze, a ja wraz z mamą i braćmi przez 7 lat zaznaliśmy sowieckiego „dobrobytu”.

Nasza gehenna zaczęła się nocą 10 lutego 1940 roku. Rodzice mieli dość duże gospodarstwo w kolonii Suszki niedaleko miejscowości Wysokie Litewskie i Wierzchowice, tuż za dzisiejszą granicą polsko-białoruską. Spaliśmy, gdy enkawudziści zaczęli dobijać się do naszego domu. Ojciec, który znał rosyjski, próbował z nimi rozmawiać, ale Sowieci wyważyli drzwi i wdarli się do środka. Rozpoczęli plądrowanie pokoi, a nam kazali szybko się ubrać i wychodzić. Przed domem czekały już nasze sanie zaprzężone w nasze konie. Okazało się, że zdążyli już rozgrabić budynki gospodarcze. Z domu nie pozwolono nam prawie niczego zabrać. Na stację kolejową w Czeremsze pojechaliśmy, tak jak staliśmy. Było nas dziewięcioro: mama, tata i siedmiu braci.

Byliście jedynymi Polakami, których tak brutalnie wyrwano tej nocy ze snu?

– Gdy przywieźli nas na stację, znajdowały się tam już setki ludzi. Tego dnia deportowano wszystkich Polaków z okolicy. Ich dobytek, podobnie jak nasz, wraz z Sowietami plądrowali kolaboranci wywodzący się z miejscowych mniejszości narodowych. To oni układali listy Polaków do wywózki, bo Sowieci sami nie mieli dobrego rozeznania, kto jest Polakiem, a kto nie. Ludzi spychano i wtłaczano do podstawionych bydlęcych wagonów. Do jednego wagonu upychano po blisko 150 osób. Z rozmów w czasie podróży wynikało, że deportowano wszystkich znajdujących się w tym czasie w polskich domach, niezależnie od tego, czy byli to domownicy, czy goście, chorzy czy zdrowi. Brano również kobiety w ciąży, starców, dzieci niezależnie od wieku, całe wielopokoleniowe rodziny.

Jakie nastroje panowały wśród zesłańców? Mieliście świadomość, dokąd was wiozą?

– Jechaliśmy w nieznane przez trzy miesiące. Do Baranowicz wieźli nas ok. 10 dni. Przez ten czas tylko trzy razy otworzyli wagony i dawali jakąś zupę i chleb. W Baranowiczach przeładowali nas do wagonów szerokotorowych. Jednemu z moich braci udało się wtedy zbiec. Dopóki pociąg jechał w kierunku Moskwy, dopóty mieliśmy nadzieję, że nie spotka nas najgorsze. Ludzie mówili, że jeśli skręcimy w Moskwie na południe, to żyjemy, a jeśli na północ, to już po nas. Okazało się, że skręciliśmy na północ. Pociągiem dotarliśmy do Archangielska, nad Morze Białe. Tam załadowano nas na tzw. holki, czyli samochody napędzane gazem drzewnym. Około 600 km jechaliśmy wzdłuż Dwiny Północnej, a potem w górę rzeki Piniegi, graniczącej z tundrą. Tam znajdowały się obozy zorganizowane jeszcze w latach 30. dla różnych narodowości opierających się władzy sowieckiej. Pierwszy, do którego trafiliśmy, położony był w miejscowości Głubokoje. Żyła tam jeszcze niewielka grupa ludzi pamiętających początki tego obozu. Wysadzono ich pod gołym niebem i przed nadejściem zimy musieli zbudować sobie dach nad głową. Opowiadali, że gdy pierwsza grupa wybudowała już baraki, większość wyprowadzono nad tzw. Krwawyj Ruczaj; zaterkotał karabin maszynowy i skończyła się ich niedola. Nazywali nas szczęśliwcami, bo przyjechaliśmy na gotowe. Baraki już stały. Później przewieźli nas do miejscowości Kołoz. Przeszliśmy chyba przez sześć takich obozów. Każdy z nich znajdował się przy jakiejś rzeczce. Wszędzie były podobne warunki bytowania.

Jak ludzie wyrwani z zasobnych polskich wsi reagowali na ekstremalne warunki życia pod kołem podbiegunowym?

– Mieszkaliśmy w barakach o długości 30 metrów. W dwóch przeciwległych końcach stały dwa piece. Choć w zimie stale się w nich paliło, w wiadrze zamarzała woda. Ludzie byli wyziębieni. Początkowo mieliśmy jeszcze trochę swoich ubrań, ale kiedy się podarły, żadnych nowych nie dostaliśmy. Moją rodzinę uratowało to, że gdy wyganiali nas z domu, mama zachowała na tyle przytomności, że z łóżek zabrała pierzyny. Przykrywaliśmy się nimi i w podróży, i w obozie. Ci, którzy nie mieli czym się ogrzać, chorowali i wykańczali się bardzo szybko. O lekarzach, leczeniu, lekarstwach nie było mowy. Gdy ktoś poważnie zachorował, to przeważnie umierał. Podobnie jak w Auschwitz, z tą tylko różnicą, że na Syberii Sowieci nie gazowali, nie rozstrzeliwali, ale zostawiali to wszystko morderczej przyrodzie.

Pochował Pan tam ojca i brata. Na co zmarli?

– Tak jak większość, z wycieńczenia. Cierpieliśmy na różne choroby, powszechny był szkorbut. Wypadały nam zęby. Gdy człowiek jest stale niedożywiony, wystarczy niewielka infekcja, by stracić życie.

Z czego składały się głodowe racje żywnościowe, które otrzymywali zesłańcy?

– Pracujący – a wszyscy, którzy mieli powyżej 16 lat, musieli chodzić do pracy – otrzymywali dziennie 40 dag chleba. Ci, którzy nie pracowali, dostawali połowę tej racji. Rano dostawaliśmy też zupę gotowaną na suszonych rybach, grzybach czy suszonych ziemniakach. Ale to zupełnie nie wystarczało do przeżycia. Panował nieprzeciętny głód. Ci, którzy mieli np. skórzane buty, paski czy rzemyki, moczyli tę skórę 3-4 dni w wodzie, potem długo gotowali, a następnie jedli. Rosjanie mieli takie powiedzenie: „My tiebia nie ubjom, ty sam podochniosz”, czyli: „My cię nie zabijemy, sam zdechniesz”. Dodawali też: „Albo umrzesz z głodu, albo mrozu”. Łagry więc szybko pustoszały. Nie było dnia, żeby nie znajdowano paru trupów osób zaginionych czy zamarzniętych w tajdze.

Jak próbowali się ratować ludzie skazani na powolną śmierć z wycieńczenia i niedożywienia?

– Z głodu oskubywano korę z drzew, skrzętnie zbierano wszystko, co rosło w pobliżu obozu i nadawało się do zjedzenia. Pokrzywa, lebioda, komosa, jakieś grzyby – wszystko to się gotowało i jadło. Najgorsze, że okres wegetacji roślin trwał bardzo krótko. Ciepło robiło się w czerwcu, a już we wrześniu zamarzała woda.

Podobno syberyjskie rzeki są bogate w ryby. Czy zesłańcom pozwalano je łowić?

– O tak, ryby były, tylko że dla nas były niedostępne. Staliśmy na brzegu głodni, widzieliśmy całe ławice, ale nic nie mogliśmy zrobić. Nie było żadnego sprzętu – ani sieci, ani haczyków, ani żadnych sznurków, żeby je łowić. Tam po prostu nie było prawie nic z wyjątkiem pił i siekier. Las, tajga i żadnej cywilizacji.

Na czym polegała przymusowa praca zesłańców w obozach, w których Pan przebywał?

– Pracowaliśmy przy wyrębie lasu. Ogromne drzewa ścinano piłami ręcznymi, odrąbywano wszystkie gałęzie, a następnie trzeba było ciągnąć długie kłody do najbliższej rzeki i układać je w piramidy. Gdy przychodziły roztopy, pnie spychano do rzeki i same płynęły do Piniegi, a dalej do Dwiny i do Archangielska, gdzie w tartakach następowała ich obróbka. Przy tak ciężkiej pracy na mrozie racje żywnościowe nie wystarczały. Można było wytrzymać miesiąc czy dwa, ale nie dłużej. Mój tata i brat, tak jak miliony syberyjskich zesłańców, zmarli właśnie z wycieńczenia. Nie mieliśmy nadziei, że przetrwamy… Ale pamiętam, że kiedy doszła do nas wieść o wybuchu wojny między Hitlerem a Stalinem, to wszyscy padliśmy na kolana i modląc się, dziękowaliśmy Bogu, że pojawiła się szansa na przeżycie. Liczyliśmy, że Niemcy wygrają i nas oswobodzą.

Czy w obozie panowała surowa dyscyplina?

– Początkowo byliśmy pod ścisłym nadzorem enkawudzistów. Codziennie zbiórka w baraku, liczenie, ilu żyje, ilu zmarło, ilu jest chorych. Wszystko było pod ścisłą kontrolą. Pilnowano nas i karano za łamanie regulaminu. Ale później, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, nastąpiła w pewnym sensie odwilż, gdyż wszystkich enkawudzistów wzięto na front. Prawie całkiem przestano nas pilnować i jednocześnie nie zapewniano nam podstawowych racji żywnościowych. Mówili wręcz: „Uchaditie”. Wielu próbowało na własną rękę przedzierać się do większych skupisk ludzkich. Ale szansa na wydostanie się z tego odludzia była praktycznie żadna, bo do najbliższego większego miasta Archangielska było 1200 kilometrów. Okazało się, że najwięcej ludzi zginęło właśnie w wyniku ryzykanckiego wyjścia z obozu.

A Pan nie próbował wydostać się z tego piekła?

– Tak, w 1942 r. mój brat zbił tratwę i spływając Piniegą – rzeką wielkości naszej Wisły, usiłowaliśmy dopłynąć do Dwiny, żeby zbliżyć się do Archangielska. Niestety, plan spalił na panewce, bo wyruszyliśmy w sierpniu, a już we wrześniu rzeka zaczęła zamarzać. Pokonaliśmy ok. 400 km i zatrzymaliśmy się w napotkanym obozie przejściowym. Nie przysługiwało nam żadne wyżywienie, więc groziła nam śmierć głodowa. Postanowiliśmy wracać na piechotę. Po drodze zasypał nas śnieg i zostalibyśmy tam chyba na zawsze, gdyby z drogi nie zabrał nas jakiś ludzki Rosjanin jadący saniami. Wiózł jęczmień; napchaliśmy sobie nim kieszenie i te trzy kilogramy jedliśmy przez prawie sześć tygodni. Pamiętam, jak mama, gdy już wróciliśmy do obozu, rozgniatała to ziarno i zalewała wodą.

Jak zakończyła się dla Pańskiej rodziny syberyjska odyseja?

– Po zakończeniu wojny w 1945 r. przewieziono nas razem z nielicznymi Polakami, którzy zdołali przeżyć, na Ukrainę. Po pięciu latach głodówki mieliśmy przynajmniej co jeść. Spotykały nas za to nieprzyjemności z powodu polskiego pochodzenia. Spędziliśmy tam dwa lata, starając się o powrót do Polski. Nie było to proste, gdyż jako urodzonych na terenie obecnej Białorusi uznano nas za obywateli sowieckich. Ale w końcu się udało. W maju 1947 r. przyjechaliśmy pociągiem do Lublina. Tak zakończyło się nasze siedmioletnie zesłanie. I tak mieliśmy dużo szczęścia. Z 13-osobowej rodziny naszych sąsiadów Marców nikt nie przeżył Syberii.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl