Nawróćcie się z całego serca!

Rozważanie Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Polski, na Środę Popielcową

„Rozdzierajcie serca wasze, a nie szaty wasze”.

Chrystus Pan okazał wielką wyrozumiałość uczniom swoim, gdy zasmucając ich zapowiedzią swej śmierci, wzmocnił zarazem nadzieją zmartwychwstania. Rzekł do dwunastu: „Oto idziemy do Jerozolimy i wypełni się wszystko, co napisane jest przez proroków o Synu Człowieczym. Będzie bowiem wydany poganom, będzie wyśmiany, ubiczowany i oplwany. A po ubiczowaniu zabiją Go i dnia trzeciego zmartwychwstanie” (Łk 18, 31-33).

Nieraz zastanawiamy się, jak po takiej zapowiedzi, danej przez Chrystusa, uczniowie mogli ulec trwodze i zwątpieniu? Jak mogli zapomnieć o zmartwychwstaniu? Skoro sprawdziło się wszystko: Chrystus został oplwany, ubiczowany i zabity, mogli się więc spodziewać, że i ostatnia zapowiedź – „dnia trzeciego zmartwychwstanie” – sprawdzi się również. Po tym poznajemy małość człowieka, który skłonny jest mocniej wierzyć w zło aniżeli w dobro. Zło, które miało spotkać Chrystusa, uczniowie zapamiętali, a przeoczyli najważniejsze, to, że zmartwychwstanie.

Dzieje Chrystusa, Kościoła i każdego z nas

Ludzie lubią tragizować, dlatego „potępiają się” przez tysiące grzechów, a zbawiają przez ostatni oddech, wypełniony jednym, jedynym aktem miłości, niemal na pół przytomnym. Ludzie lubią pisać tragedie. Zapełnili nimi biblioteki i dzieje, ale gdy tragedia skończy się nagle czymś radosnym, załatwiają to krótko – zasłonięciem kurtyny.

Często dzieje się tak w naszym życiu. Pędzimy po szczęście w tysiącznych odmianach naszych niedoskonałości. Wreszcie Pan Bóg powiada: dość już, mój „producencie grzechów”. Pójdź i ty do Królestwa Bożego, do winnicy mojej! Nie pracowałeś wprawdzie cały dzień, nie niosłeś ze mną ciężaru dnia i upalenia, ale i ty weźmiesz grosz, to znaczy – całe Królestwo Niebieskie.

W zdaniu wypowiedzianym przez Chrystusa Pana do dwunastu mieści się synteza Jego dziejów: „I będą się z Niego naigrawać i plwać na Niego, ubiczują Go i zabiją, a dnia trzeciego zmartwychwstanie” (Mk 10, 34). To wszystko się stało i to wszystko można o Chrystusie powiedzieć, ale najważniejsze i najdonioślejsze jest zdanie ostatnie, które zapowiada Zmartwychwstanie.

W słowach tych ujęte są również bardzo syntetycznie dzieje Kościoła Chrystusowego na świecie. Kościół jest nieustannie wyśmiewany, naigrawany, biczowany, oplwany i… zabijany. Jeśli nie można go zabić – chociaż niektórzy stale usiłują to zrobić – to tylko dlatego, że Chrystus powstawszy z martwych, więcej nie umiera i śmierć więcej już nad Nim nie zapanuje” (Rz 6, 9), Kościół to żyjący Chrystus. Wie, że „trzeciego dnia zmartwychwstanie”, wie też dobrze”, że „bramy piekielne nie zwyciężą go” (Mt 16, 18).

Ale są to także, najkrócej ujęte, dzieje każdego człowieka: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech zaprze się samego siebie i weźmie krzyż swój na każdy dzień i naśladuje Mnie” (Łk 9, 23). Każdy na swój sposób jest skazany na innych, na gromadę bliźnich mniej lub więcej go kochających czy nienawidzących. I każdy może powtarzać jak Psalmista: „Otoczyły mnie cielce mnogie…” (Ps 21, 13).

W życiu swoim każdy człowiek jest przecież nieustannie „otoczony”. Może wolałby, jak Szymon Słupnik, siedzieć na wysokim słupie, izolować się od innych i oderwać od ziemi, ale nawet tam przyszliby ciekawi, podglądali, co on robi, jak długo tak wysiedzi? Ludzie ciągle się nami interesują, nieustannie nas „podstrzegają” – jesteśmy niejako osaczeni… Im więcej mamy „przyjaciół”, tym więcej każdy z nas jest naigrawany, ubiczowany i oplwany… Po to mamy „przyjaciół”, aby nam pomogli w drodze do Królestwa Niebieskiego. Oni oczyszczają nas starannie językiem, słowami i czynem. Oczywiście, na końcu nas „zabijają”… Nie może się to skończyć inaczej. Jednakże każdy z nas musi pamiętać, że „trzeciego dnia zmartwychwstanie…”. Oto moc i siła naszej wiary! Gdy okrywamy się fioletem okresu Wielkiego Postu, musimy pamiętać, że tak przebiega zwykła ludzka droga i droga całego Kościoła.

„Pamiętaj, człowiecze, że prochem jesteś”.

Ale – żyć będziesz!…

Mówiliśmy wiele w okresie Wcielenia Syna Bożego o wielkości człowieka, a dziś Kościół mówi nam za Księgą Rodzaju: „Pamiętaj, człowiecze, że prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Por. Rdz 3, 19).

W tym krótkim powiedzeniu nie ma ani śladu nadziei na zmartwychwstanie, ani śladu żywej wiary. Wielki i wspaniały człowiek ma pamiętać, że rozsypie się w grudkę popiołu, tak mało znaczącą i nieważną dla świata. Napiszą o nim trzy linie w księgach stanu cywilnego, przysypią ziemią, położą jakiś kamień i sprawa skończona!

Ale mimo tragizmu popiołu, który nam sypią na głowy, Kościół budzi w nas wiarę w zmartwychwstanie i zapowiada nowe życie. – Taki więc jestem wielki i taki – maluczki. Jednak mój Nauczyciel zmartwychwstał!… Trzeba więc, abyśmy i my zmartwychwstali, jako i On zmartwychwstał. Chrystusowi bardzo na tym zależy, aby grudka mojego „popiołu” ożyła, abym zrozumiał, że mam żyć na nowo…

Jakże wymowny jest obraz przedstawiający Ezechielowe pole śmierci. W ciekawej malarskiej wizji na olbrzymim, potwornym polu, pełnym kości, stoi zagubiona maleńka kołyska, z której wychyla się, szczebiocząc, wierzgając rączkami i nóżkami – małe, drobne, piszczące i płaczące – żywe dziecko, symbol życia. Jednak – życia! Ono nie rozumie tragizmu mnóstwa rozsypanych kości. Tak samo w garstce prochu, która z nas zostanie, jest jakaś „kołyseczka”, w której kryje się nadzieja na życie wieczne… Z tym przekonaniem będziemy spokojnie słuchali, co Kościół nam mówi, poświęcając popiół:

„Wszechmocny i wiekuisty Boże, przebacz pokutującym, daj przebłagać się ich modłami i z niebios racz zesłać twojego Świętego Anioła, który by te popioły pobłogosławił i poświęcił…” (Liturgia poświęcenia popiołu). Tylko Kościół zatrzymuje się nad popiołami, błogosławi je i poświęca. Nie czyni tego jednak bez nadziei i prosi: „Niechaj się staną zbawiennym lekiem dla wszystkich, co w pokorze wzywają Imienia Twojego… Spraw przez to wezwanie Najświętszego Imienia Twojego, aby ci wszyscy, dla odpuszczenia grzechów popiołem posypani, zdrowie ciała i pomoc dla duszy otrzymali”. Oto jak Kościół modli się nad popiołem! Ma przed sobą miseczkę popiołu, a mówi o zdrowiu, i to nie tylko duszy, ale i ciała.

„Boże, Ty upokorzeniem dajesz się wzruszyć, a zadośćuczynieniem przebłagać, nakłoń ucha miłosierdzia Twego na prośby nasze i wylej miłościwie łaskę błogosławieństwa Twojego na popiołem posypane głowy poddanych Twoich: napełnij ich duchem skruchy, spełń słuszne ich żądania, a udzielone im dary utwierdź w ich duszach i na zawsze przechowaj”. Czy to nie jest cudowne? Cóż może być bardziej pokornego jak grudka popiołu, jak sypanie popiołu w pyszne fryzury i czupryny? Jest to pokora człowiecza, która wzrusza Boga.

„Odmieńmy szaty, pokutujmy w popiele i włosiennicy!” – O, jak niektórzy chcieliby tak właśnie pokutować! O ile to łatwiejsze, niż wszystko inne! – „Pośćmy i płaczmy przed Panem, gdyż nader miłosierny jest i gotów odpuścić nam grzechy, Bóg nasz” (Liturgia poświęcenia popiołu). To jest również zachęta do pokuty.

„Rozdzierajcie serca wasze!” – istota pokuty i nawrócenia

Kościół Święty, przygotowując nas do dobrego przeżycia Wielkiego Postu, wskazuje jednocześnie na właściwy sens pokuty. Słuchając Joela, proroka, mamy nawet chęć się nawrócić, ale zapominamy, że nawrócenie polega tylko na tym, aby rozdzierać serca, a nie szaty… (Jl 12, 13).

W lekcji św. Pawła o miłości Kościół poucza o właściwym duchu pokuty. Ostatecznie od wszystkiego, co może uczynić człowiek wspierany łaską Bożą, ważniejsza jest miłość (1 Kor 13, 13).

W ostatnich tygodniach przypomniał nam Kościół św. straszne przeżycia i doświadczenia św. Pawła: „Trzykrotnie byłem smagany rózgami” – pisze Apostoł (2 Kor 11, 25). O Boże! Nawet jeden raz bym nie wytrzymał! A on trzy razy otrzymał po czterdzieści bez jednej… Żydzi byli sprawiedliwi i nie chcieli przekroczyć granicy. Napisane było czterdzieści, to czterdzieści musi wystarczyć. Nie może być więcej. Dziękuję! My, ludzie XX wieku, wypieszczeni, wydelikaceni, wyperfumowani, wytwornie ubrani, jedwabni – takich rzeczy nie znosimy. „Trzy razy rózgami sieczony!”. O, Boże kochany! Jak mnie w palec zadrapią, to podnoszę lament i patrzę, czy już aby „dusza nie przesadza nogi przez skórę”, martwię się tym i trapię.

A jednak, gdy nas takie zapały porywają, że chcemy nawet we włosiennicy pokutować, to jednocześnie Kościół nam mówi, iż ponad wszystko ważniejsza jest miłość (1 Kor 13, 13), bo ona odsłania motywy, dla których wszystko czynimy. Dlatego słyszymy upomnienie: „Rozdzierajcie serca wasze, a nie szaty wasze!” (Jl 12, 13). Cóż winna biedna koszulina? Ona nie zgrzeszyła, więc po co ją rozdzierać w kawałki?

Prawdziwe zwycięstwo – nad sobą!

Na przełomie XIX i XX wieku Pan Bóg dał światu małe dziewczątko, które mając lat 12, 13, 14, postanowiło zamęczyć się dla miłości Bożej. Wyobrażało sobie, że najłatwiej to zrobić w Karmelu. Poszło więc do Karmelu i tam się zadręczało. Ciekawa rzecz, Teresa natrafiła tam na duszę myśleniem sobie „pokrewną” – Marie de Gonzague. Zaczęły do spółki ćwiczyć „małą Teresę” i na gwałt robić z niej świętą. Marie de Gonzague nie zdołała się przekonać, że nie tędy droga, ale Teresa poznała, co jest najważniejsze. Zrozumiała, że trzeba porzucić cały aparat doskonalenia, dobry dla tych, którzy z niedźwiedziami wodzili się za bary, a swoje rany leczyli ich sadłem, ale nie jest to właściwe dla ludzi współczesnych. Może nadawać się dla różnych „Jagienek”, które ongiś żyły, ale dla ludzi XX wieku asceza musi być zupełnie inna, bo nasze winy i słabości nie polegają na nadmiarze i obfitości wszelkiego dobra materialnego, ale na pewnym usposobieniu psychicznym.

Trzeba więc teraz uderzyć w inną strunę. Może nas oburzać książka „Mała święta Teresa” Maxence van der Meerscha. Możemy gniewać się na autora, że chce zdjąć z Teresy całą szminkę i ckliwość „piękniusich” dziewczątek wyrzucić do lamusa. Ale musimy zrozumieć, że on chce pokazać zdecydowane rysy Teresy: jej długi nos, energiczną brodę, pociągłe policzki, wewnętrzną twardość i nieustępliwość – wobec siebie.

Gdy małej świętej wydawało się, że trzeba użyć „twardych” środków, zrozumiała, że najwięcej miłuje ten, kto się najbardziej poddaje, kto w sobie zwycięża siebie. Nie idzie więc o dręczenie ciała – chociaż cierpienie fizyczne także na nią przyszło – ale o małe zwycięstwa nad sobą, nad tym, co się w nas dzieje, nad usposobieniami, myślami, porywami. Nie muszą one być złe, mogą być nawet najszlachetniejsze. Ale i w tych najszlachetniejszych pragnieniach człowiek musi wyzwalać się z siebie. Święta Teresa przekonała się, że najtrudniej wyzwolić się z osobistych upodobań, wyobrażeń i dążeń, a „zamienić się w słuch” wobec Pana Boga. Idzie o tę całkowitą „niewiedzę”, o zrozumienie ostateczne, że „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli…” (J 20, 29).

Gdy Teresa była jeszcze małą dziewczynką i ciężko chorowała, widziała koło swego łóżka uśmiechającą się Matkę Bożą. Gdy była zakonnicą kończącą życie, przy jej łóżku postawiono ten sam posąg Matki Bożej. Na pytanie: co widzisz? – odpowiedziała: posąg, tylko posąg, nic więcej! Trzeba umieć zaufać do końca: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Dopiero gdy zdawało się wszystkim, że umarła, gdy już nie widziała, chociaż gromniczną świecą migali jej przed oczyma, naraz otworzyła oczy na chwilę i ponad posągiem Matki Bożej zobaczyła Coś, do czego się uśmiechnęła… Ale już nikomu nie powiedziała, co zobaczyła… Tego nie wie nikt, nawet najbardziej dociekliwi biografowie.

Aby świat zrozumiał, że nie najważniejsze są rzeczy zewnętrzne, jej przyjaciółki zakonne w wielkiej złości spaliły wszystko, co po Niej zostało, nawet stare pantofle, wiele razy reperowane. Potem płakały, że tylu cudownych relikwii już nie ma. A byłyby! Pan Bóg w ten sposób pokazał, że nie jest najważniejsze to, co po człowieku zostaje, choćby miało być narzędziem uświęcenia innych. Nie to jest ważne! Ważne jest to, co dokonało się w duszy, wielkie zwycięstwo człowieka, który zaufał Bogu właśnie wtedy, gdy nic już nie widział…

Cudowne było młodzieńcze życie Teresy, pełne entuzjazmu. Przecież to była mała „królewna”. Litera „T” na niebie – dla Niej! Śnieg – też dla Niej! Ale to była młodość, młodość! Koniec był cichuchny. Na spalonych wargach gorączka strasznej choroby, samotność i cisza. Zniszczone ciało, poodparzane boki, rany – przecież nawet usiąść nie mogła. Ale nie to było najważniejsze, tylko zwycięstwo w małym, w czymś niesłychanie małym – nad sobą!

Odebrać sobie – siebie samego!

I nam wypadnie podobnie myśleć na progu Wielkiego Postu, do którego się przygotowujemy, każdy na swój sposób. Mówimy może sobie: Ja ci pokażę! I oglądamy się za Pawłem. Przecież on został zwalony z konia, na którym jechał, a sam Bóg powiedział: „Ja mu pokażę, jak wiele trzeba wycierpieć dla Imienia mego” (Dz 9, 16). Może i my chcielibyśmy zażyć tych okropności Pawłowych i gotowi jesteśmy na wszystko. O, gdyby mnie Pan Bóg nie udręczył, gdyby mnie nic nie zabolało, gdybym czegoś sobie nie odmówił i nie obił się porządnie, to chyba post by się nie udał. Wielu ludzi tak myśli.

Jesteśmy jeszcze bardzo zmaterializowani, dlatego najważniejsze energie duchowe umieszczamy często w postaciach materialnych. Na przykład nie damy ciału pokarmu, podłożymy coś pod prześcieradło, aby twardziej było spać, coś sobie w pantofle włożymy, aby niewygodnie było chodzić itd. A Pan Bóg „śmieje się” z tego wszystkiego, bo nasze grzechy są poważniejsze i zupełnie inne.

Najwięcej grzeszyliśmy umiłowaniem siebie, zaufaniem sobie, upodobaniem w sobie, wewnętrzną pychą na własny rachunek. Chociaż wiek XX jest epoką zmysłów i rozwiązłości, jednakże najważniejszy grzech, który jest źródłem grzechów ciała i je produkuje, to grzech pychy umysłu, woli, zadufania w sobie. Człowiek pyszny bardzo często zostaje ukarany na ciele. Wiemy to ze Starego Zakonu. Gdy Żydzi zaczynali trochę „brykać”, wtedy Bóg dopuścił na nich różne choroby i siedzieli spokojnie. Dzisiaj wiemy z historii medycyny, jakie to były choroby.

Niekiedy uzbrajamy się w aparat doskonalenia, wzięty z przeszłości, ale siebie obnosimy, mamy do siebie zaufanie, mimo woli siebie wysuwamy i na swój sposób chcemy się uświęcać. Nie tak, jak Pan Bóg chce, ale tak, jak my sobie obmyśliliśmy. Nieustannie Bogu tłumaczymy: Panie Boże, no tak, tak, masz rację, ale posłuchaj! Ja Ci opowiem, jak ja chcę kochać Ciebie. Ja mam swój sposób na to… – A tymczasem trzeba wtedy brać się z pokorą do czytania lekcji św. Pawła o miłości, gdzie nie jest powiedziane: czyń to, tamto, owo – tylko: Miłość – nie, nie, nie… Nie wyrządza krzywdy… Nie nadyma się… Nie pragnie… Nie szuka.. Nie unosi się… Nie myśli złego… Tylko „nie”, ciągle „nie”! To znaczy, że trzeba coś z siebie wyrwać, coś w sobie zaprzeczyć, coś sobie odebrać. Odebrać sobie – siebie samego, aby całkowicie oddać się Bogu!

Oto upomnienie, które Kościół śpiewa w Popielec. „Nawróćcie się do Mnie ze wszystkiego serca… Rozdzierajcie serca wasze, a nie szaty wasze!”.

Rozważanie pochodzi z książki „Miłość na co dzień”.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl