Polski los

Zawzięliśmy się w myślach, że przecież jakiś Polak musi zwyciężyć ocean,
nie może być Polak gorszy od Amerykanina, Anglika, Francuza albo Duńczyka i
Włocha", wspominał Bolesław (Ben) Adamowicz, który w roku 1934 wraz z bratem
Józefem (Joe) jako pierwsi Polacy przelecieli nad północnym Atlantykiem,
pokonując samolotem trasę Nowy Jork – Warszawa.

Pod znakiem Orła Białego
W 1911 r. Bolesław wraz ze starszymi braćmi: Bronisławem i Józefem, osiedlili
się w Nowym Jorku. Adamowiczowie przybyli tu z Janowszczyzny (obecnie na
Białorusi), czy jak opowiadał Ben, z Wileńszczyzny. Zamieszkali na Brooklynie.
Zostali obywatelami amerykańskimi, pracowali jako robotnicy fabryczni, a w 1918
r. założyli własny interes – wytwórnię wody selcerskiej i owocowej. Przestali
pracować u obcych, kupili dom, w którym schronienie znalazła rozgałęziona
rodzina Adamowiczów. W ich najbliższym sąsiedztwie osiedlali się także krewni i
znajomi, którzy przyjeżdżali tu po wytyczeniu na konferencji w Rydze nowych
granic Polski, kiedy to Janowszczyzna znalazła się w rękach Sowietów, a oni sami
utracili ojcowiznę.
Bracia z zamiłowaniem jeździli na rowerach, a potem "zachorowali na chorobę
zwaną motocyklizmem". W motocykl, który kupili, "pakowali wszystko, co
zarobili". Ben czuł jednak, iż "to nie jest wszystko, że coś jeszcze musi
wyniknąć, co będzie zupełnie inne niż dobra praca, dobry zarobek i wesoły
odpoczynek".
W 1928 r. odbyli pierwszą "przejażdżkę" samolotem, co zadecydowało o ich
dalszych losach. Latanie stało się bowiem treścią i celem ich życia. W 1932 r.
kupili na własność mały jednosilnikowy samolot firmy Bellanca, a na jego
kadłubie wymalowali Białego Orła. Cudem wychodzili potem z "dramatycznych
przygód" podczas latania. Powoli jednak stawali się sprawnymi pilotami i dobrymi
mechanikami, choć ukończyli zaledwie kilka klas szkoły podstawowej, a
umiejętności lotnicze zdobywali, wynajmując sobie "na godziny" najtańszych
instruktorów i pilotów. Sami do wszystkiego dochodzili. Improwizując, ryzykując,
kombinując. Stawiając wszystko na jedną kartę. Latali coraz dłużej i dalej.
Marzyli też, aby "jakoś" dolecieć do Polski. Pierwsza próba przelotu nad
Atlantykiem, którą podjęli w 1933 r., zakończyła się niepowodzeniem.

Bohaterowie przestworzy
O świcie 28 czerwca 1934 r. Ben i Joe na pokładzie swego samolotu, który nazwali
"City of Warsaw" (Warszawa), wylecieli z lotniska Floyd Bennett Field pod Nowym
Jorkiem w kierunku Warszawy. Braci żegnała rodzina, a także przedstawiciele
polskiego konsulatu i reporterzy. Po noclegu na Nowej Funlandii w Harbour Grace
rankiem 29 czerwca wystartowali do Warszawy.
Prowadzili samolot na zmianę. Aby uniknąć burz, postanowili lecieć wysoko. Po
sześciu godzinach lotu po raz pierwszy znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Nastąpiło oblodzenie samolotu, zawiodły stery, a maszyna zaczęła spadać w dół z
wysokości ok. 3500 metrów. Nabierając szybkości pod ciężarem lodu, zbliżała się
nieubłaganie do powierzchni oceanu. Joe zanotował wtedy swoją kresową
polszczyzną w dzienniku pokładowym, który prowadził dotąd po angielsku: "Boże,
zletujsi nad nami".
Niespodziewanie ciepłe powietrze na niższej wysokości zaczęło topić lód,
przywracając bellance sterowność. Lecieli teraz niżej. Wtedy dopadły ich
znienacka gwałtowne burze z piorunami, którym towarzyszyły ulewy, zalewające
kabinę, a potem zaczęło brakować im paliwa w bakach. Joe, stojąc, przelewał je
więc z zapasowych baniek do "głównego tanku" z tyłu samolotu. Nad Europą czekała
na nich mgła, chmury i deszcze. Przez kilka godzin lecieli na oślep. W dodatku
zaczęło im się kończyć paliwo.
30 czerwca, po 26 godzinach i 24 minutach lotu, wylądowali na pierwszym "miejscu
do lądowania", jakie zauważyli. Było to pastwisko Le Chessay, położone 75
kilometrów od Caen we Francji. Francuzi zgotowali im gorące powitanie. Żaden
Polak przed Adamowiczami nie przeleciał jeszcze nad północnym Atlantykiem,
wszystkie dotychczasowe próby kończyły się tragicznie. Zamieszkały w okolicy
Polak, Stefan Jamiołkowski, zajął się nimi serdecznie. Z pobliskich miast
zjechali dziennikarze, lotnicy i miejscowi urzędnicy. A 1 lipca powitał
Adamowiczów szef sztabu francuskiego ministra lotnictwa kpt. Picard i attaché
wojskowy Ambasady Polskiej płk Jerzy Błeszyński. Francuski samolot wojskowy
poprowadził ich potem najkrótszą drogą do Paryża. Oficjalne uroczyste powitanie
nastąpiło na lotnisku wojskowym. Obecni byli m.in. generał Louis Houdemont wraz
z oficerami 4. brygady lotniczej, płk Davet z ministerstwa lotnictwa, ambasador
Polski Alfred Chłapowski, przedstawiciele cywilnych władz francuskich i
dziennikarze.
1 lipca wyruszyli do Warszawy. Spodziewano się ich ok. godz. 18.30. Naprzeciwko
bellanki wyruszyło pięć samolotów wojskowych. Na lotnisku Okęcie zgromadziły się
tłumy, aby jak donosił "Kurjer Warszawski", "powitać bohaterskich zwycięzców
Atlantyku". Bracia do Warszawy jednak tego dnia nie dolecieli, znowu bowiem
nastąpił wyciek paliwa. Zmuszeni zostali do lądowania w Brandenburgii w pobliżu
Crossen nad Odrą, (obecnie Szczawno k. Krosna Odrzańskiego). Policjanci
niemieccy odnieśli się do nich z niechęcią, wręcz wrogo. Odnalazł ich
korespondent Polskiej Agencji Telegraficznej z Berlina, który przekazał
informacje o ich losie prasie. Noclegu udzielił im właściciel pobliskiego
majątku ziemskiego, a rano Niemcy przywieźli im za zwrotem kosztów potrzebne
paliwo (od Francuzów otrzymali je za darmo).
Czekało ich jeszcze międzylądowanie w Toruniu, gdzie zaopiekował się nimi
serdecznie dowódca 4. pułku i cały korpus oficerski, a w mieście witały ich
tłumy mieszkańców. 2 lipca o godz. 17.00 w towarzystwie por. pilota
Chrzanowskiego, który im towarzyszył, wylądowali na Polu Mokotowskim w
Warszawie.
Oczekiwało tu na braci kilkanaście tysięcy osób, wraz z p.o. prezydentem
Warszawy Karolem Ołpińskim, szefem lotnictwa gen. Ludomiłem Rayskim,
wiceministrem komunikacji Aleksandrem Bobkowskim, ambasadorem USA, urzędnikami
państwowymi, generałami i dziennikarzami. Gdy tylko Bolesław "wyszedł ze swego
siedzenia", otoczył ich tłum ludzi. "Byli tam młodzieńcy i starsi, panny,
wojskowi, jakieś chłopaki, a nawet Żydzi". Obrzucano ich kwiatami, a potem tłum
porwał Adamowiczów na ręce i "rzucił do jakiegoś auta". "Ben, co to jest? Czy ty
rozumiesz? To dla nas", odezwał się wtedy Joe. Zamieszanie i uniesienie było tak
wielkie, że niemożliwe stało się wygłaszanie powitalnych przemówień. Kawalkada
aut, obrzucana z okien i balkonów kwiatami, posuwając się wśród
rozentuzjazmowanych tłumów, dotarła potem do ratusza na pl. Teatralnym. Dopiero
wówczas przemówił prezydent Ołpiński, ambasador amerykański i wicemarszałek
Senatu. Braciom wręczono odznaki honorowe miasta Warszawy. Orkiestra odegrała
"Mazurka Dąbrowskiego", "Pierwszą Brygadę" i "Warszawiankę". A Józef, dziękując
Warszawie za "entuzjazm serca", "swoją mową polsko-amerykańską z kresowym
akcentem" powiedział: "Chcieliśmy wsławić imię Polski. Cieszymy się, że
zwycięstwo nasze jest również zwycięstwem Polonii w Stanach Zjednoczonych.
Największą jednak radością i nagrodą jest dla nas fakt, że nasz lot Nowy Jork –
Warszawa przysporzył chwały polskiemu lotnictwu".

Tryumfalna podróż
"Chwała polskiego lotnictwa" i tłumy na ulicach witające rodaków, którym się
powiodło. Dumnych z dokonań ludzi, którzy zrobili coś nie tylko dla siebie, ale
dla nas, dla wszystkich, dla własnego kraju. Satysfakcja. Po tylu latach niewoli
i zaborów powstało znów państwo polskie, a Polacy nie byli "gorsi" od tych,
którym od pokoleń dane było żyć w normalnych warunkach. Wyrzeczenia, poniesione
i ponoszone nadal ofiary na coś się jednak przydają. Bo każdy, jak to ujął
Józef, "kto wytrwałość w sobie czuje i cel piękny sobie obrał, może go osiągnąć,
byle z raz obranej drogi nie zawracał".
Podobnie jak w Warszawie Adamowiczów witali mieszkańcy Bydgoszczy, Łodzi,
Grudziądza, Częstochowy, Gdyni, Krakowa, Śląska i Wilna. Rozpisywano się o nich
w gazetach. Odznaczeni zostali Krzyżami Oficerskimi IV klasy Orderu Polonia
Restituta. Wręczano im dyplomy honorowe miast i wydawano na ich cześć bankiety.
Ksiądz Paczkowski z rodzinnej parafii Adamowiczów w Olkowiczach dał im w Wilnie
nie tylko dyplomy honorowych obywateli Olkowicz, ale i urnę z ziemią rodzinną. A
bracia dziękowali Matce Bożej na Jasnej Górze i w wileńskiej Ostrej Bramie za
szczęśliwy przelot przez ocean. Wpisywali się do ksiąg pamiątkowych i rozdawali
autografy.

W potrzasku mafii
O ich życiu opowiada książka Zofii Reklewskiej-Braun i Kazimierza Brauna "Bracia
Adamowiczowie. Emigranci – lotnicy. Pierwsi polscy zdobywcy północnego
Atlantyku" wydana właśnie przez Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego. To
opowieść o polskich losach. O ludziach, którzy, aby przetrwać w zniewolonym
kraju, musieli?, powinni byli?, uważali za słuszne? poza domem kombinować,
kłamać i oszukiwać, aby "się nie dać" narzuconej władzy. W domu tylko i wśród
najbliższych starali się zachować wierność Bożym przykazaniom i Ojczyźnie, choć
ta nie zawsze znajdowała się na mapie świata. Wiedząc, czego "robić nie wypada",
a czego się po prostu "nie robi". Zaowocowało to ukształtowaniem "etosu życia
podwójnego", jak to ujęli Braunowie. Bo dozwolone było "co innego w domu, a co
innego w szkole, w urzędzie i w wojsku".
Tak też było z braćmi Adamowiczami: Bronisławem, Bolesławem i Józefem. "Ta
swoista polska schizofrenia – choroba duszy i umysłu", która po krótkiej
przerwie na czas istnienia II Rzeczypospolitej narodziła się znowu po utracie
przez Polskę niepodległości w roku 1939, dotykała (a może i nadal dotyka?) nie
tylko Polaków w kraju, ale też niekiedy na emigracji. Brak własnego państwa
demoralizuje, osłabia głos sumienia. Bracia więc, aby osiedlić się w Ameryce
wraz z liczną rodziną, oszukiwali władze imigracyjne, "podawali się jeden za
drugiego", przekręcali dane osobowe i "kombinowali, jak mogli", starając się
"omijać przepisy prawne zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie oceanu". Aby
"wyjść na swoje", w Ameryce, w której obowiązywała prohibicja, pędzili w dodatku
bimber. Ktoś złożył na nich donos. Wtedy właśnie, gdy mówił o nich "cały świat".

Donosicielem mógł być, jak sądzą autorzy książki, konkurent "na rynku napojów
chłodzących". Mogła to też być zemsta mafii chroniącej produkcję i zbyt
alkoholu, której bracia mogli się narazić w ten czy inny sposób. Możliwe też, że
policję zawiadomił ktoś, kogo kłuła w oczy światowa sława prostych robotników
polskiego pochodzenia. Braunowie piszą wręcz o "ogólnej nieżyczliwości otoczenia
amerykańskiego" wobec Adamowiczów, co miało wypływać z "amerykańskiego syndromu
niechęci do Polaków" w ogóle. Do katolików kultywujących w kraju protestanckim
własne tradycje i obyczaje, którzy dodatkowo na ogół źle mówili lub w ogóle nie
mówili po angielsku. Pewnie dlatego tych dwóch niepozornie wyglądających
mężczyzn, którzy nie posiadali wykształcenia ani ogłady towarzyskiej czy
"koneksji środowiskowych", stało się po ujawnieniu sprawy bimbrowni łatwym celem
"nonszalanckich i pogardliwych reporterów prasowych". Gazety lubowały się wtedy
w drwinach pod adresem wyglądu braci (prymitywni, bez ogłady, tędzy), a także
motywacji ich czynów ("dla większej chwały Polski").
Jeszcze w trakcie trwania procesu sądowego, jaki wytoczono braciom w styczniu
1935 r., sąd podjął decyzję o przejęciu ich własności na rzecz państwa. Sędzią w
procesie drugiej instancji był Grover M. Moskowitz, "znany z surowości i
nieprzejednania wobec Polaków". Sprawę prowadził "z nieukrywaną wrogością i
pogardą wobec oskarżonych", uchylał liczne zapytania adwokatów, przerywał
wypowiedzi świadków i oskarżonych. Instruując ławę przysięgłych, "koncentrował
całą sprawę na braciach Adamowiczach". Nie wnikał, kto wytwarzany przez nich
alkohol dystrybuował i kto go sprzedawał, kto poza nimi czerpał zyski z jego
produkcji.
1 kwietnia 1935 r. trzej bracia Adamowiczowie skazani zostali na 15 miesięcy
więzienia, choć prawo amerykańskie w takich przypadkach przewiduje możliwość
ukarania grzywną, nakazując przy tym uiszczenie podatków. Oczekując na przyjęcie
do federalnego więzienia w Lewisburgu w stanie Pensylwania, które wyznaczono na
27 maja 1936 r., bracia tułali się, mieszkając kątem po krewnych i znajomych.
Dom ich bowiem także został skonfiskowany. Z więzienia, "za dobre sprawowanie",
zwolnieni zostali warunkowo trzy miesiące przed upływem wyroku.
Dopiero co byli dumą Polski, "a tu taki wstyd". W Polsce więc o losach braci
niewiele pisano. Po wyjściu z więzienia planować mieli "podróż powietrzną
dookoła świata" czy też lot nad biegunem północnym do Chin, ale to były tylko
marzenia. Przeżyć udało im się chyba tylko dzięki licznej i "zdumiewająco
solidarnej rodzinie". W latach czterdziestych pracowali jako prości robotnicy na
Brooklynie. O lataniu musieli więc zapomnieć. Oni sami także zostali zapomniani.
Anglojęzyczni historycy zajmujący się podbojem Atlantyku umniejszają ich wyczyn,
rzadko zamieszczając o nich wzmianki. Niepewne są daty śmierci Bolesława i
Józefa. Zmarli najpewniej w latach siedemdziesiątych. Ich brat Bronisław zmarł w
1941 r. na Brooklynie i tam też został pochowany.

 

Janina Hera-Asłanowicz

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl