Falstart z aktem zgonu
Z Krzysztofem Protasiukiem, bratem mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik
Pamięta Pan poranek 10 kwietnia 2010 roku?
– O katastrofie dowiedziałem się od znajomego. Tamtego ranka nagle zadzwonił do mnie i kazał mi włączyć telewizor. Nie mogłem uwierzyć w to, co podawały wtedy media, w to, co się wydarzyło.
Poleciał Pan do Moskwy identyfikować brata. Co szczególnie utkwiło Panu w pamięci z tego czasu?
– Chaos, dezorganizacja i zakłamanie. Pamiętam też, że jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, w hotelu, w którym nocowaliśmy, już znajdowała się prasa wydawana m.in. w języku angielskim, w której tak szybko po tragedii powielano fałsz o kilkakrotnej próbie podejścia i winie pilotów.
W rozmowie z „Naszym Dziennikiem” rodziny ofiar przyznawały wielokrotnie, że usiłowano je odwieść od wyjazdu do Moskwy. Pana też?
– Nie, mnie nikt bezpośrednio nie namawiał do rezygnacji z wyjazdu. Ale już później – na miejscu w Moskwie – piloci wojskowi odradzali członkom rodzin identyfikację ciał po własnych przykrych doświadczeniach po wypadku CASY.
Zrezygnował Pan?
– Nie. Pojechałem do Moskwy zidentyfikować Arka i nikt i nic nie było w stanie mnie od tego odwieść.
Miał Pan możliwość zidentyfikowania ciała brata?
– Nie. Od początku do końca karmiono nas kłamliwą wersją wydarzeń: że kabina pilotów wbiła się głęboko pod ziemię z uwagi na bagnisty teren i że potrzeba specjalistycznego sprzętu i kilku dni na jej wyciągnięcie. Rosjanie zachęcali nas, żebyśmy wrócili do domu i tam czekali na dalsze informacje. Jednak rzekome dalsze poszukiwania ciał załogi nie przeszkadzały prokuratorowi rosyjskiemu w przedłożeniu do podpisu, jak się później okazało, aktu zgonu mojego brata. Oczywiście odmówiłem.
Zapewniono Panu optymalną pomoc, w tym również prawną, w Moskwie?
– Co do pomocy to moim zdaniem nie była ona pełna. Przynajmniej w moim przypadku. Weźmy chociażby tłumaczy, którzy nie byli w stanie pomóc przy wyjaśnieniu konsekwencji podpisania podkładanych nam pod nos dokumentów w języku rosyjskim. Poza tym brakowało doradztwa prawnego podczas przesłuchań ze strony prokuratury rosyjskiej. Nikt też nie poinformował mnie o możliwości uczestnictwa w sekcji brata.
Jakie dokumenty przedkładane rodzinom ma Pan na myśli?
– Chociażby o statusie osoby pokrzywdzonej czy akt zgonu brata.
Przesłuchiwali Pana rosyjscy prokuratorzy?
– Tylko raz, za to przez wiele godzin, było to w trakcie mojego pobytu w Moskwie. Przesłuchiwał mnie młody rosyjski prokurator, sprawiający wrażenie niedoświadczonego. Pamiętam, że co chwilę wychodził i wszystko konsultował przez telefon. Sprawiał wrażenie marionetki, która tak naprawdę nie wie, co robi.
Zadawano Panu dziwne i nie na temat pytania?
– Raczej nie… Nie przypominam sobie takich.
Rodzina odzyskała telefon komórkowy i rzeczy osobiste?
– Rzeczy osobiste zostały zwrócone żonie Arka. Nie wiem, w jakim były stanie.
Czy brat przed wylotem skarżył się na jakieś braki, niedociągnięcia w związku z przygotowaniem wizyty w Katyniu? Może mówił o kłopotach z uzyskaniem od strony rosyjskiej dokumentów itp.?
– Nie rozmawialiśmy o tym. Nie wiedziałem nawet, że leci do Smoleńska. Niechętnie mówił o pracy i swoich wylotach.
Podłożem tej niechęci mogły być jakieś problemy w 36. SPLT?
– Arek zawsze podkreślał, że kocha latać, ale instytucja wojska od dawna go denerwowała. Załogę często traktowano przedmiotowo i – nikogo nie obrażając – jak „taksówkarzy”. Czas wypoczynku regeneracyjnego pomiędzy wylotami pozostawiał często wiele do życzenia.
Jak Pan ocenia zachowanie, postawę przełożonych brata po katastrofie?
– Do dziś brakuje mi ich stanowiska i opinii. Schowali się pod ziemię, a w telewizji mieliśmy za to cały repertuar samozwańczych tak zwanych ekspertów, którzy epatowali wszystkich własnymi i niepotwierdzonymi tezami. Szkoda też, że nie mieliśmy okazji usłyszeć publicznie fachowych opinii kolegów Arka z pułku, bo to przecież oni na co dzień latali na tupolewie, znali tę maszynę i przez to mogli fachowo ocenić ewentualne możliwości tego, co tam się wydarzyło.
Ma Pan do nich żal?
– Nie mam. I nie mogę mieć do nikogo z tych chłopaków żalu. Każdy z nich miał rodzinę i wiem, że byli po katastrofie stawiani w sytuacji bez wyjścia. Wdzięczny jestem natomiast za pomoc z pułku po tragedii. W szczególności podziękowania należą się kolegom brata, którzy pomagali, jak tylko potrafili, a z pewnością był to dla nich – zarówno prywatnie, jak i zawodowo – bardzo trudny okres.
Jak odebrał Pan decyzję o rozwiązaniu specpułku?
– W moim odczuciu, rozwiązanie pułku to był zły pomysł, który skrzywdził wiele rzetelnie pracujących tam osób, ludzi oddanych swojej pracy i znających się na niej. Pod publiczkę potraktowano jedną miotłą wszystkich, a powinno się rozliczyć zapewne tylko nielicznych. Osoby odpowiedzialne jednak ominęły jakiekolwiek konsekwencje.
Nie czuje Pan niedosytu, jeśli chodzi o informowanie rodzin w sprawie postępów w śledztwie?
– Gdyby nie media i co pewien czas wizyta Żandarmerii Wojskowej wręczającej mi dokumenty o przedłużeniu śledztwa, to nie wiedziałbym, że w ogóle coś się w tej sprawie dzieje.
Ale przyznano Panu status osoby pokrzywdzonej?
– Tak.
Jak dziś, po trzech latach od katastrofy, ocenia Pan pracę prokuratorów?
– Na razie to zwykła farsa i tragikomedia, prawie jak w teatrzyku marionetek. Wystarczy wspomnieć o prokuraturze wojskowej i kwestii trotylu.
Jak Pan reagował, kiedy media wysuwały wobec brata kolejne, wyssane z palca zarzuty, gdy – mówiąc wprost – linczowano go?
– Czułem przede wszystkim ból, żal i bezradność, czasem wręcz wściekłość. Niestety, mainstreamowe media chóralnie powtarzają papkę dezinformacji. Cieszę się jednak, że rodacy nie tak łatwo dają się na to wszystko nabrać. Niezmiennie wszyscy, którzy stanęli na mojej drodze, byli i są zainteresowani prawdą, bo to głównie o nią chodzi, nawet gdyby miała być bolesna.
Ma Pan żal do prokuratorów noszących – tak jak Pański brat – mundur polskiego żołnierza, że nie ucinali od razu i zdecydowanie dziennikarskich spekulacji, które tak raniły Pańską rodzinę?
– Zastanawiam się, jak niektórzy z nich są w stanie spojrzeć sobie w oczy przed lustrem.
Pamięta Pan pracę i postawę – zarówno w Moskwie, jak i później, w kraju – przedstawicieli polskiego rządu? Jak ją Pan ocenia?
– Tam, w Moskwie, pani Ewa Kopacz sprawiała wrażenie osoby najbardziej odpowiedzialnej w tym całym bałaganie. Niemniej jednak gdy zestawić to, co mówiła o rzekomo świetnej współpracy polsko-rosyjskiej, z faktami, których osobiście doświadczyłem jeszcze w Moskwie, to sama wystawiła sobie świadectwo i nie za bardzo jest co komentować. Do dzisiaj bolą mnie jednak słowa, które powiedziała przy stoliku w hotelu z papierosem w ręku, że jeśli ta tragedia miała się gdzieś wydarzyć, to dobrze, że wydarzyła się u Rosjan, a nie u nas, bo w Polsce – jak dodała – byłby jeszcze większy bałagan i chaos. Postawę towarzyszącego jej pana Tomasza Arabskiego najlepiej zobrazuje spuszczona głowa, wzrok wbity w ziemię i wymowne milczenie po moim zapytaniu, czy kiedykolwiek mamy szansę dowiedzieć się prawdy. Odnośnie zaś do postępowania premiera, to wolę się z grzeczności nie wypowiadać, bo byłyby to wyłącznie słowa niecenzuralne. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to premier Polski, a nie minister spraw zagranicznych Rosji. I wreszcie najwyższy urzędnik państwa – prezydent. Cieszy się ponoć – jak dowodzą media – dużym zaufaniem publicznym, więc pewnie moje odczucie, że mamy bierną głowę państwa nie tylko w kwestii smoleńskiej, ale i w innych sprawach istotnych dla Polski, może być odosobnione. Szkoda, że nie mamy już silnych i mocnych liderów, jak np. Józef Piłsudski. Puentując, obecny aparat państwa polskiego kompletnie nie zdał egzaminu. Szkoda, że w związku z tym tak wielu musiało i musi nadal się wstydzić za to, co robią osoby reprezentujące nas na arenie międzynarodowej.
Widział Pan film produkcji National Geographic pt. „Śmierć prezydenta”, forsujący tezę o winie załogi?
– Niestety, widziałem. Po pierwszych zapowiedziach miałem nadzieję na rzetelny dokument, tymczasem bardzo się zawiodłem. Nawet zagraniczne media nie były w tym względzie obiektywne. Moim zdaniem, ten film nie powinien powstać w takiej wersji, dopóki nie zakończy się śledztwo. A tak powstała wątpliwej jakości produkcja oparta na fałszywych przesłankach, promująca wersję wydarzeń raportu MAK i nie mniej podważanego raportu Millera. Szkoda. Tym samym wzrosła nie tylko lista gazet, których nie czytam, ale i programów, których nie oglądam.
Czy ktokolwiek z ekipy tworzącej ten materiał usiłował kontaktować się z Pana rodziną, żeby chociaż poznać Państwa zdanie?
– Znowu muszę powiedzieć, że niestety nie. Domyślam się, że przy produkcji tego paradokumentu konsultowano się głównie z bohaterami, których tam mogliśmy zobaczyć.
Dręczy Pana pytanie, co rzeczywiście stało się na Siewiernym? Jak Pan próbuje sobie to wszystko tłumaczyć?
– Nie ma dnia, żebym nie myślał o bracie i o tym, co się stało. Pomimo informacji z wielu bezpośrednich źródeł, innych niż media, wciąż ciężko – z uwagi na metodyczne działania dezinformacyjne i utrudniające prawdziwe śledztwo – stwierdzić, co się stało. Właściwie ciężko wyobrazić sobie, co jeszcze można było zrobić, żeby zatuszować to, co realnie się wydarzyło. Pluje nam się w twarz, a w głównych mediach słychać, że deszcz pada. Na szczęście Polacy nie są tacy, jak nam się wmawia, i wbrew usilnym działaniom manipulacyjnym będą dążyli do poznania prawdy. Wierzę, że dzięki temu ona prędzej czy później wyjdzie na jaw. Niemniej jednak na bazie dostępnych dowodów i informacji z całą stanowczością można stwierdzić, że raporty MAK i Millera rozmijają się znacznie z prawdą.
Dziękuję za rozmowę.