Walczyłem o Monte Cassino

Ze Stefanem Mączką, uczestnikiem bitwy o Monte Cassino, prezesem Związku Karpatczyków 3. Dywizji Strzelców Karpackich w Londynie, rozmawia Bogusław Rąpała

W bitwie o Monte Cassino, która otworzyła aliantom drogę na Rzym, uczestniczył Pan jako artylerzysta.

– Byłem bombardierem i służyłem w artylerii przeciwlotniczej. 22 kwietnia 1944 r. zajęliśmy pozycje na zboczach Monte Cassino. Byliśmy ukryci w ogrodzie oliwnym pod siatkami do kamuflażu. Jeszcze przed bitwą wszystkie nasze działa ostrzeliwały stanowiska nieprzyjaciela. W tym czasie mały niemiecki samolot zrzucał ulotki wzywające Polaków do poddania się i informujące o tym, że nie mamy o co walczyć, bo nie ma wolnej Polski.

To niestety okazało się prawdą. Na konferencji w Teheranie, pod koniec 1943 r., przesądzono, że Polska znajdzie się w strefie wpływów sowieckich.

– Wtedy jednak nie wierzyliśmy Niemcom. Tym bardziej że również lotnictwo angielskie zrzucało ulotki adresowane do służących w armii niemieckiej Polaków, aby przyłączyli się do nas. 11 maja 3. Dywizja Karpacka zaczęła szturmować Monte Cassino. Artyleria strzelała bez przerwy. Lufy były tak rozgrzane, że musieliśmy je owijać mokrymi kocami, aby je schłodzić. Niemcy do pocisków przywiązywali druty, dlatego po każdym ich wystrzale rozlegał się przeraźliwy ryk. My zresztą robiliśmy to samo.

Walka toczyła się w terenie górzystym. Czy ciężko było trafić w obrane cele?

– Mieliśmy obserwatora, który szedł razem z piechotą i przez radio wydawał rozkazy, gdzie mamy strzelać. W domu rolnika, położonym około 50 metrów poniżej wzgórza 593, które było celem naszego ataku, znajdował się punkt sanitarny oraz nasz punkt obserwacyjny. Poniżej były dwie studnie. Chcąc zaczerpnąć z nich wody, nasi żołnierze okręcali wiadra kocami, żeby nie usłyszeli ich Niemcy. Wzgórze usiane było ciałami zabitych żołnierzy, które można było zebrać dopiero po zwycięstwie.

Jak z Pańskiej pozycji wyglądało wzgórze klasztorne?

– Natarcie odbywało się w nocy. Wymiana ognia była tak intensywna, że czasem robiło się widno jak w dzień. Niemcy, wiedząc o wylądowaniu aliantów na Sycylii, uczynili z Monte Cassino fortecę. Na jego zboczach pobudowali zakamuflowane bunkry, których załogi wspierały się wzajemnie w odpieraniu ataków. Jedynym sposobem na ich unieszkodliwienie było wrzucenie do bunkra od góry granatu. Oczywiście zbocze było również zaminowane i nasi saperzy musieli je oczyścić. Nasza praca była lekka w porównaniu z pracą saperów, piechoty i sanitariuszy. Oczywiście my również ponosiliśmy straty w ludziach, jednak były one bez porównania mniejsze niż w przypadku piechoty.

W tej bitwie Polacy wykazali się niespotykaną odwagą. W czym tkwiło jej źródło?

– Byliśmy wściekli na Niemców za to, że napadli na Polskę. Do walki szliśmy jak wariaci. Anglicy pytali nawet, czy nie byliśmy pod wpływem alkoholu. Zdarzały się sytuacje, że ranni, którzy zostali opatrzeni na dole, natychmiast wracali, aby brać udział w walce. Była to również nasza odpowiedź na kłamliwą propagandę sowiecką, rozsiewaną nawet wtedy, gdy już braliśmy udział w ćwiczeniach wojskowych w Persji. Według tej propagandy Polacy nie chcieli walczyć. Inne, niemieckie kłamstwo mówiło, iż nie bierzemy jeńców. W klasztorze znajdowało się około 12 rannych Niemców, wszyscy zostali wyprowadzeni i opatrzeni.

Wierzył Pan w zwycięstwo?

– Przed nami Monte Cassino szturmowali Amerykanie. Ponieśli ogromne straty. Potem Nowozelandczycy – również nie wyszło. Następnie w marcu atak ponowili Anglicy i też nie udało im się osiągnąć celu. Ale dzięki temu my mogliśmy skorzystać z pozycji, które oni już zdobyli, nie musieliśmy zaczynać od samego dołu. Zostawili nam również zaopatrzenie i amunicję. Naszym celem było zdobycie w tym samym czasie wszystkich czterech wzgórz kontrolujących wzgórze klasztoru.

Co Pan czuł 18 maja, gdy na Monte Cassino załopotała polska flaga?

– Najpierw wybuchła wielka euforia. To właśnie wtedy powstała piosenka „Czerwone maki na Monte Cassino”, której słuchaliśmy wieczorem w dniu zwycięstwa. Przez cały czas, dopóki nie opuściliśmy naszych pozycji, trębacz ze wzgórza grał nam hejnał mariacki. Ale gdy dowiedzieliśmy się, że zwycięstwo zostało okupione ciężkimi stratami w ludziach, ogarnął nas smutek. W bitwie o Monte Cassino zginęło 1024 polskich żołnierzy. Niektóre kompanie prawie przestały istnieć.

W jakich okolicznościach znalazł się Pan w utworzonej na terenie ZSRS polskiej armii pod dowództwem gen. Władysława Andersa?

– Mój ojciec był osadnikiem wojskowym zamieszkującym okolice Równego na Wołyniu. Po wejściu Sowietów do Polski 17 września 1939 r. Stalin wydał rozkaz, aby wszystkich tamtejszych osadników wywieźć na Syberię. 10 lutego 1940 r. moja rodzina została wywieziona do obozu w Monastyrok w rejonie Kotłasu. Miałem wtedy 17 lat. Przez dwie zimy pracowałem w lesie przy wycince drzew, a następnie w tartaku przy rozładunku wagonów przywożących drzewo. Z sowieckiej gazety dowiedziałem się o ataku Niemców na Związek Sowiecki oraz o umowie 30 lipca 1941 r. pomiędzy sowieckim ambasadorem w Wielkiej Brytanii Majskim i gen. Sikorskim o tzw. amnestii dla Polaków i formowaniu Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Andersa do walki przeciw Niemcom. NKWD kontrolowało wszystkie łagry i obozy pracy, a ponieważ miejscowi Rosjanie zostali powołani do Armii Czerwonej i brakowało robotników, z obozów zwalniano tylko ludzi starszych. Był już listopad 1941 roku. Ja i moi koledzy martwiliśmy się tym bardzo, dlatego postanowiliśmy pójść na zwiady. Udaliśmy się we dwóch do oddalonego o ok. 15 kilometrów Kotłasu, gdzie znajdowała się duża stacja kolejowa. Odjeżdżały z niej pociągi do Archangielska i do Krasnowodzka. Tam znaleźliśmy pociąg z bydlęcymi wagonami dla Polaków, który stał przez dwa dni. Jeszcze tego samego wieczoru po powrocie do Monastyrok zdecydowaliśmy, że następnego dnia uciekniemy.

Skąd ta determinacja?

– Było w nas pragnienie walki, chcieliśmy za wszelką cenę dołączyć do wojska. Było nas siedmiu. Do małych plecaków zapakowaliśmy trochę prowiantu oraz bieliznę. Na drugi dzień o godz. 8.00 zgłosiliśmy się jak zwykle do pracy w tartaku. Gdy o godz. 12.00 rozległ się gwizdek obwieszczający godzinną przerwę obiadową, wyszliśmy z obozu i udaliśmy się do Kotłasu. Odnaleźliśmy nasz pociąg i wsiedliśmy do wagonu. Już cieszyliśmy się z udanej ucieczki, gdy na zewnątrz usłyszeliśmy głos szukającego nas komendanta NKWD z naszego obozu. Wymieniał nasze nazwiska. Schowaliśmy się pod dolną pryczę i czekaliśmy. Na szczęście komendant choć zobaczył, że znajdujemy się w pociągu, udał, że nas nie widzi i powiedział: „Tutaj ich nie ma”. Za pół godziny nasz pociąg odjechał. Podróż do Guzaru zajęła nam dwa miesiące. Uciekliśmy 14 listopada, a na miejsce dojechaliśmy 5 stycznia 1942 roku. Przez ten czas wymieniliśmy wszystko na jedzenie, następnie NKWD odesłało nas do kołchozu, tłumacząc, że wojsko polskie zacznie przyjmować rekrutów dopiero 5 lutego 1942 roku. Tam z głodu kradliśmy mąkę, a raz udało nam się nawet zdobyć owcę. Tak przetrwaliśmy miesiąc, a następnie 5 lutego w Guzarze wstąpiliśmy do wojska.

Sytuacja polskiej armii na „nieludzkiej ziemi” była straszna. Oddziały dziesiątkował głód i choroby.

Jak Panu udało się przetrwać?

– Wielu z nas umierało tam z braku żywności i lekarstw. Co dzień widziałem ciężarówki z trupami jak sardynki obwiniętych w białe prześcieradła. Wkrótce i ja zachorowałem na tyfus. Nie wiem, jak długo leżałem nieprzytomny na podłodze meczetu w Guzarze. W końcu lutego odnalazł mnie mój ojciec zwolniony w grudniu z matką, siostrą i bratem. Ojciec mnie odkarmił i pomógł wrócić do zdrowia. W końcu marca gen. Anders dostał zgodę od Stalina, aby wyprowadzić wojsko przez Morze Kaspijskie do Persji. Tam, w Pahlewi, nas umyli, ogolili i podkarmili. Dostaliśmy czystą bieliznę i tropikalne mundury. Stamtąd przewieziono nas ciężarówkami do Teheranu, a następnie wysłano do Zatoki Perskiej. 2 maja połączyliśmy się w Palestynie z Samodzielną Brygadą Karpacką, która już wróciła z walk w Tobruku, i stworzyliśmy 3. Dywizję Strzelców Karpackich. Kolejnym punktem na naszej trasie był Irak, gdzie najpierw pilnowaliśmy instalacji benzynowych, a potem we wrześniu w Mosulu otrzymaliśmy zimowe mundury i pełne wyposażenie. Tak minęła zima. W kwietniu 1943 r. w Habaniji przeszliśmy ćwiczenia artyleryjskie. Potem we wrześniu przez iracką pustynię jechaliśmy z naszymi działami do Jordanii, a z Jordanii do Palestyny. W grudniu 1943 r. zostaliśmy przeniesieni do Egiptu, a następnie okrętem popłynęliśmy do Tarentu we Włoszech. Pamiętam, jak 24 grudnia, spacerując ulicami tego miasta, widziałem przygotowania Włochów do Wigilii Bożego Narodzenia. Był to dla mnie bardzo smutny czas…

Jak potoczyły się Pana losy po wojnie?

– Nie mając dokąd wrócić, zostaliśmy w Anglii, władze PRL. nakłaniały nas, żeby wracać do Polski. Jednak wracali przeważnie tylko ci, którzy nic nie wiedzieli o Rosji. Ci, którzy przeszli przez sowieckie obozy i łagry, nie zrobili tego.

Generał Anders wymusił na rządzie angielskim utworzenie dwuletniego korpusu przysposobienia, ażeby dać żołnierzom czas na ukończenie nauki lub znalezienie pracy. Znajdując się wtedy pod dowództwem wojskowym, a nie politycznym, otrzymaliśmy mundur i te same przywileje, co żołnierze na służbie. Wielu zdało maturę i rozpoczęło studia. Ci z wykształceniem podstawowym szli do pracy w kopalniach lub w innych zakładach pracy.

Za ofiarną postawę w walce z niemieckim najeźdźcą po wojnie polskich bohaterów czekały kolejne upokorzenia. Nie dość, że nie mogli wrócić do kraju, to jeszcze musieli wykonywać takie prace, jak zmywanie talerzy w restauracjach, gen. Stanisław Maczek został barmanem, a gen. Stanisław Sosabowski magazynierem. Jaki los spotkał Pana?

– Miałem maturę, mówiłem płynnie po francusku, włosku oraz hiszpańsku, ale nie znałem języka angielskiego, dlatego najpierw pracowałem w hotelu. Myłem okna, sprzątałem łazienki. Trwało to przez dwa lata, przy czym przez cały czas uczyłem się angielskiego oraz księgowości. Kolejna moja praca polegała na wypłacaniu pensji kolejarzom. Potem pracowałem w urzędzie skarbowym. Następnie w firmie budowlanej, gdzie byłem tam jedynym Polakiem i po jakimś czasie udało mi się dojść do najwyższego stanowiska.

Jak powstał Związek Karpatczyków 3. DSK?

– Związek powstał w 1948 r., trzy lata po działaniach wojennych na froncie włoskim i w rok po przybyciu żołnierzy na Wyspy Brytyjskie. Celem i zadaniem Związku powołanego do życia z inicjatywy generała Władysława Andersa, szefa sztabu Naczelnego Wodza gen. Stanisława Kopańskiego oraz dowódcy 3. Dywizji Strzelców Karpackich gen. Bronisława Ducha było m.in. utrzymanie postawy ideowo-niepodległościowej, koleżeństwa, tradycji i historii dywizji oraz przekazywanie jej młodszym pokoleniom. Od tej chwili żołnierze 3. Dywizji Strzelców Karpackich byli znów złączeni jednym duchem, jedną tradycją, wspólnymi ideałami, które przyświecały im na bitewnych polach. Żołnierze, choć w cywilu, nigdy nie zostali zwolnieni z przysięgi wierności oraz służby Ojczyźnie. Dzięki Zarządowi Głównemu w Londynie powołano do życia 18 kół okręgowych w różnych częściach Wielkiej Brytanii, a także w Kanadzie, Ameryce, Australii i Nowej Zelandii. Związek wydaje również swoje własne pismo pt. „Goniec Karpacki”. Zajmuje się również organizacją światowych zjazdów oraz uroczystości bitwy o Monte Cassino.

Ilu uczestników bitwy pod Monte Cassino jeszcze żyje?

– Przez moją dywizję przewinęło się 28 tysięcy żołnierzy. Teraz spośród żołnierzy 3. DSK w Anglii mieszka nas 31, a w innych krajach 17. Zostało nas już bardzo mało.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj
Tagi:

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl