Raj w sercu Pacyfiku

Miss urody Oceanu Spokojnego – tak nazwał Bora-Bora pisarz Janusz
Wolniewicz, a James Michener uznał, że to najpiękniejsza wyspa świata.
Gdy mój prom dobił do jej brzegów, przez dłuższą chwilę stałem jak
zahipnotyzowany, wpatrując się w ten cud natury. Otoczona ciemnoszafirowymi
wodami Pacyfiku wyspa wulkaniczna ma krystalicznie czystą wodę. Jej uroda oraz
obfitość "owoców" ziemi i morza przywodzi na myśl biblijny raj!

Od wielu dziesiątków lat Polinezja Francuska frapuje miliony ludzi na całym
świecie, szczególnie mieszkańców Europy i Azji – rejonów ekologicznie
zagrożonych. Sto dwadzieścia wysp i wysepek o powierzchni zaledwie 4 tys. km
kwadratowych wynurzających się z głębin Oceanu Spokojnego wchodzi w skład pięciu
archipelagów: Wysp Towarzystwa (Wyspy Na Wietrze i Wyspy Pod Wiatrem), Tuamotu,
Markizy, Gambiera i Tubuai. Duże i te ledwie dostrzegalne wysepki wulkaniczne i
koralowe, całe archipelagi rozsiane na przestrzeni równej Europie zdają się
najbardziej osamotnionym obszarem świata.

Od Tahiti – centralnego punktu Polinezji Francuskiej – na wschód znajdują się
rozrzucone na przestrzeni ok. 1500 km wysepki archipelagu Tuamotu. Jest to
największy na świecie archipelag atoli, z których najbardziej znane to Mururoa i
Hao, na których kiedyś dokonywano prób z bronią jądrową. Przeciętnemu turyście
kojarzą się one z niebezpiecznymi rafami, poławiaczami pereł, rekinami i palmami
kokosowymi. Żegluga jest tu bardzo utrudniona.
Na południowych kresach tahitańskiej "galaktyki" wynurza się spod powierzchni
Pacyfiku archipelag Tubuai. Jedna z wysp o tej samej nazwie uwieczniona została
w najbarwniejszej opowieści mórz południowych drugiej połowy XVIII w. – historii
o zbuntowanych marynarzach z angielskiej fregaty "Bunty" i porwanych przez nich
tahitańskich kobietach.
Moja droga na wyspy Polinezji Francuskiej wiodła przez Los Angeles, skąd samolot
Tahiti Nui wylądował na lotnisku w Papeete tuż nad brzegiem oceanu. Jeszcze dziś
śni mi się ta romantyczna przygoda na wyspach południowego Pacyfiku, ale jak
prawie wszystko, co wartościowe w życiu, i ona zrodziła się w wielkim bólu.

Próba wytrwałości
Kiedy przygotowywałem się do kolejnej, trzeciej już samotnej wyprawy dookoła
świata, w połowie lutego 1999 r., czyli pół roku po powrocie z Afryki, wydarzyło
się coś, co mogło pokrzyżować moje plany. Na środku lewej stopy pojawiła się
bolesna rana. W ciągu zaledwie kilku dni niemal całe ciało pokryło się
czerwonymi, bardzo swędzącymi wypryskami. Sympatyczna pani doktor dermatolog
starała się mi pomóc, przy każdej wizycie wręczając plik recept, jednak żadne
lekarstwo nie pomagało. Mimo to zdecydowałem się na wylot do USA. Kontynuacja
kuracji, w tym dwukrotna głodówka (w Chicago 5 dni i w Phoenix 4 dni), też nie
dała żadnego efektu, dalej wyglądałem jak Indianin, a nie "blada twarz".
Koledzy, przyjaciele i lekarze bezskutecznie radzili: "Wracaj do Polski", ale ja
zamiast do Warszawy kupiłem bilet lotniczy do Papeete…
O mojej wizycie na Bora-Bora przesądziło zaproszenie Stanisława Wiśniewskiego –
"szalonego" Polaka zagubionego gdzieś w bezmiarze wielkiego oceanu. Ktoś dał mi
jego adres, więc napisałem. Na mój list z programem wyprawy dookoła świata Stan
odpowiedział tak: "Podróżników znam i lubię ich. Pragnę więc dołączyć i mój
skromny obol, zapraszając cię na dwa, trzy dni na swoją wyspę!".
Urodzony w Kowlu, w Polsce skończył szkołę średnią i rozpoczął studia na
wydziale fizyki doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. W wieku 20 lat
przybył do Paryża i studiował matematykę na Sorbonie, później zaczął pisać
wiersze i artykuły do "Problemów", "Dookoła Świata" i "Odgłosów". Niestety,
posądzono go o szpiegostwo i musiał opuścić Francję. Udał się do Maroka, gdzie
pracował jako operator filmowy i realizator telewizji marokańskiej. Później był
fotografem nadwornym króla Hasana II. Gdy zajął się produkcją filmów
reklamowych, za zarobione pieniądze kupił jacht morski i wyruszył nim na Antyle
i w kierunku Polinezji Francuskiej, gdzie kupił sobie niewielką wysepkę i tam
miał prowadzić hodowlę czarnych pereł. Niestety cyklon, który przeszedł przez
archipelag Tuamotu, wszystko zniszczył. W tej sytuacji na pewien czas zatrudnił
się w biurze gubernatora, by później założyć szkołę informatyczną i w końcu
wrócić do filmu.
Wędrując z kamerą po Wyspach Towarzystwa, znalazł wreszcie w atolu Bora-Bora
swoje miejsce na ziemi, była to maleńka wysepka Mai Moana, którą nabył na
własność!

Tahiti i Moorea
Po wyjściu z samolotu na lotnisku w Papeete urocza Tahitanka każdemu pasażerowi
wręczyła piękny kwiat, symbol archipelagu. Nieco dalej przed wejściem do budynku
lotniska witała nas orkiestra ubrana w ludowe stroje. Był ciepły, letni wieczór,
cudowna aura! Niestety, na tym kończył się romantyzm, a zaczynała mniej barwna
rzeczywistość. Polinezja Francuska należy do najdroższych rejonów świata i myśl
o tym, by szukać taniego hotelu, nawet nie wchodziła w rachubę. Takich tu nie
ma! A więc trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce w holu terminalu. Nie
szukałem go długo. Moim schronieniem tej nocy był krótki korytarz na piętrze. Tu
z kilku poznanymi turystami ze Skandynawii i Wielkiej Brytanii, bez sprzeciwu
miejscowych służb porządkowych, rozłożyliśmy swoje karimaty i spokojnie
zasnęliśmy. Następnego dnia rano udałem się do przystani promowej, gdzie
dowiedziałem się, iż najbliższy prom towarowy na Bora-Bora odpływa za tydzień.
Bez namysłu wsiadłem do innego statku odpływającego do Moorei – równie pięknej
jak Bora-Bora. W ciągu godziny promem pasażerskim dopłynąłem do tej wyspy i
pozostałem tam 8 dni. Na campingu rozbiłem namiot pod okazałym bananowcem, w
pobliżu ogromnych palm kokosowych. Oczarowała mnie plaża nad brzegiem oceanu –
drzewa nad nią "zawieszone" miały fantastyczne kształty, zdumiewały niezwykle
bogate sploty korzeni. To właśnie te fantastyczne "kompozycje" świadczą o tym,
jak straszliwą prowadzą walkę z falami, by przetrwać, by ocalić wyspę.
Nieco wyżej na urodzajnej, powulkanicznej, wilgotnej glebie rośnie bujna
tropikalna roślinność – lasy nie do przebycia, prawdziwa zwrotnikowa dżungla. Z
góry doskonale widoczna jest zielona laguna pełna koralowców i odległy o ok. 1
km pierścień – to rafa koralowa. Przybywających na Mooreę turystów witają
urodziwe dziewczęta z wieńcami kwiatów na głowie i oferują kąpiele w ciepłych
wodach laguny, nurkowanie na rafie koralowej, wieczorne spacery przy
orzeźwiającym podmuchu wiatru i podziwianie bajecznie kolorowych zachodów
słońca. Nawet najbardziej wytrawni wędrowcy przyznają, że niewiele jest miejsc
na świecie równie urokliwych. Porównanie urody i wszelakiej obfitości "owoców"
ziemi i morza przywodzi na myśl biblijny raj!
By zminimalizować koszty pobytu, przydatne są tu umiejętności surwiwalowe. Co
prawda rozbicie namiotu nad brzegiem Pacyfiku kosztowało mnie tylko 8 USD za
dobę, ale jedzenie było już znacznie droższe. Oszczędzałem na wszystkim, a
szczególnie na wyżywieniu. Z wypraw przynosiłem duże ilości grapefruitów, mango,
papai, cytryn, owoców drzewa chlebowego itp. Nie używałem cukru i soli, a do
gotowania ziemniaków, ryżu czy makaronu brałem słoną wodę morską.
Piękno przyrody, wakacyjny nastrój i gościnność zawsze uśmiechniętych
Polinezyjczyków niwelowały dyskomfort pobytu na campingu. Gdy zbytnio dokuczał
ból niewyleczonego uczulenia czy samotność, udawałem się na spacer. W czasie
dwutygodniowego pobytu na wyspach południowego Pacyfiku nie spotkałem ani
jednego Polaka, a na campingu byłem pierwszym turystą znad Wisły.
Na wyspie mieszka dziś ludność różnych wyznań: adwentyści, mormoni, protestanci.
Jest tu również kościół katolicki św. Franciszka Ksawerego. Wracając z
niedzielnej Mszy św., zauważyłem dużą rozśpiewaną i roztańczoną grupę. Gdy
podszedłem bliżej, okazało się, że ci ludzie nie tylko śpiewają i tańczą, ale
również grają w "pentaque". To sport przypominający nasze kręgle. Odbywają się
nawet rozgrywki ligowe. W zawodach, których byłem świadkiem, sędziował nawet sam
prezydent wyspy Walter Papuluari, który po krótkim "kursie" nakłonił mnie, byśmy
razem sędziowali w meczu kobiet między reprezentacjami Moorei i Tahiti.

Niezapomniana Bora-Bora
Minął tydzień, wróciłem do Papeete. Niestety, jeden rejs na Bora-Bora ze względu
na dzień świąteczny nie doszedł do skutku. Jedyną szansą, by tam się dostać, był
rejs w czwartek, 4 listopada. Wcześnie rano stanąłem przed kasą Hawaiki Nui.
Okazało się, że wszystkie bilety już dawno zostały wyprzedane… Byłem
kompletnie zdruzgotany, a widząc moje zakłopotanie, kasjerka starała się mnie
jakoś pocieszyć. – Trzeba iść do kapitana statku i uśmiechnąć się – poradziła,
po czym połączyła się z nim telefonicznie. Kapitan, wysoki śniady mężczyzna
spojrzał na mój ogromny plecak, długą brodę i mruknął pod nosem: "Polak,
prawdziwy podróżnik", wskazał kasę, proszę iść zapłacić za bilet!
Następnego dnia wieczorem po blisko godzinnych postojach na Huahine, Raiatei i
Tahaa dotarłem do Bora-Bora!
Już pierwszy kontakt z tym atolem wywarł na mnie niezatarte wrażenie; otoczona
ciemnoszafirowymi wodami Pacyfiku (w obrębie laguny szmaragdowymi i żółtymi) ma
kryształowo czystą wodę. Doskonale są tu widoczne najdrobniejsze kamyki,
zwierzątka czy korale. Leżąca w odległości ok. 270 km od Tahiti wyspa o
powierzchni 6,5 km x 4 km powstała w wyniku erupcji wulkanicznych, gdy lawa
wydostała się ponad lustro wody. Kiedyś stożek miał ok. 5200 m, z czego 1200 m
nad powierzchnią oceanu. Gdy wulkan wygasł, erozja zaczęła niszczyć szczyt,
pozostawiając jedynie najtwardsze fragmenty. W taki oto sposób ukształtowała się
obecna sylwetka wyspy. Z północnego wieńca krateru pozostały jedynie szczyty
Taimanu i Pahia wznoszące się na wysokość ok. 700 metrów. Na obrzeżach w
czystej, dobrze dotlenionej wodzie drobniutkie larwy korali w ciągu setek
tysięcy lat tworzyły potężne kolonie, które dziś otaczają całą wyspę, skutecznie
chroniąc ją przed falami oceanu. Następne setki tysięcy lat erozji doprowadzą do
tego, że stożek wulkaniczny zniknie pod powierzchnią oceanu i pozostanie jedynie
"niezniszczalny" pierścień rafy koralowej.
Gdy prom dobił do brzegu, przez dłuższą chwilę stałem jak zahipnotyzowany,
wpatrując się w ten cud natury. Nagle podpłynęła motorówka Stana. Po ok. 5
minutach byliśmy już na jego maleńkiej wysepce Mai Moana. Najpierw pokazał mi
mój skromny apartament na palach, gdzie ostatnim lokatorem był Olgierd
Budrewicz. Później zobaczyłem dwa inne bungalowy. Jednorazowo może tu zamieszkać
6 osób. Wszystko jest tu nowe, bo 4 listopada 1997 r. nad wyspą pojawił się
cyklon o prędkości 120 km/h. Połamał niektóre drzewa i zniszczył budynki.
Potężny wiatr spowodował falę o wysokości ok. 2 metrów. Takie cyklony poprzednio
nawiedziły to miejsce w 1921, 1981, 1983 roku. Nic więc dziwnego, że prawie
wszystkie wyspy tej wielkości, a nawet znacznie większe są przeważnie
niezamieszkałe! Zresztą mieszkanie na takiej "łupinie" ma jeszcze i inne
niedogodności: brak wody słodkiej (w odsalarni mechanicznej ze 100 l wody słonej
uzyskuje się tylko 2 l wody słodkiej), brak prądu (jest tu własny agregat na
ropę, której 1 l kosztuje 1 USD), a po żywność trzeba płynąć motorówką do
odległego o ok. 5 km Vaitape. Ale najbardziej dokucza tu samotność.
Najmilej w mej pamięci z 3-dniowego pobytu na tej "samotnej wyspie" zapisały
się: fascynujące wschody i zachody słońca. Dzień budzi się tu szybko i szybko
zmierzch obejmuje bezmierne przestrzenie Oceanii. Przez cały rok, w dzień i w
nocy jest stała temperatura 26-28 st. C, a niska wilgotność sprawia, że jest to
komfort termiczny.
Szkoda, że spacery były tu utrudnione, bo wyspa jest maleńka, a dno otaczającej
jej laguny pełne ostrych jak żyletka koralowców. W ich szczelinach znajdowały
się liczne kolonie ogromnych jeżowców, jadowitych ślimaków i ośmiornic.
Przekonałem się o tym w czasie dwóch niezwykłych spacerów w wodzie po pas na
odległą o ok. pół kilometra rafę koralową. Gdy wreszcie stanąłem na krawędzi
rafy (sięgającej do 4 km głębokości), o którą rozbijały się z hukiem ogromne
fale oceaniczne, ogarnęło mnie uczucie strachu i radości. Znajdujące się pod
stopami różnobarwne kolonie koralowców zdawały się piękniejsze od najbardziej
czarownych ogrodów Orientu.

Polacy w Polinezji
Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie nie ma naszych rodaków. W XIX w. za
udział w powstaniach wysyłano Polaków na Sybir lub za Ocean do USA. Niektórzy
znaleźli schronienie we Francji, Szwajcarii czy w Turcji. Nieco później ogromne
fale emigrantów wędrowały za chlebem do USA, Kanady, Brazylii czy Argentyny.
Inni wybitni fachowcy z różnych dziedzin w Peru czy w Chile budowali koleje,
metra, drogi, byli geologami, kartografami, przyrodnikami, podróżnikami,
założycielami szkół i ich reformatorami.
Polaków fascynowały również rozległe obszary Pacyfiku. Zapewne pierwszymi,
którzy odwiedzili ten region świata, byli dwaj gdańszczanie Jan i Jerzy
Forsterowie, towarzyszyli oni kapitanowi Jamesowi Cookowi w jego wędrówkach po
świecie. Później znaleźli się tutaj powstańcy styczniowi mieszkający wcześniej
we Francji, którzy za udział w Komunie Paryskiej zostali zesłani na wyspy
Oceanii. Najwybitniejszym Polakiem, który spędził wiele lat życia na wyspach
Pacyfiku, był Jan Stanisław Kubary (1846-1896), podróżnik i etnograf, badacz
Oceanii. W czasie pobytu na wyspach Mikronezji (1869-1896) zgromadził ogromne
zbiory przyrodnicze i etnograficzne, które do dziś są cennymi eksponatami wielu
muzeów europejskich. Jego publikacje ukazywały się w czasopismach polskich i
niemieckich. Na jednej z wysp Pacyfiku stoi jego pomnik.
To nie wszyscy! W wydanej w 1975 r. w Paryżu "Publications de la Societe des
Oceanistes" nr 36 można znaleźć biografie wielu ciekawych Polaków. Wśród nich
jest Adam Kulczycki (1809-1882), oficer i kartograf, który zbudował własne
obserwatorium astronomiczne na Tahiti i wykonał pierwszą mapę tej wyspy! Andrzej
Krajewski (1886- 1921) prowadził bank na Tahiti, był posiadaczem dwóch płócien i
innych pamiątek po Paulu Gauguinie. Zawędrował tam również Aleksander
Zakrzewski, powstaniec listopadowy, budowniczy dróg i mostów w Oceanii.
Odwiedzał ten zakątek świata Edmund Strzelecki – podróżnik, badacz Australii,
Ameryki i Polinezji Francuskiej.
Pod wrażeniem wyczynów Alaina Gerbaulta (1893-1941) – trzeciego człowieka, który
opłynął świat jachtem i pierwszego, który przepłynął samotnie Atlantyk, nie
zawijając do portów, był młody polski inżynier Erwin Weber. Mimo bardzo
skromnych środków finansowych ruszył w kierunku Tahiti, gdzie osobiście poznał
Gerbaulta. 29 lutego 1936 r. na własnym jachcie "Farys" z napisem na rufie
"Gdynia" pod polską banderą ruszył w stronę Wysp Pod Wiatrem: Huahine, Raiatea,
Tahaa i Bora-Bora. 32 lata później po raz drugi Bora-Bora pokłonił się inny
Polak Leonid Teliga, który opływając świat na jachcie "Opty", spędził na tej
wyspie 10 dni. Nawet usiłowano go tam wyswatać z miejscową dziewczyną. I wielu
innych.
A obecnie? Na wyspach Polinezji nie brak polskich misjonarzy i tych, którzy
szukając świętego spokoju, uciekali przed zgiełkiem i fermentem Europy czy
Ameryki. Czy tam go znaleźli?

 

Władysław Grodecki
 


Autor jest przewodnikiem i podróżnikiem, odwiedził wszystkie kontynenty poza
Antarktydą.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl