Rekonstrukcja polskości

Z dr. Sławomirem Cenckiewiczem rozmawiają Agnieszka Żurek i Mariusz
Majewski

W jednym z wywiadów powiedział Pan: "historia jest moim życiem". Czy
zainteresował się Pan historią z powołania, czy pod wpływem okoliczności?

– Historia rzeczywiście jest moim życiem. Fakt, że zostałem historykiem, wiąże
się przede wszystkim z miejscem, w którym się urodziłem i mieszkałem. Większość
swojego życia spędziłem w Gdańsku, a kiedy się tam mieszkało w latach 80., czyli
w okresie, kiedy dojrzewałem, nie sposób było nie widzieć tego wszystkiego, co
się działo: Sierpień ’80, manifestacje, walki uliczne… Mieszkałem na Zaspie,
tam gdzie Lech Wałęsa – pod jego mieszkaniem także odbywały się manifestacje, na
których bywałem. Chodziłem na mecze Lechii Gdańsk, gdzie kibice krzyczeli:
"Precz z komuną!". Istniała pewna atmosfera, która spowodowała, że historia
najnowsza zaczęła mnie interesować. W końcu lat 80., mimo młodego wieku,
zaangażowałem się w działalność polityczną w Federacji Młodzieży Walczącej w
Trójmieście. Była to solidna szkoła nauki historii – koledzy starsi ode mnie o
kilka lat, zwłaszcza Mariusz Roman i śp. Robert Bodnar, mieli niesamowitą wiedzę
– przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Opowiadali o wielu sprawach, które
później stały się dla mnie bardzo ważne. Bardzo przeżywałem opowieści o świecie
Traugutta i Piłsudskiego, Polski Podziemnej i państwa na wygnaniu. To była silna
fascynacja, która w 1989 r. zaprowadziła mnie m.in. do Krakowa i wzięcia udziału
w marszu szlakiem I Kompanii Kadrowej. Nie sposób też nie wymienić postaci dla
mnie wówczas magicznych, jakby łączących epokę Piłsudskiego z rzeczywistością, w
której przyszło mi żyć, myślę przede wszystkim o śp. Wojciechu Ziembińskim i
Romualdzie Szeremietiewie. To im zawdzięczam swoją zdecydowanie
antykomunistyczną, a ostatecznie także antyokrągłostołową postawę już w latach
1988-1989. Myślę czasem, że to właśnie tamten czas najbardziej mnie ukształtował
ideowo. Poza tym widziałem z bliska strajki 1988 r., zwłaszcza ten sierpniowy,
którego zakończenie było dla mnie wielkim wstrząsem. Nie mogłem pojąć tego, że
akcja strajkowa musi zostać wygaszona, bo jest to warunek, który Wałęsie
postawił Kiszczak. Po raz pierwszy widziałem wówczas, jak w proteście przeciwko
temu działacze "Solidarności" odpinali znaczki związku, mówiąc, że zostali
zdradzeni. Później sytuacja w jakimś sensie dla mnie się powtórzyła w czerwcu
1992 r., kiedy nocą obalono rząd Jana Olszewskiego, z którym się
identyfikowałem. Na jego zapleczu pracowali koledzy, których znałem z
konspiracji młodzieżowej, a Romuald Szeremietiew był wiceministrem i
kierownikiem resortu obrony narodowej. Później angażowaliśmy się w obronę
lustracji i w różne projekty jednoczenia środowisk niepodległościowych.
Ostatecznie klimat tamtych podziałów mocno mnie rozczarował i sprawił, że
postanowiłem pójść na studia historyczne. Chciałem zostać nauczycielem w szkole
podstawowej, średniej lub wyjechać, by pracować w polskich szkołach w
Kazachstanie. W każdym razie skupiłem się na studiach.

Czy okres Sierpień ’80 – Sierpień ’89 ukształtował Pana także jako historyka?
– To byłaby gruba przesada. W Sierpniu ’80 miałem 9 lat, ale rzeczywiście na
moich oczach działa się już historia. Nie pamiętam dzisiaj, w jaki sposób, bo
strajkowały już gdańskie tramwaje, ale 24 sierpnia 1980 r. znalazłem się pod
Stocznią Gdańską im. Lenina. To była niedziela, tysiące ludzi pod bramą, a na
niej wisi jakiś wąsaty mężczyzna i przemawia. Pamiętam doskonale jego słowa o
czołgach, które mogą podjechać pod stocznie. Zrobił na mnie spore wrażenie, choć
przecież nic z tego nie rozumiałem poza tym, że może dojść do konfrontacji
dobrych – tych w robotniczych drelichach, ze złymi – w mundurach.

Od razu się Panu nie spodobał?
– Nie, przeciwnie, miał świetne przemówienie, był oklaskiwany, i mnie też się
podobał.

Które z wydarzeń dekady 1980-1990 wstrząsnęło Panem najbardziej?
– Są chyba dwa takie wydarzenia. One jednak niczego we mnie nie przewróciły, ale
przeciwnie – utwierdziły mnie w moich poglądach. Pierwszym takim zdarzeniem był
ostatni zjazd PZPR w Sali Kongresowej w Warszawie w styczniu 1990 roku.
Przyjechałem z kolegami z Trójmiasta – podobnie jak wielu podobnych do nas z
całej Polski – na manifestację przeciwko PZPR. Żądaliśmy jej potępienia i
odebrania majątku. Dostaliśmy wtedy straszny łomot. Oddział Prewencji MO (bo już
nie ZOMO) złapał mnie i troszkę oklepał przy ulicy Niepodległości, koledzy to
widzieli i zaczęli negocjować, żeby mnie z tego jakoś wyciągnąć. Udało się.
Agresja i bezwzględność służb, które identyfikowaliśmy już bardziej z
Mazowieckim niż z Kiszczakiem, była dla nas wielkim wstrząsem. Wtedy nawet
reżimowe gazety pisały o krwawej jatce na ulicach Warszawy, a ludzie rządu
Mazowieckiego bronili postępowania milicji. Rankiem wróciliśmy do Gdańska, a na
11.00 poszliśmy do kościoła św. Brygidy na Mszę Świętą. Po Mszy Mariusz Roman
przemawiał pod kościołem. Powiedział o tym, co stało się dzień wcześniej w
Warszawie. Tak rozgrzał tłum ludzi pod kościołem, że kiedy ktoś rzucił hasło:
"Idziemy na Komitet!", poszliśmy. Po południu siedziba znienawidzonej PZPR była
w naszych rękach. Wieczorem już nas stamtąd wykurzyli. Było to dla mnie
wydarzeniem przełomowym w tym sensie, że utwierdziło mnie w przekonaniu, iż w
Polsce nie doszło do zasadniczej zmiany. To był jakby podpis potwierdzający tę
diagnozę. Przedstawiciele ekipy rządowej, myślę przede wszystkim o Jacku
Ambroziaku z Urzędu Rady Ministrów i ministrze Aleksandrze Hallu, którzy
nalegali, by nas szybko usunąć, stali się dla mnie symbolem okrągłostołowej
władzy.

W Pańskim wspomnieniu czytałem o tym, że był Pan świadkiem niszczenia
dokumentów w gmachu partii. Odebrałem to w Pańskim kontekście jako chichot
historii.

– Pamiętam to bardzo dobrze. W pewnym momencie Mariusz Roman mówi: "Stary,
musisz zejść ze mną na dół, coś zobaczysz!". Schodzimy i widzimy wystraszonego
jegomościa z szufelką koło pieca czy komina, przez który leciały z góry, z
miejsca, gdzie zadekowali się komuniści z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, zmielone
na bardzo malutkie fragmenty dokumenty. W tle był bodaj piec, do którego
szufelką z komina wrzucał confetti lecące z góry. Zakląłem: "Kurczę! Nikt mi nie
uwierzy, że coś takiego się tu dzieje". Zobaczyłem na własne oczy przemysłowe
niszczenie dokumentów, a woreczek ze zmielonymi papierami mam do dziś w swoich
zbiorach.

Czyli najpierw była Polska, a nie historia?
– Tak. Nie pochodzę z patriotycznej rodziny, moja mama nie była działaczką
"Solidarności". Moja rodzina trzymała się z dala od polityki i właściwie od
wszystkiego. Odwołując się do pojęcia, które po raz pierwszy przeczytałem w
książce prof. Ryszarda Legutki – z własnej woli rekonstruowałem swoją polskość i
patriotyzm.

Co w takim razie było impulsem do tego, by jednak przestać trzymać się z
daleka?

– Przeprowadzka do Gdańska. W 1978 r. moja mama po długich bojach wywalczyła
mieszkanie. Dostała przydział w Gdańsku na Zaspie. Przenosiny do Gdańska były
momentem, w którym wszystko się zmieniło. Historia przyspieszyła – za dwa lata
był Sierpień, siedziba władz "Solidarności" kilkanaście minut piechotą od domu,
później stan wojenny, manifestacje, mecze Lechii (w tym ten najsłynniejszy z
Juventusem Turyn w 1983 r., na którym znalazłem się nieopodal Wałęsy)… Ja już
w ten Gdańsk wsiąknąłem…

Czy przyspieszenie biegu historii wiązało się także z koniecznością
przyspieszenia dojrzewania duchowego?

– Nie od razu. Byłem typowym młodym człowiekiem końca lat 80. Słuchałem muzyki
metalowej i punkowej, grałem na perkusji, nosiłem długie włosy – standard jak na
tamte czasy, przynajmniej w Gdańsku. Odszedłem od Kościoła, odbierałem go jako
część establishmentu, opresyjną instytucję, która mi czegoś zakazuje. Takie
głupie gadanie, typowe dla młodzieży. Przez kilka lat w ogóle nie chodziłem do
kościoła. Nie byłem w tym odosobniony – oczywiście nie jest to żadne
wytłumaczenie… Na poważnie coś się we mnie zmieniło w 1991 roku. Miałem
antykomunistyczne poglądy i coraz bardziej konserwatywny punkt widzenia na różne
sprawy. Poza tym wciąż miałem za przykład niektórych zaangażowanych politycznie
kolegów, którzy nie zerwali z Kościołem. Zacząłem sporo czytać. Jeden z kolegów
podsunął mi książkę niemieckiej mistyczki Anny Katarzyny Emmerich o bolesnej
męce Pana Jezusa. Wróciłem do Kościoła, do swojej parafii. Bardzo mi się tam
jednak nie podobało. Przeszkadzała mi nadmierna nowoczesność, charakter
współczesnych budowli kościelnych, który nie pozwalał mi się skupić, zanikająca
pobożność eucharystyczna, Komunia św. przyjmowana w postawie stojącej, no i te
tańce na Mszach, gitary…

Taki oazowy klimat?
– Klimat infantylny, widoczny zwłaszcza podczas tzw. Mszy św. dla młodzieży… Z
czasem byłem tym załamany, bo uświadomiłem sobie że nie mam alternatywy. Nie
potrafiłem tego wszystkiego ogarnąć do końca – z jednej strony wracałem tam z
potrzeby ducha i katolickiego obowiązku, a z drugiej – estetycznie i kulturowo
to odrzucałem, bo nie dostrzegałem w tym sacrum i należytego szacunku do
Eucharystii. Szukałem ciszy, kontemplacji i skupienia, jak również autorytetu
kapłana, a nie kolegi z gitarą w koloratce. Aż wreszcie jesienią 1992 r.
zadzwonił do mnie kolega i powiedział, że do Sopotu przyjeżdża ojciec
redemptorysta ze Szkocji, ojciec Michael Mary Sim, i że odprawi on Mszę
trydencką w kościele parafialnym św. Andrzeja Boboli. Poszliśmy na tę Mszę
Świętą. Ksiądz proboszcz Cabała powiedział: "Proszę zatem odprawiać te swoje
hokus-pokus". Ojciec Sim zrobił ze stołu ofiarnego ołtarz, postawił krzyż i
świece, ustawił tablice z modlitwami… Była to Msza św. recytowana, cicha, bez
śpiewów, bez diakonów, subdiakonów… Nikt nie wiedział, jak się zachować, kiedy
klęczeć, nie mieliśmy modlitewników… Ale było to dla mnie coś tak wyjątkowego
i niesamowitego, miałem poczucie, że odnalazłem wielki skarb, który ktoś przede
mną tyle lat ukrywał. Świadomość, że odkryłem liturgię Mszy św., którą
odprawiali szczególnie bliscy mi święci, jak św. Ignacy Loyola, św. Jan Vianney
czy św. Maksymilian Kolbe, jeszcze bardziej potęgowała moje zainteresowanie
Kościołem katolickim.

A do jakiego kościoła chodził Pan przed pojawieniem się księdza
odprawiającego regularnie Msze św. trydenckie w Gdańsku?

– Bywałem u Ormian, ale najdłużej chodziłem na Mszę św. do grekokatolików,
których liturgia uległa mniejszym modyfikacjom jak w Kościele łacińskim. Już sam
fakt utrzymania kierunku celebracji Mszy św. w stronę Pana Boga, a nie wiernych,
był dla mnie istotny.

A jakie zdanie miał Pan o katolicyzmie ludowym?
– Miałem i mam do tzw. katolicyzmu ludowego olbrzymi szacunek i przywiązanie.
Kiedyś znany kolumbijski filozof i konserwatysta Nicolás Gómez Dávila
powiedział, że jego katolicyzm jest katolicyzmem okrytej chustą starowinki
modlącej się w kościele. Niezależnie od tej urzekającej prostoty wiary szukałem
jednak racjonalnych przesłanek, żeby wytłumaczyć sobie, czym jest w istocie
katolicyzm. Zacząłem czytać książki teologiczne, stare katechizmy, encykliki
papieskie, podręczniki do liturgii… Innymi słowy, sam studiowałem doktrynę
Kościoła katolickiego. Zrozumiałem wówczas, że siła katolicyzmu, nie tylko tego
"ludowego", tkwi w maryjności, którą wielu stara się podważyć i zakwestionować.
W ten sposób doszedłem do przekonania, że tzw. katolicyzm ludowy jest w istocie
skuteczną obroną katolickiej prawowierności, swoistym panaceum na obecny kryzys.
Świetnie rozumiał to św. Maksymilian, "szaleniec Niepokalanej", który jakby
przewidując nadciągający kataklizm duchowy i dominację liberalizmu, właśnie w
Matce Bożej szukał siły, oparcia i ratunku dla Polski i świata. Podobnie zresztą
ks. Prymas Stefan Wyszyński, który w czasach komuny oddał cały Naród Polski w
opiekę Niepokalanej. Potrzeba nam dzisiaj ich przykładu i siły woli.

Mistrzowie są ważni nie tylko w życiu duchowym, ale i na polu działalności
naukowej. Kiedy czytałem Pana biogram, zwróciłem uwagę, że zarówno pracę
magisterską, jak i doktorską pisał Pan pod kierunkiem tego samego profesora. Czy
jest to Pana mistrz? Którego jeszcze z historyków wymieniłby Pan jako swojego
mentora?

– Na pewno w centrum pozostaje profesor Roman Wapiński. Był to człowiek, któremu
chyba najwięcej zawdzięczam jako historyk. Traktował swoich uczniów podmiotowo,
tolerował różne poglądy i historyczne punkty widzenia, mimo że był człowiekiem
uwikłanym w PRL. Przyznawał mi zawsze prawo do głoszenia własnych poglądów. Był
człowiekiem otwartym, o szerokich horyzontach, miał interdyscyplinarne
spojrzenie na historię, człowiek nieprawdopodobnej wręcz erudycji, słowem –
uczony. Powiedział mi kiedyś na seminarium: "Jeśli nie będzie pan czytał 70
stron na godzinę, to niech się pan pożegna z tym zawodem". Więc pracowałem nad
sobą jeszcze więcej. Z badaczy, których znałem, wspomnieć muszę prof. Pawła
Wieczorkiewicza, z którym zaprzyjaźniłem się niewiele ponad rok przed jego
śmiercią. Był mi bliski, bo uosabiał rzadki dzisiaj typ naukowego wolnościowca,
którego nie ograniczały środowiskowe konwenanse i polityczna poprawność. Mimo
fascynacji Marianem Kukielem czy Władysławem Pobogiem-Malinowskim, największym
dla mnie polskim historykiem pozostaje niezmiennie ks. Walerian Kalinka, który z
kolei urzekł mnie swoim krytycznym spojrzeniem na dzieje ojczyste.

A jak wspomina Pan kolegów historyków, z którymi pracował Pan na przykład w
Instytucie Pamięci Narodowej?

– Dość dobrze, z wieloma przecież pozostaję w przyjaźni. Po latach pracy w IPN
uważam jednak, że państwowy i niejako oficjalny model opisu polskich dziejów się
nie sprawdził. Działalność naukowa w IPN podlega tak nieprawdopodobnym
ograniczeniom – ingerencjom zewnętrznym i wewnętrznym, ale również
autocenzorskim, że nadawanie jej charakteru państwowego zupełnie traci sens.
Wolność nauki to przede wszystkim swoboda badawcza, a ta jest w Polsce dziś
krępowana i ograniczana politycznymi napaściami na historyków, którzy mieli
odwagę zaledwie dotknąć kilku zakazanych tematów. Politycy chcą instytucji,
którą utrzymają na krótkiej smyczy, przewidywalnej, uzgadniającej z nimi
kierunki prac badawczych i cykl wydawniczy. Premier Tusk mówił kiedyś o
warunkach, które muszą zostać spełnione, aby IPN "miał szansę przetrwać". Kto
się temu nie podporządkowuje, zostanie publicznie zlinczowany, nazwany
"pistorykiem", "kontynuatorem działań bezpieki", "karłem moralnym",
"szambonurkiem" lub "popłuczyną po endecji". To jest repertuar ludzi, którzy
aktualnie sprawują w Polsce rządy lub je aktywnie wspierają. Zapewniam, że nie
pozostaje to bez wpływu na wolność nauki, kondycję IPN i odwagę cywilną badaczy
w nim zatrudnionych. Zaczynają dominować postawy oportunistyczne, chęć
nienarażania się, przetrwania na etacie za wszelką cenę. Widać to zarówno w
publikacjach, ale też publicznych wystąpieniach i referatach. Związku z tym
doszedłem z czasem do przekonania, że IPN winien w zasadzie spełniać dwie
funkcje – archiwalną i lustracyjną.

Fakt "poświęcenia" Pana "w imię ratowania Instytutu Pamięci Narodowej"
odebrał Pan jako zdradę?

– Za wcześnie o tym publicznie i w szczegółach opowiadać. Przyjdzie na to
jeszcze czas, choć polityczne gry i naciski na IPN w mojej sprawie oraz rola
ludzi pokroju marszałka Bogdana Borusewicza po części zostały przez prasę
odsłonięte. Obecny prezydent powiedział kiedyś, że choć ma o mnie "wysoką" ocenę
jako o historyku, to jednak "zrobiłem krzywdę społeczeństwu", pisząc książkę o
Wałęsie, więc pewnie dlatego zostałem ukarany.

Gdzie wyznaczyłby Pan granicę między działaniem w dobrej wierze po to, żeby
wywalczyć sobie jakąś przestrzeń, w której będzie można się poruszać, a
oportunizmem? Kiedy ta przestrzeń zamienia się w koncesjonowaną przybudówkę
systemu?

– W polskich warunkach oportunizm ludzi inteligentnych, dobrych i patriotów
polega najczęściej na myśleniu, że wyznawane przez nas poglądy są w mniejszości
i nie mają szansy konkurować z dominującym liberalizmem. Stąd też – mówią
oportuniści – powinniśmy się sami ograniczyć (np. nie napisać artykułu na jakiś
temat lub go zmodyfikować w stronę politycznej poprawności), zaprosić ludzi o
zupełnie innym światopoglądzie do współrządzenia (np. IPN) i współdecydowania
(np. o kierunku badań naukowych), bo w innym razie nie mamy szans na
przetrwanie. Ostatecznie zawsze tracimy wszystko – nie napisaliśmy ważnych
tekstów, nie wydaliśmy istotnych książek, a osoby, którym powierzyliśmy
stanowiska, wręczają nam wymówienia, prześladują w pracy lub ograniczają swobodę
badawczą. Podam konkretny przykład takiego myślenia, o którym nigdy dotąd nie
mówiłem. Kiedy w IPN powstawała książka o Wałęsie, to jeden z jej pierwszych
czytelników postulował usunięcie cytatu z dość kuriozalnej wypowiedzi Marii
Dmochowskiej na temat szkodliwości lustracji z 1993 roku. Tłumaczono nam –
Piotrowi Gontarczykowi i mnie – że jeśli tego cytatu w książce nie będzie, to
Dmochowska, która pełniła i wciąż niestety pełni funkcję wiceprezesa IPN, nie
będzie protestowała przeciwko naszej książce. Usunęliśmy więc jej wypowiedź. I
co się stało? Na kilka dni przed opublikowaniem "SB a Lech Wałęsa" Dmochowska
jako wiceprezes IPN napisała listowny donosik do Wałęsy, który ujawnił i
odczytał w telewizji Tomasz Lis. To był nieprawdopodobny wręcz akt nielojalności
wobec śp. Janusza Kurtyki i Instytutu.

Czy obecnie istniejące między historykami podziały są szczególnie ostre?
– Istnieje niewielka grupa historyków, która próbuje zdominować dyskurs
historyczny o najnowszych dziejach Polski w przestrzeni publicznej i wykluczyć z
debaty naukowców o odmiennych poglądach. Samozwańczym "wodzem" tej grupki jest
prof. Andrzej Friszke, który niezwykle ostro, w emocjonalnych słowach atakował
zmiany w IPN, jakie zaszły po 2005 r., a które w znaczący sposób spluralizowały
sposób myślenia i opisu historii Polski. Mam wprawdzie szacunek dla jego wiedzy
i erudycji, przez jakiś okres utrzymywaliśmy nawet serdeczne relacje, ale od
jakiegoś czasu jego personalne ataki na prezesa Kurtykę, Jana Żaryna czy moją
skromną osobę przekroczyły granice dobrego smaku i obyczaju, nie mówiąc już o
dochowaniu fundamentalnej zasady naukowego obiektywizmu i otwartości. Polityczne
zaangażowanie i zacietrzewienie widać zresztą w jego pisarstwie, żeby odwołać
się zaledwie do dwóch przykładów. W 2008 r. napisał dla "Gazety Wyborczej"
recenzję książki "SB a Lech Wałęsa", nie czytając jej w całości. Zarzucił nam
rzekomą nieznajomość i niewykorzystanie ważnego dokumentu, który notabene w
całości opublikowaliśmy w naszej książce. To była wielka kompromitacja badacza,
który ma przecież tytuł profesora. Innym razem, kiedy już po Smoleńsku media i
politycy Platformy Obywatelskiej zgodnie orzekły, że śp. Lecha Kaczyńskiego nie
było podczas strajku w stoczni w sierpniu 1980 r., Friszke na łamach "Polityki"
oznajmił z całą powagą: "nic nie wiadomo o udziale w tych działaniach Lecha
Kaczyńskiego". Ten skrajnie stronniczy wyrok historyka obnażył później Piotr
Semka na łamach "Rzeczpospolitej" w tekście o roli Lecha Kaczyńskiego podczas
strajku. Przykład prof. Friszkego i kilku jego kompanów jest jednak dość skrajny
i odosobniony. Większość badaczy jest otwartych na dyskusję i wymianę poglądów.

Czyli istnieje indeks tematów lub nazwisk zakazanych?
– Tak, w moim przekonaniu istnieje. Przykładem może być sprawa oświadczenia
pełnomocnika prawnego Adama Michnika – Piotra Rogowskiego, z września 2005 r., w
którym jest mowa o powzięciu "kroków prawnych na drodze karnej lub cywilnej"
przeciwko "osobom lub podmiotom", które "upublicznią materiały z podsłuchów
zainstalowanych" w mieszkaniu Michnika. Materiały te są przechowywane w aktach
Michnika w archiwum IPN. Zamówiłem sobie kiedyś te dokumenty i byłem zdumiony,
przeglądając metryczkę z wykazem osób czytających te akta, gdyż okazało się, że
od czasu publikacji oświadczenia Rogowskiego żaden z badaczy nie miał odwagi ich
choćby przeczytać, nie mówiąc już o zacytowaniu w pracy naukowej. Należy zatem
założyć, że dla wielu potencjalnych biografów Michnika oświadczenie Rogowskiego
było rodzajem prewencji, i w tym sensie okazało się bardzo skuteczne. Z drugiej
strony pojawiają się opinie – m.in. na łamach ostatniego numeru "Więzi" – że
Michnik nie jest w należyty sposób doceniany i opisywany przez historyków.
Jednocześnie piętnuje się badaczy, którzy sięgają po relacje Krzysztofa
Wyszkowskiego czy Antoniego Macierewicza, których jakby z definicji uznaje się
za niewiarygodnych świadków historii. Te podwójne standardy i relatywizm
badawczy zaczynają dominować w literaturze historycznej.

W jaki sposób wybiera Pan tematy swoich książek?
– Każdy ma jakieś preferencje i historyczne fascynacje… Od wielu lat mam dość
sprecyzowane zainteresowania badawcze. Pewną inspiracją dla mnie był pierwszy
wyjazd do Stanów Zjednoczonych i zainteresowanie się polską emigracją w Ameryce.
Muszę przyznać, że studiowanie w archiwach biografii gen. Kazimierza
Sosnkowskiego, płk. Ignacego Matuszewskiego czy Tadeusza Katelbacha na tyle mnie
urzekło, iż postawiłem zająć się środowiskiem "niezłomnych". W ten sposób
napisałem doktorat o senatorze Katelbachu, który skończył swój żywot w Nowym
Jorku w 1977 roku. Jest to postać o tyle dla mnie ważna, że uosabia poglądy
owych "niezłomnych", wyśmiewanych tak często w kraju i określanych pogardliwie
mianem "zoologicznych antykomunistów". Tamte fascynacje w pewnym sensie zaważyły
na mojej drodze naukowej.

W swoich książkach porusza Pan często tematy, którymi niewiele osób ma odwagę
się zająć.

– Nic na to nie poradzę. Profesor Andrzej Zybertowicz często mi powtarza: "Pisz
książki ważne dla Polski". No i staram się. Jestem ciekaw przeszłości, zwłaszcza
tej, która przybliża mnie do odpowiedzi na pytanie, dlaczego dany proces
historyczny przybrał taki, a nie inny obrót. Politycy mówią o układach
przeniesionych z PRL do wolnej Polski, a ja chcę empirycznie sprawdzić, czy one
w ogóle istnieją i na czym polegają. W tym sensie książka o Wałęsie jest swego
rodzaju studium układu policyjno-polityczno-prawniczego, który w III RP posiadł
wiedzę ekskluzywną o agencie "Bolku", i przez lata zaciekle jej bronił do tego
stopnia, że w latach 1992-1995 postanowił wykraść instytucjom państwowym
wszelkie materialne dowody agenturalności Wałęsy. Moje aktualne zainteresowania
oscylują natomiast wokół służb wojskowych, central handlu zagranicznego i spółek
polonijnych. Uważam, że bez przebadania tego obszaru nigdy nie zrozumiemy
procesu transformacji ustrojowej i pierestrojki, jaka dokonała się w Polsce. To
oczywiście problematyka bardzo obszerna, w zasadzie na pracę zespołową ze
wsparciem instytucji, takiej jak IPN, ale to zbyt ryzykowne, więc niewielu się
tym interesuje.

Czy książka "Anna Solidarność" jest pozycją komplementarną wobec książki o
Wałęsie? Czy zdecydował się Pan na napisanie tej książki po to, żeby odkłamać
historię i przywrócić należne miejsce prawdziwym bohaterom "Solidarności"?

– Były dwa powody napisania tej książki. Po książce o Wałęsie odbyłem rozmowę z
Januszem Kurtyką. Powiedziałem: "Jestem zmęczony postacią Wałęsy, chciałbym
napisać książkę o kimś pozytywnym". Prezes się zgodził, dodając, że Polakom jest
potrzebna książka o bohaterze "Solidarności", który nie miał na swoim koncie
współpracy agenturalnej. Początkowo miała powstać standardowa, raczej nudna
książka IPN-owska – kilkunastostronicowy wstęp poprzedzający wybór dokumentów SB
z rozpracowania Anny Walentynowicz. Kiedy jednak pożegnałem się już z IPN
jesienią 2008 r. i miałem bardzo dużo materiałów, postanowiłem napisać pełną
biografię pani Anny. W zamierzeniu jest to książka oddająca hołd pokoleniu
"Solidarności", wielu bezimiennym bohaterom walki z komunizmem, wśród których
wyjątkową i symboliczną postacią była Anna Walentynowicz. Stąd ten tytuł – "Anna
Solidarność".

Jak wyglądała współpraca z panią Anną Walentynowicz podczas pisania książki?
– Niczego pani Annie nie pokazywałem na raty. Na dobrą sprawę unikałem z nią
kontaktu. Bałem się hagiografii. Pani Ania cierpliwie czekała, nie wierzyła już
chyba, że napiszę tę książką. Moim dobrym duchem była jej przyjaciółka, pani
Ania Baszanowska, bez pomocy której ta książka by nie powstała. Na trzy tygodnie
przed śmiercią przyniosłem Annie Walentynowicz całość do przeczytania. Około 700
stron przeczytała w niecałe dwa dni. Nie miała praktycznie żadnych uwag, była
wzruszona, płakała… To była dla niej trudna podróż w dzieciństwo, kiedy
straciła rodziców i jedynego braciszka, którego zamordowali Sowieci. Moja
książka była dla niej jak film całego życia, stąd te łzy. Powiedziała mi, że
wykonałem dobrą robotę, przywracając pamięć o wielu bohaterach "Solidarności",
których stara się wymazać z kart historii. Tamto ostatnie spotkanie z panią Anną
było jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu.

Jak długo pisał Pan tę książkę?
– Dwa lata.

To niedługo jak na tak ogromną pracę. Materiału do pisania książek "ważnych
dla Polski" na pewno obecnie nie brakuje.

– Oczywiście! Jeszcze dużo przede mną i przed moimi czytelnikami.

Dziękujemy za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl