Między Platformą a PiS

Już na długo przed wyborami wielokrotnie ubolewałem z powodu dziwnej łagodności PiS okazywanej wobec fauli jego przeciwników. Dość przypomnieć choćby niegodne działania senatora – warchoła Stefana Niesiołowskiego, który wszelkie polemiki zmieniał w obskurne bazarowe połajanki, wymyślania innym od kanalii etc. W chamstwie swych wystąpień Niesiołowski ostatnio przeszedł nawet samego siebie, porównując byłego premiera Jana Olszewskiego do starego knura Majora z „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwella (por. Polityka i obyczaje, w: „Polityka” z 13 października 2007 r.). Przywódcom Platformy najwyraźniej nie przeszkadza nikczemność połajanek Niesiołowskiego. Wręcz przeciwnie, „nagrodzili” go stanowiskiem wicemarszałka Sejmu! Czyż trzeba lepszego dowodu na złą wolę Platformy, pomimo faryzejskich deklamacji Donalda Tuska na temat rzekomego ciągłego stawiania przezeń miłości ponad nienawiścią.

Na tle tak jednoznacznego postawienia polityków Platformy na brutalność i agresywność debaty tym bardziej zdumiewający był łagodny, czasami wręcz defetystyczny styl kampanii PiS. Dlaczego wycofano do tylnych szeregów najlepiej rozgrywającego w ataku napastnika – posła Jacka Kurskiego? Czemu władze PiS nie wybrały właśnie jego na szefa telewizji, zamiast Andrzeja Urbańskiego, który i tak w końcu zdradził, jak wielu z nas z góry, dosłownie „w ciemno”, przewidywało. Kurski na pewno najszybciej i najskuteczniej oczyściłby telewizję z przeróżnych manipulatorów, pogrobowców jaruzelszczyzny i WSI.

Niejednokrotnie ostrzegałem, że PiS szczeka, a nie gryzie. Kompromitującym wręcz przykładem tego typu podejścia była żałośnie nieporadna kampania Marcinkiewicza w toku wyborów prezydenta Warszawy, wyraźnie przegrana jakby „na życzenie”. Z Hanną Gronkiewicz-Waltz naprawdę trudno było przegrać, ale byłemu premierowi i to się udało. Skrajna niezgułowatość i pasywność prowadzonego przez Marcinkiewicza boju o Warszawę wszystkich nas rozjuszyła. Była wręcz pierwszym alarmującym sygnałem, że w PiS dzieje się coś niedobrego, jeśli tolerują tak deprymującą bierność polityka walczącego o najważniejsze miasto w Polsce. I oto mamy teraz najlepsze potwierdzenie naszych irytacji w związku ze stylem kampanii Marcinkiewicza w jego własnych, szczerych wyznaniach autobiograficznych w książce „Kulisy władzy” (Warszawa 2007). Pisze tam na s. 260 i 291: „Na pewno czasem trzeba dać odpór atakom. Podczas kampanii warszawskiej Hanna Gronkiewicz-Waltz bezpardonowo mnie atakowała, ja na te ataki nie odpowiadałem i przegrałem. (…) przez dłuższy czas moja kampania była niemrawa (…). Na ataki trzeba przynajmniej od czasu do czasu odpowiedzieć. Jeśli się milczy, ludzie uznają, że jesteś słaby”. Pytanie tylko, po co takiego słabeusza tak długo tolerowano na najwyższym stanowisku…

Najgorszy był fakt, że paroletnie, zmasowane ataki na przywódców PiS, na samego prezydenta i premiera zrobiły swoje. Nawet tak twardy zawodnik jak premier Jarosław Kaczyński w końcu niepotrzebnie zmiękł pod wpływem agresywnych ataków posądzających go o skłonności dyktatorskie. Porównywany do Putina, a częstokroć nawet do nazistów i bolszewików, uznał, że musi za wszelką cenę pokazywać łagodne oblicze PiS. Trudno pod tym względem się nie zgodzić ze świetną diagnozą Piotra Skórzyńskiego na łamach „Naszej Polski” z 30 października 2007 r.: „Niestety, PiS parę razy ukazał słabość. Błędy były oczywiste – i przykro to powiedzieć w wypadku Jarosława Kaczyńskiego zawsze te same. To przede wszystkim jego wiara, że naprzeciw siebie ma przeciwników, a nie śmiertelnych wrogów, którzy już co najmniej raz próbowali go zabić w wypadku samochodowym. Że jak on będzie kulturalny, to mutanty po Suboticiu i Urbanie także. Czy uchroniło go to przed epitetami o bolszewikach, faszystach, etc.?”.

Ukształtowana pod wpływem nagonki mediów niechęć premiera do pokazywania się zbyt twardym i apodyktycznym nieszczęśliwie zaciążyła nad nim w chwili, gdy ta twardość była szczególnie potrzebna. Przemęczony i chory premier J. Kaczyński nie zdobył się na stanowcze przerwanie wrzasku tuskowców jednym prostym zdaniem zapowiadającym zaniechanie debaty, jeśli takie łamanie reguł gry będzie kontynuowane. Nie zrobił tego premier, ale gdzie był prezes A. Urbański i doradcy medialni premiera? A właśnie ta debata zaważyła na rozmiarach porażki PiS.

Do obrazu tej szokująco łagodnej postawy polityków PiS wobec agresywnej, czasami wręcz plugawej (Niesiołowski i inni) kampanii jego przeciwników z PO dodać należy sporą dawkę publicznych deklaracji różnych przedstawicieli PiS, akcentujących, jak im się marzy dalej niezrealizowana koalicja z PO. Celował w tym K. Marcinkiewicz, ale nie brakowało podobnych wystąpień ze strony niektórych innych polityków PiS, choćby Kazimierza Ujazdowskiego. Zdumiewające jest wręcz, że minister Ujazdowski nawet teraz, po jakże nieuczciwej kampanii wyborczej PO, publicznie występuje w sposób skrajnie zacierający różnice między PO a jego partią. Jakże przebijała taka, niczym nieuzasadniona, postawa w czasie telewizyjnej, skandalicznej moim zdaniem, rozmowy telewizyjnej Ujazdowskiego i polityka PO Jarosława Gowina pod „patronatem” Rymanowskiego w TVN 24. Obaj panowie dosłownie sobie jedli z dzióbków!

Jakie są różnice między PiS a PO?

W ostatnich dwóch tygodniach mnożą się w kręgach prawicowych różnego typu ciężkie oskarżenia przeciw PiS, czasami idące dosłownie „na całość” w stwarzaniu czarnego obrazu tej politycznej formacji. Najostrzejsze zarzuty przeciw PiS posuwają się do twierdzeń o jego rzekomym uzależnieniu od różnych, mniej lub bardziej anonimowych centrów, masonerii i innych zewnętrznych „dysponentów”. Tego typu zarzuty pojawiały się dotąd głównie w formach szeptanej propagandy przeciw PiS. W druku wysuwane były głównie w pisemkach typu jątrzącego i prowokującego organu L. Bubla oraz w najnowszej książce Henryka Pająka. Nie wydaje mi się w ogóle celowe deliberowanie nad słusznością zarzutów tego typu.

Chciałbym natomiast zająć się dużo poważniejszymi zarzutami, wysuwanymi przeciw PiS ze strony prawicowych autorów, głoszących, jakoby faktycznie nie było żadnych różnic między PiS a PO, a PiS jest jakoby tylko „łże-prawicą”. Zarzuty te znalazły odbicie nawet w tekstach kilku liczących się prawicowych autorów. Jednym z nich jest współpracujący z „Najwyższym Czasem!” i z „Myślą Polską” publicysta, monarchista i liberał Adam Wielomski, m.in. autor ciekawej książki o Hiszpanii doby gen. Franco. W najnowszej „Myśli Polskiej” (nr z 4 listopada 2007 r.) Wielomski stwierdził m.in.: „Różnice między PO i PiS mają głównie charakter pijarowski (…). Wszak PiS IV RP wybudowało tylko werbalnie”. Według A. Wielomskiego: „PiS okazało się partią instytucjonalnej kontynuacji III RP i postkomunizmu (za wyjątkiem służb specjalnych, gdzie wybudowali własne). (…) Zamiast reform mieliśmy 2 lata pokazowych akcji CBA, demagogii, populizmu, opluwania wszystkich, insynuacji”. Wielomski szczególnie mocno zaatakował przy tym Jacka Kurskiego, twierdząc – wbrew jakiejkolwiek prawdzie – że to specjaliści PiS od pijaru przyjęli taki „napastliwy i insynuujący język i każdy pisiak w telewizji tym jazgotem się posługuje”. „Każdy pisiak” – co powiedzieć o epitetach w takim stylu?!

Przeciw PiS wystąpiła jednak również dużo bardziej znana od p. Wielomskiego osoba na prawicy – wybitny intelektualista, konserwatywny monarchista, prof. Jacek Bartyzel. Poza licznymi wnikliwymi artykułami prasowymi prof. Bartyzela znam go przede wszystkim ze świetnych analitycznych haseł w Encyklopedii Białych Plam i z jego prawdziwie miażdżącej analizy poczynań J. Kuronia, opublikowanej w internecie. Tym bardziej zaskoczyło mnie niezwykle ostre, pełne potępienia wobec PiS wystąpienie prof. J. Bartyzela na łamach najnowszego „Najwyższego Czasu!” (nr z 3 listopada 2007 r.) pt. „Zwycięstwo Platformy, klęska Platformy – bis”. Wymowny był już sam tytuł. Profesor Bartyzel pisał po tym rzeczy dość dziwne, z którymi żadną miarą nie mogę się pogodzić: „Jest jedna wielka patia 'europejczyków’: PO-PiS-LiD-PSL. Ich kłótnie i awantury to spory w 'jednej rodzinie’. Cała odmienność PiS to tylko groteskowa 'walka z korupcją’, prowadzona przez kieszonkowych Robespierków pokroju Mariusza Kamińskiego, dziwaczny polityczny 'pelagianizm’ fanatyków 'nieprzekupności’, nie przyjmujących do wiadomości, że zepsuty grzechem pierworodnym człowiek skłonny jest bardziej do złego niż do dobrego.

Swą polityką Prawo i Sprawiedliwość udowodniło, że w istocie nie jest niczym zasadniczo różnym od postkomunistyczno-liberalnego 'układu’, który rzekomo z taką determinacją zwalcza. Różnice sprowadzały się tylko do poronionych 'akcji’ podległych mu służb i większej porcji demagogii socjalnej w kampanii wyborczej – czego ostatni przykład mieliśmy w zwalczaniu 'zbrodniczego’ pomysłu prywatyzacji szpitali. Czy zatem rządzić będzie Platforma z jakąś swoją 'przystawką’, czy Platforma – bis, to rzecz drugorzędna. Lekcja dla prawicy z tych wyborów jest jedna: koniec złudzeń o możliwości owocnego współdziałania z neojakobińską łże-prawicą. Prawica zmarnowała kilka lat na tę iluzję i dlatego dziś jest w dołku. Niech 'pisiactwo’ w następstwie tej zasłużonej klęski udławi się w swoim własnym, bezideowym sosie”.

Otóż, wbrew dywagacjom dr. A. Wielomskiego i prof. J. Bartyzela istnieje wiele zasadniczych różnic pomiędzy PO i PiS.

Po pierwsze, w PiS i wśród jego parlamentarzystów nie było nigdy osób obnoszących się ze swoją niechęcią do polskości i polskiego patriotyzmu. Takich jak Donald Tusk – który głosił, że „polskość to nienormalność”. Jak poseł PO Paweł Śpiewak, który nazwał Romana Dmowskiego „łobuzem ideologicznym” i z fanatycznych pozycji żydowskich tropił rzekomy polski „antysemityzm” i „nacjonalizm”. Takich jak obecny parlamentarzysta Kazimierz Kutz, który traktował Polskę jako „zidiociały kraj” i „wywłokę wiejską”, który chciał wyrzucić do kosza cały polski dorobek umysłowy XIX wieku i akceptował doprowadzenie do narzucenia Polsce przez UE zarządu komisarycznego. Takich jak współzałożyciel PO, jeden z „trzech tenorów” Andrzej Olechowski, który wielokrotnie atakował postawę niepodległościową i obronę polskich interesów narodowych. Takich jak b. premier, a później minister Jan Krzysztof Bielecki, który sugerował, że Polska powinna się podzielić na regiony, bo jest za wielka, by w całości wejść do Unii. Przypomnijmy jakże odmienne stanowisko PiS w sprawach patriotyzmu. To dzięki prezydentowi Warszawy Lechowi Kaczyńskiemu zbudowano tak długo oczekiwane Muzeum Powstania Warszawskiego. To PiS, pod przywództwem premiera J. Kaczyńskiego, zainaugurowało tzw. politykę historyczną, łączenie polityki bieżącej z pamięcią o historii Narodu, tak pięknie wyrażane w tekstach związanych z PiS wybitnych intelektualistów – profesorów Zdzisława Krasnodębskiego i Andrzeja Nowaka.

PO jako kontynuacja dogadań Okrągłego Stołu

Platforma Obywatelska to ekipa wiernych kontynuatorów tradycji Okrągłego Stołu, najpierw jako środowisko popierające obalenie rządu Jana Olszewskiego w czerwcu 1992 r. (haniebna wręcz rola Tuska), potem poprzez udział liberałów w okrągłostołowej i grubokreskowej Unii Demokratycznej i Unii Wolności. To oni (Jan Rokita) byli jednym z głównych wspierających udecki rząd Hanny Suchockiej. To oni szczególnie stanowczo wojowali przeciw lustracji i dekomunizacji na początku lat 90. Niektórzy robili to chyba nieprzypadkowo (sprawa Michała Boniego). Jakże odmienna pod tym względem była rola polityków PiS, wcześniej PC. Prawdą jest chętnie przypominany przez wrogów PiS fakt, że Jarosław i Lech Kaczyńscy uczestniczyli w obradach Okrągłego Stołu. Byli tam jednak na pozycjach drugorzędnych, odsunięci od głównego toru negocjacji, które toczyły się za kulisami poprzez potajemne negocjacje Adama Michnika, Bronisława Geremka czy Jacka Kuronia z komunistami. Kiedy Kaczyńscy zorientowali się, do jakiego stopnia chce się utrwalić grubokreskowe stosunki w Polsce poprzez dogadanie się „czerwonych” i „różowych”, to jako pierwsi politycy zdecydowanie wystąpili przeciwko zakonserwowaniu układów pochodzących z PRL. To z inspiracji Jarosława Kaczyńskiego Lech Wałęsa podjął w sierpniu 1989 roku inicjatywę odejścia od komunistycznego rządu poprzez stworzenie koalicji „Solidarności” z ZSL/PSL i SD, która doprowadziła do utworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego. To J. Kaczyński był inicjatorem doprowadzenia do powstania rządu J. Olszewskiego. To Porozumienie Centrum J. Kaczyńskiego stanowiło główny nurt opozycji przeciw grubokreskowej polityce i kontynuacji anachronicznych dogadań Okrągłego Stołu, nurt żądający dekomunizacji, lustracji i innych prawdziwie głębokich przemian (por. szerzej choćby świetną książkę wywiad-rzekę z J. Kaczyńskim „Czas na zmiany”, Warszawa 1993). Dodajmy, że J. Kaczyński i jego zwolennicy z PC byli niejednokrotnie dyskryminowani i prześladowani przez oficjalny establishment lat 90., w tym ludzi obecnego PO (m.in. J. Rokitę).

Oskarżenia o nadużycia wobec liberałów

PiS, poza wielokrotnie obalonymi zarzutami o rzekomą aferę „Telegrafu”, nie ma na koncie żadnych afer czy oskarżeń o nadużycia. To rząd PiS jako pierwszy w historii zdobył się na usunięcie oskarżonych za nadużycia własnych ministrów, najpierw Janusza Kaczmarka, a potem Tomasza Lipca (w końcu nawet aresztowanego).

Jakże inaczej wygląda historia Kongresu Liberałów, poprzedników PO, i samej PO. To w zbyt dużej mierze historia niedokończonych spraw oskarżeń o afery (np. Janusza Lewandowskiego w kwestii prywatyzacji, „układu warszawskiego” czy ostatnio obrona immunitetu osób podejrzanych o przestępstwo). Cóż, to w kręgach liberałów na początku lat 90. powstało najsłynniejsze hasło patologicznego kapitalizmu: „Pierwszy milion trzeba ukraść!”.

W ciągu ostatnich kilkunastu lat wielokrotnie wysuwano zarzuty przeciw przeróżnym politykom z kręgu Kongresu Liberałów, z których część przegrupowała się później w Unii Demokratycznej vel Unii Wolności, a wreszcie w Platformie Obywatelskiej. Część tych zarzutów zakończyła się wyrokami sądowymi (m.in. przeciw b. senatorowi z KLD Andrzejowi Machalskiemu czy senatorowi Januszowi Baranowskiemu), część uznano za nieudowodnione i sprawy umorzono, w jeszcze innych przypadkach zarzuty odrzucono jako nieprawdziwe. Pozostaje jednak faktem, że razem oskarżenia uderzyły w bardzo znaczące kręgi osób związanych z politycznymi środowiskami liberalnymi (choćby w sprawie tzw. układu warszawskiego), i to budzi zastanowienie i refleksję. Spróbuję przedstawić poniżej chociaż skromną cząstkę tych zarzutów, które mogłyby złożyć się już dziś na grubą księgę.

Szczególnie wiele zarzutów obciążało jednego z najsłynniejszych polityków z Kongresu Liberałów, pewien czas jego przewodniczącego, b. ministra przekształceń własnościowych w rządach J.K. Bieleckiego i H. Suchockiej, a dziś europosła z ramienia PO – Janusza Lewandowskiego. W 1992 r. poseł KPN Mirosław Lewandowski publicznie wystąpił w czasie spotkania z ministrem Lewandowskim z całym katalogiem zarzutów skierowanych przeciwko niemu. Obejmowały np. „nadużycia związane m.in. z brakiem księgowania operacji sprzedaży poszczególnych przedsiębiorstw, niekompetentny przydział zachodnim firmom konsultingowym spraw wyceny majątku przedsiębiorstw oraz doradztwo polskim przedsiębiorstwom” („Nowy Świat” z 2 września 1992 r.). W czasie wcześniejszego o trzy dni wywiadu z Lewandowskim w tym samym „Nowym Świecie” ministrowi zarzucono: „Kontrole NIK w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych potwierdziły m.in. brak dbałości o interesy Skarbu Państwa, rozrzutność w wydawaniu państwowych pieniędzy, nierozliczenie wielomiliardowych transakcji, związanych ze sprzedażą akcji i udziałów przez banki na zlecenie resortu”.

NIK stwierdziła wielokrotne przekroczenie przepisów przez ministra Lewandowskiego. Zarzucano mu o wiele mniejsze, niż przewidywano, dochody z prywatyzacji – tylko 1,7 bln złotych, zamiast oczekiwanych 3,8 bln („Nowy Świat” z 7 września 1992 r.). Wśród powszechnie krytykowanych w mediach prywatyzacji w stylu Lewandowskiego szczególnie ostro piętnowano sprzedanie Amerykanom za cenę kilkakrotnie niższą od rzeczywistej wartości świetnych, nowoczesnych zakładów papierniczych w Kwidzyniu.

Sprawa niektórych prywatyzacji, łagodnie mówiąc, „wadliwie”, z naruszeniem prawa przeprowadzonych przez Lewandowskiego, co pewien czas powracała nawet po latach. W październiku 1996 r. Lewandowskiemu zarzucono przekroczenie prawa przy prywatyzacji dwóch krakowskich spółek: Techmy i Krakchemii. Zdaniem krakowskiej prokuratury, minister w latach 1991-1993 naruszył przepisy ustawy o ochronie obrotu gospodarczego oraz antydatował umowy, podpisywane przy prywatyzacji krakowskich spółek. Straty Skarbu Państwa oszacowano na prawie 2,4 mln zł. Poseł Janusz Lewandowski nie zrezygnował dobrowolnie z chroniącego go immunitetu. Jego obrońca wystąpił do sądu o umorzenie postępowania, uzasadniając wniosek trzyletnią bezczynnością organów ścigania. Lewandowski skorzystał na tej bezczynności. Sąd sprawę umorzył. W grudniu 2001 r. Prokuratura Okręgowa w Krakowie zdecydowała się na skierowanie wniosku do ministra sprawiedliwości o uchylenie immunitetu Januszowi Lewandowskiemu. Wybranie go na europosła z ramienia Platformy Obywatelskiej przerwało na długie lata możliwość prowadzenia dochodzeń i prawdopodobnie wszystkie oskarżenia przeciw niemu zostaną uchylone z powodu przedawnienia.

Nader wiele zarzutów padało pod adresem jednego z czołowych niegdyś liberalnych polityków (b. zastępcy przewodniczącego KLD D. Tuska) – Pawła Piskorskiego. Szczególnie ostre zarzuty kierowano pod adresem polityki Piskorskiego jako prezydenta Warszawy w tak kluczowych dla stolicy sprawach jak nieruchomości i gospodarka gruntami. Chodziło o poważne nieprawidłowości, np. wybrania przy przetargu na budowę mostu Świętokrzyskiego oferty o 20 mln zł droższej od pozostałych. Czy pozwolenie przez Piskorskiego na budowę w mieście kilku wielkich hipermarketów, powszechnie w świecie budowanych na obrzeżach wielkich miast, było w interesie drobnego handlu? Wiele osób zastanawia się, w jaki sposób młody, 30-letni prezydent Warszawy tak szybko potrafił się dorobić pokaźnego majątku, stając się jednym z najbogatszych ludzi w polskim Sejmie. Redaktor Teresa Kuczyńska pisała w „Tygodniku Solidarność” z 5 października 2001 r.: „Piskorski przyznał się do posiadania dwóch mieszkań własnościowych (111 i 193 m2), trzech mieszkań w budowie, do tego akcje, kolekcje starych obrazów i książek, 'działka’ o powierzchni 2,4 ha. A więc fortuna daleko wyrastająca ponad to, czego mógł dorobić się trzydziestolatek na samorządowych posadach”.

Z kolei redaktor Jan Rogacin pisał w („der”) „Dzienniku” z 25 kwietnia 2006 r., iż: „Były prezydent Warszawy w 2001 r., tak jak inni liderzy PO, ujawnił swoje oświadczenie majątkowe. Okazało się, że po 10 latach uprawiania polityki dorobił się sporego majątku – media szacowały go wówczas na pół miliona dolarów. Wyliczono, że aby tyle uzbierać, musiałby przez 10 lat zarabiać około 17 tys. miesięcznie i nic nie wydawać. A pensja prezydenta Warszawy wynosiła niecałe 12 tys. zł. Piskorski tłumaczył, że dorobił się na inwestycjach giełdowych i handlu antykami. Żeby oddalić podejrzenia, wystąpił do urzędu skarbowego o sprawdzenie dochodów, lecz kontrolę zakwestionowało Ministerstwo Finansów. Piskorski nigdy nie pokazał dokumentów potwierdzających, w jaki sposób dorobił się takich pieniędzy. Potem podzielił się majątkiem z żoną i nagle zbiedniał w swych oświadczeniach. Wzmogło to podejrzliwość wobec niego”.

W sytuacji, gdy Piskorskiego zaczęto dość powszechnie krytykować za różne nieciekawe sprawy i sprawki, ten zręcznie zapewnił sobie „bezpieczny” status europosła do Parlamentu Europejskiego. Odpowiadało to również liderom Platformy, którzy uznali, że na długo pozbędą się „problemu Piskorskiego” dzięki jego wyjazdowi do Brukseli. Tyle że zaczęły się pojawiać nowe oskarżenia przeciw Piskorskiemu. 19 marca 2006 r. na łamach „Wprost” ukazał się bardzo ostry atak przeciw Piskorskiemu – tekst Jarosława Jakimczyka „Polityka, narkotyki, szlachetne kamienie”. „Wprost” powoływało się na obciążające Piskorskiego zeznania, złożone przed oficerami Centralnego Biura Śledczego i prokuratorem z krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej przez koronnego świadka amerykańskiej „Drug Inforcement Administration”. Piskorski zaprzecza oskarżeniom – por. tekst pt. „Polityk PO współpracował z mafią?” („Nasz Dziennik” z 14 marca 2006 r.).

W maju 2006 r. ostatecznie z hukiem przerwano karierę polityczną Pawła Piskorskiego w związku z wyrzuceniem go z PO przez Zarząd Platformy Obywatelskiej. Do wyrzucenia doszło w rezultacie nagłośnienia artykułu („der”) „Dziennika” z 25 i 26 kwietnia 2005 r. pt. „Jak eurodeputowany i jego żona zakupili ponad 320 hektarów ziemi po byłych PGR-ach w Słoninie, Krosinku i Zaspach Wielkich na Pomorzu Zachodnim”. Zapłacili 1 mln 250 tys. zł. Zaczęli sadzić tam las, oczekując na odpowiednie dopłaty z Unii Europejskiej, które mogły sięgnąć nawet 9 mln zł. Redaktor („der”) „Dziennika” Jan Rogacin stwierdził, że: „Z oświadczenia majątkowego, które Paweł Piskorski złożył w Kancelarii Sejmu, nijak nie wynikało, ze mógł sobie pozwolić na taki zakup”. Wyjaśnienia Piskorskiego i jego żony dalej nie mogły wytłumaczyć, skąd europoseł i jego żona wzięli tak wielką sumę. Cała sprawa okazała się przysłowiową kroplą wody, która przelała dzban. Szef PO D. Tusk powiedział po wyrzuceniu Piskorskiego z PO, iż: „Zachowanie Piskorskiego szkodziło wizerunkowi Platformy. Dlatego uznaliśmy, że dalsza współpraca z nim jest niemożliwa”.

Wśród polityków oskarżanych wielokrotnie w związku z działalnością na stanowiskach ministerialnych był jeden z trzech współzałożycieli Platformy – Andrzej Olechowski. Jeszcze w czasach PRL jako młody człowiek prowadził przez wiele lat tajną współpracę z peerelowskim wywiadem gospodarczym i z kontrwywiadem. Według wypowiedzi M.D. Zdorta, dziennikarza „Rzeczpospolitej” (13 lipca 2001 r.), Olechowski „ową tajną współpracę podejmował i korzystał z jej przywilejów (takich jak długotrwałe pobyty na Zachodzie) w czasach, gdy ludzie opozycji nie tylko nie mogli marzyć o paszportach, ale często odsiadywali długoletnie wyroki w więzieniach państwa, które on uważał za własne”.

Nazwisko Olechowskiego szczególnie mocno kojarzy się z fatalną prywatyzacją Fiata, przeprowadzoną przez niego w maju 1992 r., gdy był ministrem finansów. Przypomnijmy, co pisał Waldemar Brzozowski w „Naszej Polsce” z 2 lipca 1997 r. o tym najmocniej krytykowanym „wyczynie” ministerialnym Olechowskiego: „20 maja 1992 r. Olechowski, jako minister finansów, podpisuje umowę z FIAT-em o sprzedaży FSM w Bielsku-Białej. Według protokołu pokontrolnego NIK, jako szef resortu finansów przedłożył rządowi umowę definitywną, liczącą 900 stron, zredagowaną wyłącznie w językach angielskim i włoskim, na kilkanaście godzin przed jej podpisaniem (!). Nikt więc nie był w stanie jej przeczytać ze względów czasowych i językowych. Ale Rada Ministrów ją przyjęła, a Olechowski podpisał. W umowie tej strona polska zobowiązała się do zwracania Włochom kar i grzywien ekologicznych bez względu na ich wysokość (ten załącznik napisany był wyłącznie po włosku). FIAT został zwolniony od ponownego, ustawowego zatrudniania mężczyzn po odbyciu służby wojskowej oraz kobiet po urlopach macierzyńskich i wychowawczych. Ponadto nowym właścicielom zapewniono odraczanie ceł i ulgi we wszystkich płatnościach, tudzież przyznano 35% samochodów kontygentowych. Wreszcie w umowie czytamy, że 'pod każdym względem prawem wyłącznie właściwym dla niniejszej umowy jest prawo szwajcarskie’. Skarb Państwa przejął też wszystkie długi FSM w wysokości 17 bln ówczesnych złotych. Postępowanie Olechowskiego kontrolerzy NIK określili jako 'przekroczenie granicy swobody’, udzielonej mu przez rząd. Z wyjątkową złośliwością wymieniali też setki przepisów, w tym konstytucję, złamane przez ministra”.

Tekst tajnej umowy z Fiatem został wyciągnięty po trzech latach przez „Politykę”. Olechowskiemu zarzucono, że zgodził się na zbyt duże ustępstwa wobec Fiata. Ustępstwa te w praktyce oddały włoskiej firmie całkowity monopol na produkcję samochodów małolitrażowych w Polsce (por. uwagi M.D. Zdorta w „Rzeczpospolitej” z 12 lipca 1995 r.).

Gdy A. Olechowski był ministrem spraw zagranicznych RP, w 1994 r. amerykańska firma Procter&Gamble zaproponowała mu obejrzenie jednego z jej zakładów w USA, organizując w tym celu dla niego przelot samolotem firmy. W relacjach z wizyty Olechowskiego w USA zabrakło informacji, że jej „biznesową” część finansowały amerykańskie koncerny (wg T. Kosobudzki, MSZ od przodu. O dymisji Olechowskiego, Warszawa 1995, s. 19).

W październiku 1994 r. Olechowski złożył swoją dymisję z rządu Pawlaka, oburzony z powodu umieszczenia go na tzw. liście Cimoszewicza, tj. liście wyższych urzędników zasiadających w radach nadzorczych spółek i biorących dzięki temu dodatkowe wynagrodzenie. Złożenie dymisji tłumaczył tym, że posądzono go o to, iż jest złodziejem.

Była to nadinterpretacja uderzającego w niego zarzutu, odnoszącego się do konkretnego przejawu złamania istniejącego prawa. Chodziło o to, że po mianowaniu go ministrem spraw zagranicznych Olechowski zapewnił, że rezygnuje z członkostwa w różnego rodzaju spółkach, radach nadzorczych itp.

Mimo to jako minister spraw zagranicznych nadal zachował posadę w Banku Handlowym SA, pobierając za to wynagrodzenie (por. T. Kosobudzki, op. cit., s. 37-38). Ciekawe, że ani wieloletnia współpraca Olechowskiego z wywiadem i kontrwywiadem PRL, ani jego przedziwne oficjalne transakcje (tak szkodliwa umowa z Fiatem) nie przeszkadzały Tuskowi we współdziałaniu z Olechowskim przy zakładaniu Platformy Obywatelskiej.

Do najbardziej wpływowych polityków w Platformie Obywatelskiej należy b. premier i minister RP Jan Krzysztof Bielecki. Jego stosunek do polskich interesów narodowych dobrze wyraził jeszcze w czasie urzędowania jako premiera występ w meczu futbolowym w koszulce promującej zagraniczny produkt „Muller Milch” (importowane z Niemiec mleko). Gdyby jakikolwiek zachodni polityk pozwolił sobie na coś takiego jak Bielecki, już następnego dnia przestałby być premierem i byłby raz na zawsze skończony jako polityk. Najbardziej groteskowo brzmiało samo tłumaczenie premiera Bieleckiego, głoszącego, że on, roztargniony biedaczyna, w ogóle nie zauważył, jaki napis widniał na koszulce, którą założył, aby zagrać w meczu. Równie „roztargnieni”, jak widać, okazali się także inni liberałowie (m.in. J. Lewandowski, D. Tusk), grający również w koszulkach promujących niemiecki produkt. Prezes PSL Roman Bartoszcze w odpowiedzi na dziecinne tłumaczenia Bieleckiego zapytał: „A gdyby na koszulce widniał napis: „’Jestem d…’, to premier też niczego nie zauważyłby?”.

Dziwne działania Gronkiewicz-Waltz

Bardzo wiele zarzutów padało pod adresem Hanny Gronkiewicz-Waltz za okres sprawowania przez nią tak ważnej funkcji prezesa Narodowego Banku Polskiego. Przypomnijmy, że na to stanowisko wypromował ją jeden z najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy, Lech Falandysz – TW „Wiktor” z tzw. listy Macierewicza. Podsunął ją Wałęsie pomimo faktu, że Gronkiewicz-Waltz nie miała żadnych doświadczeń z praktyki bankowości. Komisja budżetowa Sejmu za pierwszym razem odrzuciła kandydaturę Gronkiewicz-Waltz na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Jej członkowie mówili: „Nie można nauczyć się bankowości w dwa miesiące”. Wałęsa różnymi naciskami i szantażami na posłów przeforsował jej kandydaturę. Pozbawiona większej wiedzy o praktyce bankowej nowa prezes NBP okazała się wspaniałym prezentem dla postkomunistów, otaczających ją we władzach banku. To oni faktycznie wiedli prym, podejmując wszystkie zasadnicze decyzje – ku ogromnej radości pani prezes, cieszącej się, że są ludzie, którzy ratują ją przed rozstrzyganiem spraw, o których nie miała najmniejszego pojęcia. Najbardziej wpływowym jej współpracownikiem – zastępcą w latach 1992-1998 – stał się związany z SLD prof. Witold Koziński, b. sekretarz POP PZPR na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW, a później m.in. szef zespołu doradców prezesa W. Baki. Dziwnym trafem, przez pół roku po objęciu przez Kozińskiego fotela wiceprezesa NBP kierowany przedtem przez niego bank – GecoBank, miał „najwyższy współczynnik rentowności”. (A. Gargas, P. Jakucki, Co naprawdę zdziałała pani prezes, „Gazeta Polska” z 27 lipca 1995 r.).

Zarządcą komisarycznym banku PBK w Lublinie Gronkiewicz-Waltz mianowała Jana Rejenta, wicedyrektora zagranicznego Ministerstwa Finansów. A. Gargas i P. Jakucki (op. cit.) przypomnieli, że Rejent w swoim czasie (1990 r.) nie rozliczył 77 tys. funtów pobranych na utrzymanie, w ramach spraw związanych z FOZZ. W 1988 r. był on jednym z oskarżonych w tzw. aferze polsko-austriackiej spółki „Carpatia” (zarzucano mu wykorzystywanie stanowiska wicedyrektora departamentu w Ministerstwie Finansów i popieranie starań spółki o zwolnienia podatkowe (wg A. Gargas i P. Jakucki, op. cit.). Z inicjatywy wiceprezesa Kozińskiego, Gronkiewicz-Waltz wciągnęła do Rady NBP wiceministra przekształceń własnościowych, b. aktywistę PZPR na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW Leszka Juchniewicza, który „zwalczał 'Solidarność’; w stanie wojennym występował w telewizji, potępiając związek” (wg A. Gargas, P. Jakucki, op. cit.). Wśród najbardziej niefortunnych decyzji p. prezes było wydanie w 1994 r. zgody NBP na fuzję GecoBanku z prywatnym Bankiem Komercyjnym „Leonard”. Jego współwłaścicielem i prezesem był Leonard Praśniewski, zamieszany w aferę „Żelazo”, a wiceprezesem Bazyli Samojlik, b. aktywny działacz PZPR i minister w PRL-owskim rządzie Messnera (por. tamże).

Hannę Gronkiewicz-Waltz niejednokrotnie krytykowano za drastyczne naruszanie prawa bankowego. Ze szczególnie mocnymi zarzutami w tym względzie wystąpiono na łamach „Wprost” z 29 października 1995 r. w tekście „Rachunek osobisty”. Artur Witoszek – autor artykułu napisanego przy współpracy M. Saryusza-Wolskiego, zarzucał: „(…) raporty Najwyższej Izby Kontroli dowodzą m.in., że: 'NBP pod wodzą Hanny Gronkiewicz-Waltz nieskutecznie i zbyt dużym nakładem środków ratował upadające banki. NIK wskazuje m.in. Pierwszy Komercyjny Bank SA w Lublinie (PKB SA). (…) W wypadku PKB SA bank centralny zdecydował się na identyczne kroki, jak przy sanacji Łódzkiego Banku Rozwoju SA, czyli na reanimację, polegającą na postawieniu lubelskiego banku w stan upadłości, zaangażowanie banku centralnego mogłoby wynieść – na drodze postępowania upadłościowego – 907 mld starych złotych. Tymczasem NBP zaangażował ponad 1,5 bln. Dodać należy, że przy zakupie obligacji PKB SA bank centralny przekroczył o 25,4 mld starych złotych dopuszczalny limit dla sanowanych banków”.

Szczególnie mocno zabrzmiały kolejne zarzuty autora „Wprost”: „Hanna Gronkiewicz-Waltz, jak twierdzą urzędnicy Ministerstwa Finansów oraz bankowcy – doprowadziła, co z punktu widzenia finansistów jest absurdalne – do sytuacji, w której kilka banków, mimo fatalnej kondycji, dzięki przychylności NBP, wychodzi z impasu, zyskując przewagę nad bankami, które wystrzegały się udzielania złych kredytów i dobrze prowadziły swe interesy. 'W zdrowym systemie bankowym nie może dochodzić do tego, że kilka banków zdaje się być niezatapialnymi, ponieważ stoi za nimi taki niezatapialny gigant’ – tłumaczy urzędnik Ministerstwa Finansów. 'Takie postępowanie musi doprowadzić do choroby systemu’. (…) NBP ma też udział w ratowaniu Prosper Banku, w który wpompował ponad bilion złotych. Już 31 października 1993 r. Gronkiewicz-Waltz powinna zawiesić działalność tego banku i skierować sprawę do banku o wszczęcie postępowania upadłościowego. Tak się nie stało, mimo że straty przekraczały 950 mld starych złotych. O fatalnej kondycji Prosper Banku prezes Gronkiewicz-Waltz wiedziała już w maju 1993 r. (…) Według nieoficjalnych informacji, jednym z powodów ratowania przez prezes Gronkiewicz-Waltz padającego Prosper Banku była przyjaźń z Martyną L.K. [b. prezes Prosper Banku – J.R.N.]. Zaprzecza temu Renata Wiśniewska, rzecznik prasowy NBP oraz Andrzej Waltz”.

Autor „Wprost” krytykował również dość dziwne interesy osobiste Gronkiewicz-Waltz w kontekście przeniesienia się jej do drogiego domu z działką w Międzylesiu. A. Witoszek pisał m.in.: „W programie 'Na każdy temat’ (Polsat) Andrzej Waltz mówił, że jego żona pobiera pensję w wysokości 40 mln starych złotych. Sąsiad (…) pani prezes z ul. Kożuchowskiej uważa, iż dom z działką w Międzylesiu jest wart jakieś 5 mld zł… Ile więc ona zarabia? I czy dostała kredyt? A jeśli tak, to na jakich warunkach? (…) Według naszych ustaleń, potwierdzonych przez Andrzeja Waltza, państwo Waltzowie z końcem 1994 roku zaciągnęli kredyt w Bud-Banku poprzez Bank Inwestycji Społeczno-Ekonomicznych (BISE). Wynosił on 1,9 mld starych złotych. Według informacji uzyskanych w udzielającym kredytów poprzez fundusz hipoteczny Bud-Banku, zasadą jest nieprzyznawanie kredytów wyższych niż 36-krotność udokumentowanych dochodów miesięcznych. Bud-Bank uchodzi jednak za niezwykle ostrożny. Kredyty rzadko są przyznawane, jeśli dochody ubiegającego się o pożyczkę znacznie nie przekraczają wymaganej przez przepisy średniej (…). Powierzchnia domu prezes Gronkiewicz-Waltz wynosi ponad 200 m kw., zaś działka, na której stoi – 520 m kw. Na poczet zakupu domu wraz z działką wpłacono prawie miliard starych złotych, czyli równowartość dwuletnich zarobków netto szefa naszego banku centralnego”.

Przygnębiający wręcz bilans poczynań Hanny Gronkiewicz-Waltz dał Piotr Siergiejczyk w artykule „Syrenka bez korony”, podrozdział „Afery pani Hani” („Nasza Polska” z 7 listopada 2006 r.). Siergiejczyk pisał tam m.in.: „Za kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz funkcjonował patologiczny mechanizm, polegający na tym, że NBP udzielał pomocy finansowej bankom komercyjnym, które następnie tanio sprzedawano kapitałowi zagranicznemu. Łączną wartość tej pomocy (także pod postacią preferencyjnych pożyczek, oprocentowanych na 1 proc.) szacuje się na 10 bln starych złotych, w tym m.in. 600 mld st. zł dla Banku Inicjatyw Gospodarczych i Łódzkiego Banku Rozwoju, 2 biliony 625 mld st. zł dla Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie (tzw. banku Bogatina), 1 bilion 184 mld st. zł dla Prosper Banku. (…) Również za rządów i za zgodą pani Gronkiewicz-Waltz dochodziło do zdumiewających przejęć jednych banków przez drugie, czego najbardziej rażącym przykładem był Bank Gdański, przejęty w latach 1995-1997 przez znacznie mniejszy i uboższy BIG. Z podobnym mechanizmem mieliśmy do czynienia w przypadku Polskiego Banku Inwestycyjnego, wyłączonego w 1993 r. ze struktur NBP i kilka lat później kupionego – wraz z Prosper Bankiem – przez mniejszy Kredyt Bank. W sprawie tej transakcji Związek Zawodowy Pracowników NBP i PBI w 1997 r. skierował wniosek do prokuratury przeciwko pani Gronkiewicz-Waltz, zarzucając jej sformułowanie oferty sprzedażowej od konkretnego kupca, mimo iż miał on zbyt małe fundusze, by przystąpić do przetargu, a także celowe zaniżenie wartości PBI oraz sprzedaż transakcji związanej z upadającym Prosper Bankiem, co z góry ograniczyło liczbę inwestorów. Inna sprawa (…) to tzw. afera sprzętowa związana z handlem długami służby zdrowia wobec firm dostarczających sprzęt medyczny. W 1998 r. prezes NBP, Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie (przejętego przez NBP po ekstradycji Bogatina do USA) oraz BIG Banku Gdańskiego podpisali umowę, na mocy której NBP nabył za ponad 44 mln zł prawa do wierzytelności BIG BG wobec banku lubelskiego, który dwa lata wcześniej handlował długami szpitali. Na mocy tego dokumentu bank centralny zobowiązał się występować wspólnie z BIG BG przeciw Skarbowi Państwa! Co więcej, podpisując tę umowę pani Gronkiewicz-Waltz miała pełną świadomość, że Sąd Apelacyjny w Gdańsku kilka miesięcy wcześniej uznał szpitalne wierzytelności za nieistniejące. Wygląda więc na to, że szefowa NBP wydała 44 mln zł tylko po to, by ukryć szczegóły tzw. afery sprzętowej, w której niemały udział mieli jej podwładni zarządzający bankiem w Lublinie”.

Warto przypomnieć, że w sprawozdaniu z prac sejmowej komisji śledczej ds. prywatyzacji PZU, jakie wygłosił w Sejmie poseł Janusz Dobrosz (LPR), jej przewodniczący, znalazło się m.in. stwierdzenie: „Zbadania przez prokuraturę wymaga również kwestia ewentualnej odpowiedzialności byłej prezes Narodowego Banku Polskiego pani Hanny Gronkiewicz-Waltz, głównego inspektora Nadzoru Bankowego pana Wojciecha Kwaśniaka oraz członków Komisji Nadzoru Bankowego za nieodpowiedni nadzór nad przestrzeganiem norm ostrożnościowych przez banki (oklaski)” („Nasz Dziennik” z 26 września 2006 r.).

Prof. Jerzy Robert Nowak

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl