Mama do końca wierzyła, że tata wróci

Z Haliną Drachal, członkiem Federacji Rodzin Katyńskich, wiceprezesem
Stowarzyszenia Warszawskiej Rodziny Katyńskiej oraz członkiem
Stowarzyszenia Rodzina Policyjna 1939, córką st. post. Jana Abramczyka,
więźnia Ostaszkowa zamordowanego w Twerze i spoczywającego w Miednoje,
rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Urodziła się Pani w
Skaryszewie. Czy w tym mieście Pani ojciec pełnił służbę policyjną?


Tak. Ojciec – rocznik 1896 – był komendantem w miasteczku Skaryszew,
gdzie zastała nas wojna. Był bardzo dobrym policjantem, za swoje zasługi
30 marca 1929 roku został odznaczony medalem 10-lecia Odzyskania
Niepodległości.

Jaki obraz ojca pozostał Pani w pamięci?

Ojciec był człowiekiem bardzo spokojnym, komunikatywnym, zasadniczym.
Mimo swojej ciężkiej pracy, bo praca policjanta nie była łatwa –
radosnym i uśmiechniętym. Jeżeli chodzi o wygląd zewnętrzny, był wysoki,
szczupły, wysportowany. Mundur musiał mieć zawsze wyprasowany,
wszystkie guziki pozapinane, a buty błyszczące. Tato bardzo kochał
rodzinę, dom, był życzliwy dla innych ludzi. Razem z moim bratem
Ludomirem, o siedem lat ode mnie starszym, tęskniliśmy za nim, gdy był w
pracy, i czekaliśmy na jego powrót do domu. Moje kontakty uczuciowe z
ojcem były bardzo głębokie. Choć w 1939 roku, kiedy widziałam go po raz
ostatni, miałam jedynie 7 lat, utkwiło mi w pamięci kilka wspomnień z
nim związanych. Bardzo lubiłam spacery z tatą, chociaż z powodu jego
obowiązków w pracy nie były częste, to jednak dla mnie niezwykle ważne.
Pamiętam, że wymykałam się z domu i z ogromną radością biegłam na
posterunek, tylko po to, by na chwilę zawisnąć na szyi ojca…

Jak
tata przyjmował Pani potajemne eskapady, nie gniewał się?


Wbiegałam na salę, pytając, czy jest mój papuńko, bo tak wówczas
nazywałam ojca. Tato wychodził z gabinetu, pochylał się, a ja chwytałam
go za szyję, ściskałam i szybko wracałam do domu. Ojciec nigdy się na
mnie o to nie gniewał, natomiast mama bardzo, bo zdawała sobie sprawę z
tego, że przeszkadzam ojcu. Mimo że nie było wtedy tylu samochodów, co
dziś, mama martwiła się, że coś może mi się złego stać po drodze na
posterunek. Przypominam sobie również, że czułam się bardzo źle, gdy
wieczorem musiałam iść spać, a ojca jeszcze nie było, zawsze bowiem
czekałam, żeby się z nim pożegnać przed pójściem do łóżka. Tato, gdy
tylko mógł, poświęcał mnie i bratu jak najwięcej czasu. Życie przed
wojną toczyło się zupełnie inaczej niż teraz, było więcej serdeczności
między ludźmi, więcej przyjaźni. Powszechne były wówczas tzw. herbatki
towarzyskie, na które zapraszały się nawzajem okoliczne rodziny. Tato
zwykle nie uczestniczył w tych spotkaniach, wysyłając na nie mamę, bo
wolał zostać z nami.

Co się wówczas działo?
– Bawiliśmy
się w chowanego, w poszukiwanie czegoś, zawsze był w domu jakiś ruch.
Po powrocie do domu mama często nie mogła poznać mieszkania, bo fruwały
po nim poduszki. Tato wiele z nami rozmawiał, oczywiście z bratem
prowadził poważniejsze rozmowy, w których ja z powodu swojego wieku nie
uczestniczyłam. Spędzając z nami wolne chwile, ojciec odpoczywał od
swojej pracy.

Wydarzenia z 1 września 1939 roku zakłóciły ten
spokój, Pani ojciec musiał Was nagle opuścić. Jak Pani jako mała
dziewczynka odbierała tę sytuację?

– Przygotowywałam się już do
szkoły, a brat do gimnazjum. Niestety, tornister i książki poszły w kąt,
a my zamiast dzwonka szkolnego usłyszeliśmy huk samolotów, spadające
bomby i poczuliśmy ogromne przerażenie. Pamiętam, że ludzie wybiegali na
ulice i podawali z ust do ust wiadomość: wojna, wojna… Wydaje mi się,
że wiele osób już wcześniej przeczuwało, że ona wybuchnie, jednak
starano się o tym nie myśleć. Rodzice prowadzili rozmowy bez nas,
widzieliśmy jednak zatroskanie na ich twarzach. Były dni, kiedy tato
przychodził do domu bardzo późno albo tylko wpadał, żeby coś zjeść,
zmienić koszulę i wracał do pracy. Na posterunku zarządzono bowiem tzw.
ostre pogotowie i każdy policjant musiał tam przebywać 24 godziny na
dobę. To był drugi, może trzeci dzień wojny, kiedy przyszedł ogólny
rozkaz dla pracowników policji, że ich rodziny mają być ewakuowane na
Wschód. W domu zapanował tumult, pakowaliśmy nasz dobytek na wozy, by
wyruszyć za Wisłę. Nie pamiętam już, gdzie dokładnie mieliśmy się
spotkać z ojcem, prawdopodobnie miał to być Brześć. O godzinie 3.00 lub
4.00 nad ranem nastąpiło pożegnanie. Wrzesień był wówczas bardzo piękny –
ciepły i bezdeszczowy. Pamiętam uściski, pocałunki, obietnice, że
szybko się spotkamy. Oglądaliśmy się z bratem za siebie, patrząc na tatę
machającego nam ręką, który powoli znikał nam z oczu. Nie
przypuszczałam, że już nigdy więcej go nie zobaczę…

To
znaczy, że nie spotkaliście się Państwo w Brześciu?

– Nie.
Wyjechaliśmy ze Skaryszewa na główną drogę. Nasza wędrówka wiodła przez
Puławy w stronę Lublina. Podróżowaliśmy nocami, a w ciągu dnia
zatrzymywaliśmy się w wioskach i spaliśmy w stodołach. Tego, co się
wówczas działo na szosach, nie da się wprost opowiedzieć: ogromny tłum
ludzi, samochody, wozy, rowery, niesamowity tumult. Niestety,
wykorzystali to Niemcy i zaczęli ostrzeliwać nas z karabinów
maszynowych. Ich samoloty zniżały się tak nisko, że widać było twarze
pilotów. Mama szybko zeskakiwała z nami z wozu i ukrywaliśmy się w
rowach. Choć wiele osób wówczas zginęło, nikt z nas szczęśliwie nie
został ranny. Polacy byli w tych trudnych dniach bardzo życzliwi,
dzielili się tym, co mieli. Nie dotarliśmy jednak do Brześcia, ponieważ
mama usłyszała komunikat, że Niemcy przekroczyli już Wisłę. Postanowiła
więc zawrócić do domu, tłumacząc nam, że jeżeli tato będzie nas szukać,
to zacznie od domu. Bocznymi drogami dotarliśmy więc z powrotem do
Skaryszewa. Ta nasza przymusowa podróż trwała dwa, może trzy tygodnie.

Pani
ojciec nie mógł jednak wrócić do domu, ponieważ został już wtedy
pojmany przez Sowietów. Czy w jakiś sposób udało się Państwu o tym
fakcie dowiedzieć?

– Tak. Zgłosił się do nas polski żołnierz z
okolic Skaryszewa i powiadomił nas, że na wschodnich terenach spotkał
się z moim ojcem w tzw. obozie przejściowym. Nie wiem, w jakiej
miejscowości on się znajdował, ale mama powtórzyła mi później, jak ten
obóz wyglądał. Był to teren czy plac ogrodzony drutem kolczastym,
którego pilnowali bojcy. Obóz podzielony był na dwie części: w jednej
byli oficerowie i polska policja, a w drugiej żołnierze. Różnica między
nimi polegała na tym, że żołnierze chodzili do pracy, byli zatrudniani
np. przy kopaniu rowów i dostawali trochę większe racje żywnościowe,
natomiast policjanci i oficerowie nigdy nie wychodzili poza druty.
Warunki panujące w obozie były tragiczne, wszyscy spali na gołej ziemi, a
przecież tamtej jesieni były już przymrozki. Mój ojciec nie miał nawet
płaszcza, bo wyszedł z domu w samym mundurze.

Tam spotkał się
z żołnierzem, który Was później odwiedził…

– Tak. Pewnego dnia
żołnierze przetrzymywani w tym obozie dowiedzieli się, że część wojska
ma być zwolniona i wrócić do kraju. Tę wiadomość ów żołnierz od razu
przekazał przez ogrodzenie mojemu tacie, który musiał znać go jeszcze
przed wojną. Obiecał, że jeżeli będzie wracał do kraju, zostawi mu
żołnierski koc, który posiadał, obiecał też powiadomić moją mamę. Kiedy
człowiek ten pewnego dnia wrócił wieczorem z pracy, już nikogo w drugiej
części obozu nie było. Drugą wiadomość o ojcu przyniósł nam
kilkunastoletni syn przodownika [stopień w policji – przyp. red.] z
Radomia, który wraz z grupą policjantów wpadł w ręce Sowietów i dostał
się do obozu w Ostaszkowie. Tam poznał mojego tatę. Wymieniony na
rosyjskiego jeńca, uciekł z pociągu wiozącego go do Niemiec. Po jakimś
czasie zjawił się u nas w domu i opowiedział nam to, co widział.

W
ten sposób okazało się, że Pani ojciec trafił do Ostaszkowa. Czy
przyszedł od niego stamtąd jakiś list?

– Niestety. Nie
otrzymaliśmy ani skrawka papieru.

Czy Pani mama zaczęła go
szukać?

– Tak, za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża.
Przyszła odpowiedź, że zginął, ale w niewyjaśnionych okolicznościach.
Myślę jednak, że 95, a może nawet 99 procent żon oficerów zamordowanych
przez Sowietów wierzyło w to, że ich mężowie żyją. Dopiero 13 kwietnia
1943 roku, gdy Niemcy odkryli groby w Katyniu, dał nam dużo do myślenia.
Przeglądaliśmy wtedy bardzo szczegółowo listy katyńskie, mama nawet
znalazła na nich nazwisko oficera ze Skaryszewa, ale nazwiska ojca tam
nie było. Na chwilę pojawiła się nadzieja, że może jednak przeżył. Moja
mama, która zmarła w 1982 roku, chyba do końca wierzyła w to, że tato
wróci, trudno jej było pewne rzeczy wytłumaczyć. Często powtarzała nam:
„A co wy mówicie? Poszedł na Wschód, ale zobaczycie, że wróci z
Zachodu…”.

A co Pani wówczas myślała?
– Utkwiła mi w
pamięci rodzinna rozmowa z 1939 roku, kiedy siedzieliśmy wszyscy razem
przy stole. Ojciec odezwał się w pewnym momencie słowami: „Chyba,
córeńko, ja ciebie nie wychowam”. Nie wiem, czy był już wtedy
zorientowany, że dzieje się coś niedobrego, czy miał tylko takie
przeczucie… Gdy ojca zabrakło, było nam bardzo ciężko, wciąż się
zastanawialiśmy, jak potoczyłoby się nasze życie, gdyby był z nami.
Przyznam szczerze, że baliśmy się Rosjan, bo wiedzieliśmy przecież o
Katyniu. Lękaliśmy się, że mogą być poinformowani, iż jesteśmy rodziną
policjanta. Strach spotęgował fakt, że gdy weszli do Skaryszewa, w
naszym domu na kilka dni zatrzymał się ich sztab. Na szczęście po jakimś
czasie opuścili nasz dom i poszli dalej.

Przyszedł rok 1990 i
wiadomość, że oprócz Katynia były inne miejsca straceń. Czy to był szok
dla Pani?

– Ta wiadomość uderzyła nas bardzo, przynajmniej mnie.
Dowiedziałam się, że ojciec jest na listach wywozowych i że został
zamordowany w Twerze w kwietniu 1940 roku. Po raz pierwszy pojechałam
wtedy do Ostaszkowa, Miednoje i Tweru. Była to pielgrzymka zorganizowana
przez Rodziny Katyńskie z całej Polski. Wtedy pozwolono nam jeszcze
wejść do sali śmierci, gdzie ginęli nasi ojcowie. Obecnie Rosjanie
zabraniają wchodzić do tego budynku, w którym dziś znajduje się akademia
medyczna. Składamy więc tylko kwiaty pod tablicą upamiętniającą
zbrodnię. Myślę, że ci, którzy tam przyjeżdżają, odczuwają przede
wszystkim ból i zdziwienie. Ile lat trzeba uczyć człowieka nienawiści,
żeby potrafił zabić drugiego człowieka, w dodatku bezbronnego…? Z
Tweru pojechaliśmy do Miednoje, wtedy nie było tam jeszcze cmentarza.
Wielu z nas miało ze sobą krzyże, na których umieściliśmy nazwiska
naszych ojców i ich zdjęcia. Pamiętam, że wszyscy rozbiegliśmy się po
lesie. Nie wiem, czym się kierowałam, ale przez dłuższy czas szłam przed
siebie, aż wreszcie stanęłam pod jakąś sosną i tam postanowiłam wbić
swój krzyż. To samo uczynili pozostali w innych częściach lasu. Te
krzyże stoją do tej pory, zostały jedynie przeniesione nieco dalej, gdy
nastąpiła budowa cmentarza. Zawsze jednak oficjalni goście, którzy
przyjeżdżają do Miednoje, oddają hołd tym krzyżom, składają przy nich
kwiaty i zapalają znicze.

Dzięki tym krzyżom pamięć o
zamordowanych Polakach jest wciąż żywa…

– To prawda. Okazało
się, że do tej pory żyją ludzie, którzy pamiętają mojego ojca. Choć
upłynęło tyle dziesięcioleci, nadal ciepło się o nim wyrażają. 18
kwietnia br. w Skaryszewie odbędzie się bardzo ważna dla mnie
uroczystość. Zostanie posadzony dąb pamięci poświęcony mojemu ojcu.
Uroczystość organizuje tamtejszy posterunek policji wraz z burmistrzem
Skaryszewa. O godz. 12.00 zostanie odprawiona Msza Święta, będzie
kompania honorowa, orkiestra wojskowa, apel poległych. W ten sposób
ojciec nadal żyje w pamięci naszej rodziny i wszystkich Polaków.

Dziękuję
Pani za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl