Katyń niejedną ma twarz

Zbrodnie sowieckie na niewinnych ludziach, głównie Polakach, popełnione w
pierwszych dniach po ataku niemieckim na Sowiety, są nazywane przez historyków
"Katyniem-bis". Porównanie uzasadnione i uprawnione. W więzieniach sowieckiej
strefy okupacyjnej przebywało około 40 tys. więźniów, z czego zamordowano według
różnych szacunków od 20 do 35 tysięcy. W zdecydowanej większości nie byli to
przestępcy. Dominowali "polityczni" – najbardziej "pojemna" w państwie sowieckim
kategoria więźniów. Wśród nich najwięcej Polaków. Wielu przedstawicieli polskiej
inteligencji, bo ta kategoria ludzi była przez Sowietów z góry uznana za
nienadającą się do "resocjalizacji".

W niedzielę, 22 czerwca 1941 r., Niemcy uderzyły na Związek Sowiecki, przejmując
natychmiast inicjatywę na całej długości frontu. Żaden z ich wcześniejszych
"blitzkriegów" nie był tak efektowny jak marsz przez Związek Sowiecki w
pierwszych tygodniach tej kampanii. Znacznie szybszy niż przez Polskę w roku
1939. Niemcy zabili lub wzięli do niewoli setki tysięcy żołnierzy sowieckich.
Ich dowódcy nie mieli nawet czasu, by pomyśleć, co się dzieje. Zapanowała
panika. Wydawało się, że klęska Sowietów jest przypieczętowana. Do Moskwy
pozostało Niemcom zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. I pewnie doszłoby do tej
klęski, gdyby nie ogromna pomoc anglosaska dla armii sowieckiej.

Sowieckie "priorytety"
Jak się zachowują władze kraju, który został gwałtownie zaatakowany przez wroga,
a jego wojska muszą się w pośpiechu wycofywać? Ewakuują się. W Sowietach, pod
koniec czerwca 1941 r., było podobnie. Aparatczycy i politrucy wiali na wschód.
Razem z nimi "ewakuowało się" NKWD, rekwirując najlepsze środki transportu.
Przedmiotem najwyższej troski tej zbrodniczej formacji byli wtedy nie obywatele
sowieccy, lecz dokumenty i kartoteki enkawudowskie. Wiadomo, że bez policji
politycznej Związek Sowiecki by nie przetrwał, nawet bez ataku niemieckiego.
Ale Sowiety wyznaczyły jeszcze jedno zadanie "priorytetowe" w ramach tej
"ewakuacji". Najważniejsze. Zabić wszystkich więźniów politycznych, zanim wejdą
Niemcy! Nie tylko tych skazanych już na śmierć i oczekujących na egzekucję, ale
także tych podejrzanych o "przestępstwa przeciwko Związkowi Radzieckiemu". Na
przykład o "przestępstwo" nielegalnego przekroczenia nowej granicy
niemiecko-sowieckiej "na trupie Polski", by połączyć się z rodziną.

Zbrodnie i "marsze śmierci"
Powszechnie znane jest w Polsce określenie "marsze śmierci", odnoszące się do
ewakuacji na zachód więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, położonych na
terenie okupowanej Polski i wschodnich Niemiec, wobec nadciągającej armii
sowieckiej – na przykład ewakuacji KL Stutthof zimą 1945 roku. Tym "ewakuacjom"
towarzyszyły liczne zbrodnie na więźniach, którzy nie mieli sił iść dalej.
Relacje o niemieckich marszach śmierci bledną jednak przy tych dotyczących
sowieckich zbrodni na więźniach politycznych, po niemieckim ataku w czerwcu 1941
roku.
Wycofujący się w popłochu Sowieci zdążyli przedtem wymordować więźniów
politycznych z licznych więzień na terenie Wileńszczyzny, "zachodniej Białorusi"
i "zachodniej Ukrainy", czyli z polskich Kresów. Część z nich zamordowano na
miejscu, w celach lub na dziedzińcach więziennych, część podczas próby
"ewakuacji", w "marszach śmierci". Wobec powszechnego braku środków transportu
do ewakuacji i totalnego bałaganu najlepszym sposobem "rozwiązania problemu"
były ludobójcze, zbiorowe mordy więźniów. Podkreślmy to jeszcze raz: ci ludzie w
zdecydowanej większości nie byli przestępcami. Kryminaliści stanowili niewielki
odsetek. Większość to byli "polityczni" – najbardziej "pojemna" w państwie
sowieckim kategoria więźniów. Wśród nich najwięcej Polaków. Wielu
przedstawicieli polskiej inteligencji, bo ta kategoria ludzi była przez Sowietów
z góry uznana za nienadającą się do "resocjalizacji".

80 tysięcy!
"W więzieniach sowieckiej strefy okupacyjnej przebywało około 40 tysięcy
więźniów (…), z czego zamordowano około 35 tysięcy. W ostatnim tygodniu
czerwca 1941 funkcjonariusze NKWD zamordowali w więzieniach 14,7 tysiąca
więźniów, ponad 20 tysięcy zginęło podczas marszów śmierci (…). Ocenia się, że
łączna liczba polskich ofiar sowieckich egzekucji i niemieckiego ataku na ZSRS
mogła sięgać 80 tysięcy osób" – pisze w swej najnowszej książce "Zatajony Katyń
1941" dr Tadeusz A. Kisielewski. Przypomnijmy, że w wyniku zbrodni katyńskiej
rok wcześniej zginęło 21 857 polskich oficerów i więźniów politycznych. Teraz
było ich prawie cztery razy więcej. Katyń to symbol, to polska czarna flaga na
Wschodzie. Ale trzeba też pamiętać o tym kolejnym Katyniu, jeszcze bardziej
krwawym i okrutnym. Doktor Kisielewski przypomina sowieckie "marsze śmierci",
ale odnosi tytuł swojej książki przede wszystkim do zupełnie niewyjaśnionych,
zbiorowych mordów na polskich jeńcach wojennych (oficerach i żołnierzach),
wykorzystywanych do niewolniczej pracy w Sowietach, "likwidowanych" wobec braku
możliwości ich ewakuowania w warunkach niemieckiego "blitzkriegu". Stąd
określenie "Katyń 1941". Wielu pracowało zresztą i zostało zamordowanych w
licznych obozach pracy pod Smoleńskiem, w masywie leśnym, na zachód od miasta.

We Lwowie
były cztery więzienia, po 17 września 1939 r. zajęte przez Sowietów i zapełnione
wkrótce przez więźniów politycznych, głównie Polaków. Jedno znajdowało się w
dawnym więzieniu wojskowym przy ulicy Zamarstynowskiej, dwa inne mieściły się w
byłych budynkach policyjnych przy ulicach Jachowicza i Łąckiego. Czwarte, chyba
najbardziej znane, znajdowało się przy ulicy Kazimierzowskiej w renesansowym
gmachu z początków XVII w., dawnej siedzibie żeńskiego zakonu św. Brygidy. Po
likwidacji zakonu w roku 1784 gmach został zamieniony na więzienie, stąd jego
zwyczajowa nazwa Brygidki.
Gdy 22 czerwca 1941 r. nad Lwów nadleciały niemieckie bombowce, NKWD, milicja i
liczni funkcjonariusze służb więziennych wraz z rodzinami zaczęli w panice
opuszczać miasto. Mimo paniki zbrodniarze nie zapomnieli o więźniach.
Wyprowadzono w kolumnach 800 więźniów i popędzono ich piechotą na wschód.
Słabszych po drodze zabijano. By oszczędzić amunicję, przebijano ich bagnetami.
Kolumny były też dziesiątkowane przez niemieckie bombowce, biorące je za
sowieckie wojsko. Do ostatniego etapu marszu dotarło już tylko 248 więźniów.
W Brygidkach, opuszczonych wieczorem 23 czerwca przez funkcjonariuszy NKWD,
więźniowie wyłamywali drzwi cel. Niestety, zabrakło nieszczęsnym sił, by pokonać
bramy prowadzące na zewnątrz. Niektórym udało się wydostać przez dach. Większość
została na dziedzińcu. I wtedy stała się rzecz straszna. Ich ciemiężcy z NKWD,
uciekający w panice, przestraszyli się swoich przełożonych i wrócili, by zabić
więźniów. Bandyci z dwu stron otworzyli ogień z karabinów maszynowych do
zgromadzonych, bezbronnych więźniów. Niektórzy uciekali z powrotem do cel. Cele
zamknięto, więźniom kazano ułożyć się na podłodze. Zabijano ich po kolei,
oszczędzając tylko kryminalistów, których uwolniono. Wiadomo, kryminalista nie
jest groźny dla Związku Sowieckiego. Można nawet powiedzieć, że jest "klasowo
bliski"! Groźni są ci wykształceni, polityczni, szczególnie Polacy…
Kiedy zbrodniarze odjechali, nieliczni pozostali przy życiu, półprzytomni
więźniowie powoli opuszczali przeklęte miejsce. Spod wszystkich drzwi spływała
na więzienny korytarz krew. Zobaczyli ułożone w stosy ciała pomordowanych
współwięźniów. Krew płynęła spod bramy więziennej ulicą do ścieku po drugiej
stronie ulicy. Spośród kilku tysięcy więźniów w Brygidkach ocalało – poza tymi,
którym udało się zbiec wcześniej – tylko około 100 mężczyzn i kilkanaście
kobiet.

Płacz i niedowierzanie
Po upewnieniu się, że NKWD już nie wróci, do lwowskich więzień ruszyli
mieszkańcy miasta, szukając z płaczem swoich bliskich. Przerażeni zobaczyli
stosy trupów. Przyjeżdżali Niemcy, robili zdjęcia i kręcili filmy.
Przygotowywali materiały propagandowe, które miały mobilizować "cały
cywilizowany świat" do walki z bolszewizmem. Sami byli zbrodniarzami, ale trzeba
przyznać, że te stosy trupów, które sowieccy zbrodniarze zostawili za sobą, to
były argumenty zdolne wtedy przekonać każdego…
Niemcy wykorzystali też sytuację na swój sposób. Przyprowadzili na miejsce
zbrodni schwytanych na ulicach Żydów. Ludzi niewinnych, ale cierpiących teraz za
swoich rodaków, tak licznie reprezentowanych w sforach NKWD, aparatczyków
partyjnych, nowych sowieckich urzędników po 17 września 1939 roku. Teraz oni
wykonywali czarną robotę. Wynosili i układali zmasakrowane ciała zamordowanych
więźniów. Myli trupy, by ułatwić płaczącym rodzinom identyfikację. Nie budzili
współczucia zebranych mieszkańców miasta, zbyt powszechne było poparcie ogółu
ludności żydowskiej dla władzy sowieckiej, zbyt demonstracyjne, chełpliwe. Teraz
ci biedni ludzie cierpieli za swoich rodaków, sowieckich aktywistów, którzy
kilka dni wcześniej bezpiecznie ewakuowali się na wschód. Wrócą do Polski w 1945
roku… Dlaczego znane wydarzenia w Jedwabnem, w lipcu 1941 r., kilka dni po
opisywanych tu scenach we Lwowie, wyrywa się z kontekstu wcześniejszych wydarzeń
i drastycznych często doświadczeń polsko-żydowskich pod sowiecką okupacją?

Na Zamarstynowie
Podobne tragedie rozegrały się także w innych lwowskich więzieniach. Przy
Zamarstynowskiej zginęło ok. 3 tys. więźniów, przy Łąckiego ok. 4 tysięcy. W
więzieniu przy Jachowicza było tyle zamordowanych, że nie zdołano wszystkich
wynieść. Część cel wyładowanych stosami trupów, ze względu na groźbę epidemii
(było gorące lato), zamurowano i opróżniono dopiero w zimie. Jeden ze świadków
tych strasznych scen relacjonował: "Żydzi wynosili na plecach z otwartych drzwi
okropne, nagie, zmasakrowane ciała ludzkie. Umazane krwią i ociekające posoką,
pogryzione prawdopodobnie przez szczury, pozbawione oczu, bez twarzy, rozdęte,
były już niemal nie do poznania i miały przerażający wygląd. Jedyne, co im
jeszcze pozostało z ludzkiego wyglądu, to włosy. Były tam trupy mężczyzn i
kobiet".
Wstrząsający literacki opis lwowskich zbrodni NKWD na więźniach politycznych dał
kpt. Józef Wójcik w swojej znakomitej trylogii "Powrót na Kresy" (Gdynia 2005).
O zbrodni na Zamarstynowie pisał przejmująco Jerzy Węgierski w książce "Lwów pod
okupacją sowiecką 1939–1941" (Warszawa 1991): "W więzieniu zamarstynowskim nie
potrafiono wykorzystać krótkiego okresu, gdy we wtorek pozostało ono
niestrzeżone. W czwartek, 26 czerwca, zaczęto w południe wywoływać więźniów z
cel. W celi, w której znalazła się kurierka ppłk. Macielińskiego, Wanda
Ossowska, została tylko ona jedna. "Czekałam (…) miotając się po celi" –
wspomina – "niezdolna do myślenia, do skupienia się na modlitwie. Nic, tylko
obłędny strach i chaos. Tak upłynęła godzina, może dwie. Słyszałam z oddali
stłumione głosy wielu ludzi, zdawałam sobie sprawę, że ten tłum więźniów czeka
na samochody, czy może ustawiają ich w grupy i prowadzą na dworzec kolejowy. Ale
nagle ten gwar ludzi przerwał szum motorów, a więc jadą, już się pewno ładują,
stłoczeni pod brezentem wozów, obstawieni strażą (…). I nagle w szum motorów
wdziera się krzyk (…). Ten krzyk gasi detonacja, strzelają (…). Boże, znów
strzelają! (…) Całą noc słyszę ten hałas. Zmieszane dźwięki motorów, krzyków,
strzałów. Czasem ponad ten gwar wyrywa się krzyk rozpaczy, strachu, bólu (…).
Już świt, gwar przycicha".
W całym więzieniu pozostało wśród żywych 5 kobiet i 65 mężczyzn, a wśród nich
towarzysz Ossowskiej, Roman Fedas. W sobotę w południe przybyli do więzienia
ludzie z miasta, opuszczonego już przez Armię Czerwoną, i pomogli więźniom
wydostać się. Lekarz, który prowadził Ossowską przez korytarz więzienia, po
drodze zaglądał do cel i pokoi. Wejście do jednego zasłonił przed Ossowską, było
bowiem pełne zmasakrowanych zwłok, na podłodze były ślady zakrzepłej krwi,
dochodził mdły zapach (…). Do więzienia na Zamarstynowie wybrał się też w ów
poniedziałek ppłk Sokołowski ze swą współtowarzyszką Jadwigą Tokarzewską
"Teresą": "Bramy więzienia były szeroko otwarte. Wewnątrz na dziedzińcu
więziennym pełno ludzi. W domku strażniczym przy bramie zobaczyłem moc skrzynek
wyglądających na kartotekę (…). Weszliśmy na dziedziniec. Powitał nas
straszliwy odór gnijących ciał, idący z otwartych drzwi parteru (…). Teresa
podbiegła do otwartych drzwi i jeszcze szybciej powróciła półprzytomna.
Poszedłem i ja. W dużej sali, wyglądającej na wozownię, leżały rozrzucone pod
sufit zwłoki ludzkie. A na oko było ich chyba z setka"".
Węgierski pisze, że w więzieniu przy ulicy Łąckiego "ocalało zaledwie kilka
osób, które udając zabitych, upadły między trupy (…). W więzieniu tym
pastwiono się nad mordowanymi więźniami, przybijano ich do ścian, kobietom
obcinano piersi"!
Przykłady bestialstwa były niezliczone. Jak podaje Węgierski, w Bystrzycy
Nadwórniańskiej odkopano w lipcu 1941 r. masowe groby pomordowanych w więzieniu
w Nadwórnej. Więźniowie byli tam zabijani uderzeniem młotka w tył głowy. Ten sam
autor podaje, że w Oleszycach koło Lubaczowa 22 czerwca rano "spalono żywcem
trzymanych tam w zamku Sapiehów więźniów. Dokonała tego sowiecka straż
graniczna". Jak widać, bestialstwo i okrucieństwo nie było wyłączną domeną NKWD,
wynikało raczej z pewnych cech "hodowanego" w Sowietach od czasu rewolty
bolszewickiej człowieka bez Boga, kierującego się tylko rozkazami i strachem.
Formy "walki z wrogiem" podpowiadali mu sami komandarmi, jak Siemion Timoszenko,
w ulotce do polskich żołnierzy z września 1939r., w której ten sowiecki zbir
polecał "kosy, widły i siekiery" przeciwko polskim oficerom…

W Brzeżanach
od 26 czerwca zaczęto rozstrzeliwać więźniów, wyprowadzanych pojedynczo na
dziedziniec więzienia, zagłuszając odgłos strzałów warkotem motoru traktora. Po
nalocie niemieckim na miasto, od nocy 29 czerwca do następnego dnia, ciała dalej
mordowanych ludzi wyrzucano z mostu do rzeki Złota Lipa. Zamordowano ponad 300
więźniów. Około 80 uratowało się, gdy bandyci, przerażeni niemieckim nalotem,
uciekli w popłochu z więzienia.

W Samborze
Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu rzeszowskiego oddziału IPN
prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa przez NKWD kilkuset więźniów z więzienia w
Samborze, od września 1939 do czerwca 1941 roku. Wywoływano ich z cel po 5-10 i
zabijano w piwnicach. Po ataku niemieckim zgromadzono wszystkich więźniów na
dziedzińcu. Sowiecki "prokurator" rozkazał "zlikwidować" więźniów. 26 lub 27
czerwca mord przybrał wymiar masowy. Wyprowadzano po 50 i więcej osób na jeden z
dziedzińców więzienia. Do zgromadzonych tam ludzi bandyci z NKWD strzelali z
broni maszynowej i rzucali granaty. Przerażeni więźniowie nie czekali na swą
kolej, zaczęli rozbijać drzwi cel. W piwnicach zobaczyli trzy cele zapełnione
ciałami więźniów rozstrzelanych wcześniej. Zwłoki ułożone były warstwami do
wysokości sufitu. Po ucieczce NKWD i przybyciu Niemców odkryto inne cele, o
zamurowanych oknach i drzwiach, przepełnione rozkładającymi się ciałami. Odkryto
też na tzw. Zadniestrzu groby, w których były pogrzebane zwłoki 116-118
więźniów, w tym 2 kobiet. Jak widać, Katyń niejedno ma oblicze.

Sowiecka "technika"
Powtarzające się w różnych więzieniach te same ohydne metody zbrodni (zabijanie
w piwnicach, zamurowywanie żywych i martwych, zbiorowe mordy na dziedzińcach
więziennych zagłuszane warkotem silników samochodowych) wskazują na obecność
jakichś zbrodniczych instrukcji "technicznych". Tych bandytów odpowiednio
wcześniej przeszkolono! Być może jednak to wszystko wynikało z wcześniejszych
doświadczeń NKWD, permanentnych zbrodni na własnym społeczeństwie, zwłaszcza w
latach 30. Profesor Natalia Lebiediewa szacuje, że tylko w latach 1937-1941
Stalin zamordował ok. 11 mln obywateli Związku Sowieckiego. Poszli potem na
konto sowieckich strat wojennych i "wysiłku Związku Radzieckiego" w wojnie! Nie
brakuje na Zachodzie półgłówków, którzy tym "wysiłkiem" usprawiedliwiają
powojenne oddanie w pacht Sowietom połowy Europy.

"Marsz śmierci" z Mińska
Podobne śledztwo prowadzi Komisja Ścigania przy warszawskim oddziale IPN.
Dotyczy ono zbrodni NKWD na ludności polskiej w okresie od 17 września 1939 r.
do końca czerwca 1941 r., zwłaszcza "ewakuacji" więzienia w Mińsku. To chyba
największa i najohydniejsza – po sprawie katyńskiej – jednostkowa zbrodnia
sowiecka na bezbronnych więźniach. Zabijano ich nie tylko w więzieniu, ale i na
trasie "ewakuacji" z Mińska do Ihumenia (w czasach sowieckich przerobionego na
Czerwień). W Mińsku były dwa więzienia NKWD: Centralne, w dawnym zamku Sapiehów,
oraz tzw. Amerykanka. "Likwidacja" więzień rozpoczęła się już w nocy z 22 na 23
czerwca 1941 roku. Część więźniów została zamordowana przez NKWD na terenie
więzień, część wywieziono koleją, pozostałych podzielono na grupy i pognano w
kierunku Ihumenia-Czerwienia. Męczeński marsz trwał kilka dni, NKWD mordowało po
drodze więźniów, ciała zostawiano przy drodze. Do Czerwienia dotarło tylko ok. 2
tysięcy, kilka tysięcy zabito po drodze. Tych, którzy doszli, NKWD mordowało
dalej już w samym Czerwieniu, przeżyło zaledwie kilkadziesiąt osób, i to tylko
dzięki niemieckiemu bombardowaniu!
Zgromadzone przez Joannę Stankiewicz-Januszczak relacje cudem uratowanych z tego
"marszu śmierci" budzą grozę, są jak obrazy z piekła: "Naokoło nas paliły się
więzienne bloki, widziałyśmy płonący Mińsk (…). Ustawiono nas w szeregi,
otoczono żołnierzami NKWD i rozpoczęłyśmy ten marsz – wycieńczone, bose, w
spadających z nas łachmanach (…). Wielokrotnie widziałam jak konwojenci
przebijali bagnetami leżących więźniów lub strzelali w głowę upadających z
wycieńczenia (…). Słychać było strzały i krzyki umierających" (Janina Badocha).
"Szliśmy cały dzień bez jedzenia. Na noc gdzieś tam przytuliliśmy się pod
drzewem. Ani wody, ani jedzenia. Drugi dzień. Zauważyliśmy, że kiedy
maszerujemy, przychodzą strażnicy i biorą pojedynczych więźniów. Słyszymy
strzały, wiemy już, co to znaczy" (Władysław Bruliński).
"Wieczorem 23 czerwca, podczas podawania kolacji, zaczęto truć więźniów.
Wyraźnie słychać było przesuwanie kotła pod celę, odsuwanie zasuw w drzwiach i
głosy: "kuszaj! kuszaj!". Następnie dochodziło jakieś charczenie, potem
następowała cisza. I ponowne przesuwanie kotła, otwieranie celi i rozkaz: "kuszaj!".
Niektórzy więźniowie stawiali opór, słychać było krzyki: "nie choczu… nie
choczu"… Jeśli więzień długo się opierał, następował strzał" (Jan Buczyński).
"Rozmawiałem z Antonim Maziukiem (…). Po napaści Niemiec na ZSRS wyprowadzono
ich z więzienia i popędzono w głąb ZSRS. Kiedy szli nocą, drogą przez las,
zatrzymano ich i kazano się ustawić w szeregach, na szerokość całej szosy. Było
cicho i spokojnie. Padł rozkaz: "udirat´!". W tym samym momencie zaczęli
strzelać. Padali zabici. Zwalające się ciała przewróciły [Maziuka] i wpadł do
przydrożnego rowu. Kiedy strzelanina ucichła i rozlegały się tylko jęki rannych,
usłyszał głośny warkot silników. Nadjechały czołgi i miażdżyły leżących na
drodze! On wydostał się spod trupów i schował się w lesie" (Stanisław Cieciuch).
"Pędzono nas brukowanym traktem (…). Konwojenci strzelali do tych, co szli
nierówno lub nie nadążali na skutek osłabienia. Koło mnie został zastrzelony
Orłowski. Za kilkanaście minut zamordowano polskiego oficera, idącego w środku
kolumny. Ktokolwiek przystawał lub rozmawiał, narażał się na natychmiastowe
zastrzelenie przez konwojenta, który podchodził i bez słowa, przystawiając
pistolet do skroni ofiary, strzelał (…). Siedzieliśmy na szosie. Jakiś oficer,
wskazując palcem, wywołał około 20 z nas. Kazano im wejść do dołu po wybranym
piasku i tam ich zastrzelono" (Michał Łukaszewicz).
"Pędzeni byliśmy jedni przy drugich, z boku szli bojcy w okrągłych czapkach z
czerwoną obwódką i karabinami z bagnetem na sztorc. Jeżeli ktoś mdlał, to
żołnierz spychał go do rowu i słychać było strzał. Strzelał w usta i tym
szpikulcem dodatkowo przeszywał pierś. W mijanych rowach ludzie leżeli jak
grzyby po deszczu. Podchodzili do więźnia i wyciągali z czwórki, mówiąc: "idi,
wot otdochniosz". Wrzucali do rowu i zabijali (…). Na postoju siedziały młode
dziewczyny, pięć ich było. Gdy znowu ruszyliśmy, konwojenci wzięli je na bok.
Łapały ich za ręce, błagając o zmiłowanie" (Piotr Przestrzelski).
Wymienione więzienia i miasta nie zamykają listy miejsc zbrodni NKWD. Takie same
dramaty rozegrały się także m.in. w: Szczercu, Drohobyczu, Borysławiu, Stryju,
Złoczowie, Tarnopolu, Łucku, Równem, Dubnie, Oleszycach koło Lubaczowa, i nie
tylko tam. Wśród mordowanych większość stanowili Polacy: działacze społeczni,
intelektualiści, księża, uciekinierzy, "przestępcy" schwytani przy próbie
nielegalnego przekroczenia granicy, członkowie polskiej konspiracji
niepodległościowej. Zwykłych przestępców, kryminalistów, było wśród nich
niewielu, byli zwalniani jako "swoi" przed rozpoczęciem zbrodni.

"Katyń-bis"
Nie doczekamy nigdy gruntownych opracowań tych ohydnych zbrodni sprzed 70 lat
bez pełnego dostępu do posowieckich dokumentów, które znajdują się w Rosji.
Zademonstrowana w roku 70-lecia wybuchu wojny "nowa polityka historyczna" w tym
kraju nie daje nadziei na taki dostęp. Równie ważna jest jednak pamięć ludzi. I
nasza pamięć, nasz szacunek dla tych, co w tak przerażających okolicznościach
rozstawali się z życiem.
Profesor Krzysztof Jasiewicz nazwał zbrodnie sowieckie na niewinnych ludziach,
głównie Polakach, popełnione w pierwszych dniach po ataku niemieckim na Sowiety,
"Katyniem-bis". Porównanie uzasadnione i uprawnione.

W Rosji bez zmian
W dniu premiery w Brukseli filmu dokumentalnego o zbrodniach sowieckich "The
Soviet Story" (2008) postsowiecka gazeta "Prawda" określiła go jako "próbę
przepisywania historii przez Europę". Zastępca dyrektora generalnego "Centrum
politycznych technologii" Siergiej Mihejew stwierdził: "Przynajmniej w czasach
drugiej wojny światowej rola ZSRS była jednoznacznie pozytywna. Gdyby nie
ofiary, które złożył Związek Radziecki, Europa – podobnie jak USA – nie
istniałaby w swojej obecnej formie". Powstaje ważne pytanie: czy bestialsko
zamordowani więźniowie polityczni, głównie nasi rodacy, zamurowani żywcem w
celach więziennych, też należą do ofiar, które "złożył Związek Radziecki" w
czasie wojny, podczas której jego rola była "jednoznacznie pozytywna"? Chyba tak
właśnie ten post-Sowiet to rozumie, ponieważ wszystko to działo się na terenach
wcielonych siłą do Sowietów, zatem nasi zamordowani rodacy są dla niego
"radzieckimi ofiarami wojny"! Są wliczeni do sowieckiego rachunku strat, którym
epatuje się cały świat. Zamordowane w przydrożnym rowie, podczas "marszu
śmierci", młode kobiety są w sowieckich statystykach "ofiarami faszystowskich
nalotów". A świat pochyla z szacunkiem głowę nad 20 milionami "radzieckich ofiar
wojny" i nie pyta, w jakich okolicznościach straciły one życie, z czyich rąk i
za jaką sprawę. Nie pyta też, w jakiej rubryce "radzieckich statystyk" znajdują
się miliony ofiar NKWD – różnych narodowości.

Potworne i "potworniejsze"
Faszyzm, czy to w wydaniu niemieckim, czy włoskim, został jednoznacznie i
bezwzględnie potępiony w całej Europie, a jakiekolwiek, najczęściej
karykaturalne jego przejawy we współczesnym świecie traktowane są z całą powagą
i zwalczane przy użyciu radykalnych środków. Sprzyja takiej postawie wspomnienie
zagłady Żydów. Legalna działalność partii faszystowskich jest zakazana. Nie
dotyczy to komunizmu. Przedstawiciele tej ideologii zasiadają w Parlamencie
Europejskim. Z tego też powodu wielokrotne próby jednoznacznej oceny systemu
zbrodni komunistycznych skończyły się w tym parlamencie niepowodzeniem. Komunizm
jest traktowany jak szlachetna idea, jeszcze niezrealizowana. Polskie
doświadczenia nikogo tam nie obchodzą, traktowane są jako wynaturzenia
komunizmu, a nie jego istota. Kiedy w roku 1997 ukazała się w Paryżu "Czarna
księga komunizmu", wkrótce przetłumaczona na język polski i wydana u nas w roku
1999, rozpętało się na Zachodzie piekło, wywołane m.in. przedmową prof.
Stéphane´a Courtoisa, w której francuski historyk opisuje komunizm jako
największe zło XX-wiecznego świata: "Komunizm nie tylko istniał przed powstaniem
faszyzmu i nazizmu, ale również je przetrwał, dotykając czterech wielkich
kontynentów". Także rachunek ofiar nie pozostawia wątpliwości co do skali i
istoty zła. Natychmiast odezwali się liczni obrońcy komunizmu na Zachodzie,
potępiający "radykalizm" i "ahistoryzm" prof. Courtoisa. Także polskie wydanie
opatrzono na wszelki wypadek wstępem prof. Krystyny Kersten, która polskiej
inteligencji o mentalności postsowieckiej lała miód na serce takimi wywodami:
"Dokonując bilansu "zbrodni komunistycznych", Courtois wymienia jednym tchem
"masakry zbuntowanych robotników i chłopów w latach 1918-1922" w ZSRR i klęski
głodu (…). Przy takim podejściu zaciera się wyjątkowość zbrodni
najpotworniejszych (…). W rejestrze zbrodni, będących dziełem rządów
komunistycznych, Kambodży Czerwonych Khmerów nie wyłączając, nie znajdziemy
takiej, którą można byłoby porównać z holokaustem". Krystyna Kersten tego nie
napisała z oczywistych względów, ale nie ma wątpliwości, że przy takiej optyce
zbrodni katyńskiej też by nie zaliczyła do "zbrodni najpotworniejszych", skoro
takimi nie były na przykład sowieckie zbrodnie zaplanowanego głodu na żyznej
Ukrainie, gdzie w roku 1932 matki zabijały małe dzieci, by ich ciałami nakarmić
starsze, jeszcze snujące się po wsi wymiecionej z wszelkiej żywności przez
specjalnie formowane bandy bolszewickich aktywistów. Nie ma gradacji zbrodni na
potworne, potworniejsze i najpotworniejsze. Bez względu na to, jakie są poglądy
polityczne i upodobania ideologiczne autora. Przypominają nam o tym sowieckie
zbrodnie sprzed 70 lat.

Piotr Szubarczyk, IPN Gdańsk
 

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl