W azylu konserwatyzmu

Z francuskim pisarzem Jeanem Raspailem rozmawia
Franciszek L. Ćwik

Wciąż pisze Pan ołówkiem?
– Ołówkiem i piórem. Potem własnoręcznie przepisuję to na maszynie.

Nie prościej byłoby od razu pisać na maszynie?
– Nie, bo jak przepisuję teksty, to dostrzegam błędy, dokonuję poprawek, to taka
moja techniczna metoda korekcji.

Pana pierwszą pasją były podróże, żeglowanie, odkrywanie świata. Skąd
wzięły się te zainteresowania?

– Miałem 19 lat, kiedy skończyła się druga wojna światowa. Przez 6 lat jej
trwania nie można było nigdzie wyjechać. Byłem też bardzo złym uczniem: zdolnym,
ale z kiepskimi ocenami. Nie chciałem iść na uniwersytet, to mnie nie pociągało.
W latach 1946-1947 napisałem książkę, uważając się za pisarza. Okazało się, że
była zła i żaden paryski wydawca nie chciał jej wydrukować mimo usilnych starań
mojego ojca, mającego przyjaciół wśród członków Akademii Francuskiej, którzy
przekonywali mnie, że do pisania się nie nadaję. Powiedziałem sobie wtedy:
trudno, nie jestem pisarzem, w końcu niby dlaczego muszę nim być. Postanowiłem
organizować podróże. W czasie pierwszej z nich, w roku 1949, wraz z moimi
przyjaciółmi przepłynęliśmy kajakami z Quebecu do Nowego Orleanu trasą, którą w
XVIII wieku pokonywali francuscy imigranci. Tak to się zaczęło, ale nie
wiedziałem, co z tego wyniknie. Szybko stałem się dość znany. Po powrocie do
Paryża poproszono mnie o napisanie reportaży. Wygłaszałem odczyty, brałem udział
w konferencjach. Potem była kolejna podróż, również w trudnych warunkach: na
Alaskę w latach 1951-1952. Pisałem coraz więcej reportaży, które pozwalały mi na
samodzielne utrzymanie. Uświadomiłem sobie, że mogę jednak pisać: może nie
powieści, ale przynajmniej reportaże. Napisałem też cztery książki z moich
podróży i powróciłem do powieści, które ponownie okazały sie niedobre, więc
znowu podróżowałem. Tak naprawdę zacząłem pisać w 1970 roku.

Jako początkujący pisarz miał Pan idoli, twórców, którym chciał Pan
dorównać?

– Nie miałem, ale najbardziej interesowali mnie pisarze XIX-wieczni.

Jak ocenia Pan jakość obecnej literatury francuskiej?
– Bardzo źle. Wydaje się wiele powieści, ale większość służy chyba tylko zabiciu
czasu. Dla mnie literatura nie jest czymś nieistotnym, mało wartym. Moim
zdaniem, każda książka powinna mieć pewną głębię. Teraz niestety ukazuje się na
rynku coraz więcej "dzieł" na poziomie seriali telewizyjnych.

Nad czym Pan obecnie pracuje?
– Wciąż piszę, ale już tylko dla siebie, nie do druku.

Dlaczego?
– Nie chcę zejść z pewnego poziomu jakości. Wiem, że to, co pisali nawet znani
pisarze w późnym wieku, było znacznie gorsze od tego, co tworzyli, będąc w pełni
sił.

Jest Pan autorem 35 książek, w tym 12 powieści. Uważa się Pan za pisarza
zaangażowanego politycznie?

– Nie sądzę, chociaż mam prawicowe, a nawet bardzo prawicowe poglądy. Nie jestem
politykiem, ekonomistą, socjologiem. Problemy takie jak imigracja traktuję jako
wspaniały temat powieści.

Jest Pan również znany z poglądów monarchistycznych. Jak stał się Pan
rojalistą?

– To dzięki mojemu ojcu, który nim był. Ja stałem się monarchistą, gdy miałem 40
lat. Rojalizm wypełnił we mnie wielką pustkę. Zastąpił z korzyścią narastającą
we mnie niechęć do sposobu, w jaki Francja jest rządzona i jak się zachowuje
zwłaszcza na arenie międzynarodowej.

Można jeszcze wierzyć na początku XXI wieku w przywrócenie monarchii?
– Przyznam szczerze, że coraz mniej w to wierzę, chociaż byłoby to z wielkim
pożytkiem dla Francji. Istnieje obecnie w Europie wiele monarchii, które mają
się dobrze. Dzisiejsza monarchia we Francji nie byłaby taka jak ta w XV wieku –
są inne czasy, inni ludzie. Funkcjonowałaby na modłę obecnie istniejących, gdzie
król miałby symboliczną władzę, ale stałby na czele państwa, będąc
ucieleśnieniem narodu. Gdyby zdarzyło się coś niedobrego, bardzo złego dla
kraju, wtedy można byłoby zwracać się do monarchy o ratunek. Tak było np. w
Hiszpanii po odejściu Franco. Pamiętam, jak kilka lat temu ówczesny szef sztabu
armii francuskiej po uroczystościach w Pałacu Inwalidów zorganizowanych w
hołdzie poległemu żołnierzowi w Afganistanie powiedział mi, że uczestniczył w
nich, ale brakowało mu tam kogoś. Tej pustki nie mógł wypełnić prezydent
Republiki: brakowało króla. Najważniejsza i najcenniejsza jest odwieczna,
trwająca wciąż władza rodziny królewskiej mimo zmiany królów, których można
kochać. Nie można zaś kochać prezydentów. Król, dziedziczenie tronu, królestwo
Francji, obecność Boga we władzy, sens historii, los narodu ucieleśniony przez
jego władcę, wymyka się kaprysom powszechnego głosowania i jest obecnie czymś
obcym dla 99,5 proc. moich rodaków. Francja jest najbardziej zlaicyzowanym
krajem europejskim. Nie ma Boga, nie ma króla!

W książce "Król zza morza" władca nie jest postacią realną. Nie lepiej
byłoby pisać o konkretnym pretendencie do tronu Francji?

– Nie chcę wchodzić w dyskusje dynastyczne. Dlatego wymyśliłem hipotetycznego
Bourbona. Tak jest prościej, bo z nim nie ma ryzyka zagmatwania. "Król zza
morza" jest powieścią. Napisałem ją jako rodzaj przejażdżki we śnie.

Nie mieszka on we Francji, tylko za morzem na uchodźstwie. Dlaczego?
– Gdyby był we Francji, to nie mógłby uniknąć tutejszej codzienności. Zatraciłby
się w działalności charytatywnej, balach, przyjęciach, książęcych ślubach,
audycjach telewizyjnych, reklamie, finansach. Mój wymyślony książę jest księciem
czystym jak kryształ, dlatego wybrał azyl, który go tylko czyni wielkim,
wytyczając granice między tym, co duchowe, i tym, co materialne.

W powieści "Sire" król Francji miał być koronowany w Reims w lutym 1999
roku. W jakich warunkach mogłoby dojść do powołania króla na tron francuski?

– Byłoby to możliwe, gdyby zaistniała jakaś wielka tragedia narodowa, której
czoła nie mógłby stawić żaden polityk. Wówczas jedynym ratunkiem mógłby być
król, jednak pod warunkiem, że pretendujący do tego tytułu książę byłby
wyjątkowego formatu.

Rodzajem pochwały dla monarchii była też powieść "Ja, Antoni de Tuonens,
król Patagonii"?

– Nie, temat ten wydawał mi się interesujący, dlatego o tym napisałem, chociaż
królestwo Antoniego, wprawdzie tylko trzymiesięczne, rzeczywiście istniało. To
była ciekawa historia. Moja powieść jest rodzajem tygla, w którym fakty mieszają
się z fikcją.

Co sądzi Pan o kondycji współczesnej Europy i sposobie jej integracji?
– Nie jestem ekonomistą ani politologiem, więc nie chcę się wypowiadać o obecnym
kryzysie. Nie jestem przeciwnikiem integracji europejskiej, ale powinna się ona
odbywać na innych zasadach. Europa musi wrócić do swoich wartości i historii.
Dla mnie Europa to Europa Goethego, Byrona, Conrada…

W roku 1973 ukazał się "Obóz świętych", najbardziej znana,
kontrowersyjna, jednocześnie prorocza powieść, opisująca inwazję milionów
imigrantów na Francję i jej niszczycielskie konsekwencje. Co zainspirowało Pana
do jej napisania?

– Na początku lat siedemdziesiątych problem imigracji zaczął się dopiero
pojawiać. Mało kto był wówczas świadom jej niebezpieczeństwa. Była to
komfortowa, spokojna epoka Georges´a Pompidou. "Obóz świętych" pisałem w latach
1971-1972 w Boulouris, w wielkiej willi pochodzącej z końca XIX wieku, nazywanej
"Zamkiem", którą mi wypożyczono. Z okna biblioteki, gdzie pracowałem,
rozpościerał się widok na piękną, ogromną plażę. Pewnego ranka, patrząc przez
okno, zadałem sobie pytanie: "A jeżeli oni przybędą?". Nie wiedziałem, kim mają
być ci "oni", ale wydawało mi się czymś oczywistym, że będą to biedni ludzie z
Południa, którzy pewnego dnia ruszą w drogę ku bogatym brzegom – otwartym
granicom naszych państw. Tak to się zaczęło. Nie miałem żadnego pomysłu, co
dalej, ale na drugi dzień nie przestawałem pisać.

Być może do podjęcia tego tematu przyczyniły się Pana doświadczenia z
odbytych podróży?

– Interesowałem się cywilizacjami, które znalazły się na krawędzi upadku. Zawsze
uważałem, że kultury nie mogą mieszać się z innymi, bo grozi im zagłada. Kiedy
ginie nawet najmniejsza cywilizacja, jest to dramat. Pozostaje po niej pustka,
której nie można wypełnić, i ogromna strata dla całej ludzkości. Dlatego mówiłem
sobie: kiedy przybędą miliony biednych z Południa, to nasza cywilizacja, która
stanie się mniejszością, będzie w niebezpieczeństwie. Jeżeli można mówić o
natchnieniu pisarza, to na pewno było ono w przypadku "Obozu świętych". Kilka
lat później, 20 lutego 2001 roku, moje przeczucie jakby się potwierdziło. Na
plażę w Boulouris, 50 metrów od "Zamku", dotarł zdezelowany, niezidentyfikowany
statek z tysiącem kurdyjskich imigrantów. Co prawda nie były to miliony, ale
przybyli oni do mnie w pełnej dekoracji "Obozu świętych", by zagrać pierwszy
akt. Raport z radia helikoptera żandarmerii nadany o świcie 21 lutego, podany
przez agencję AFP, przypominał trzy pierwsze paragrafy mojej książki. Na ten
zbieg okoliczności wskazywała wówczas prasa.

Czyli oni już przybyli?
– Tak, wprawdzie nie w sposób, w jaki opisuję to w "Obozie świętych", ale
systematycznie przez wiele lat. Tacy sami imigranci jak w mojej książce.
Nieszczęśliwi ludzie wypędzeni przez nędzę, całe rodziny z kobietami i dziećmi
docierające do naszych granic, przyciągane ziemią obiecaną. Wzbudzają litość, są
słabi i bezbronni, ale ich siłą jest liczebność. Skoro są już u nas we Francji,
ziemi azylu i gościnności, to czy trzeba ich przyjąć, ryzykując napływ innych,
którzy pójdą w ich ślady? Co robić? Odesłać do siebie, ale w jaki sposób?
Zamknąć w obozach za drutami? Użyć siły wobec bezbronnych? Strzelać do nich? Kto
posłucha takiego rozkazu? Nikt teraz już nie stawia takich pytań, bo chyba jest
na nie za późno…

Stajemy przed realnym niebezpieczeństwem?
– W latach 2045-2050, a więc już niedługo, dojdzie do przewrotu demograficznego.
We Francji i u jej sąsiadów, w obszarach zurbanizowanych, gdzie żyje dwie
trzecie populacji, 50 proc. ich mieszkańców w wieku poniżej 55. roku życia
będzie pochodzenia pozaeuropejskiego. Procent ten będzie się zwiększać, bo do
obecnych siedmiu miliardów ludzi na świecie dołączą w tym czasie kolejne dwa lub
trzy miliardy, głównie w Afryce i Azji, czemu Europa nie może się przeciwstawić
z racji swojej znikomej rozrodczości i starzenia się społeczeństwa. W tej
sytuacji obecna wizualna mniejszość stanie się większością i nie będzie żadnych
środków, oprócz tych nie do przyjęcia, by odwrócić tę tendencję.

Francuscy politycy nie są świadomi tego niebezpieczeństwa?
– Politycy, zarówno prawicy, jak i lewicy, stosują podwójne standardy: co innego
mówią w rozmowach prywatnych, a co innego wynika z podejmowanych przez nich
decyzji. Zachowują się jak chorągiewki na wietrze. W obliczu hałastry medialnej,
artystycznej, uniwersyteckiej, literackiej, prawniczej, naukowej,
nauczycielskiej, stowarzyszeniowej boją się być skazani na śmierć cywilną, bo
mają po przeciwnej stronie groźną falangę wyrosłą na naszym własnym narodzie i
zaangażowaną dobrowolnie w służbie (parafrazując Orwella) Big Othera – Wielkiego
Innego.

Kim jest ów Wielki Inny?
– Jest pierworodnym synem dominującego myślenia. On was widzi, kontroluje.
Dysponuje wszędzie tysiącami głosów, oczu i uszu. Wkrada się do sumień.
Opanowuje dobroczynne dusze. Sieje wątpliwości u najbardziej prostolinijnych.
Nic mu nie umyka. Tak jak kiedyś Lenin mówi o tłumie "pożyteczni idioci". Jego
słowo jest niezależne, samodzielne, a posłuszny naród idzie za nim,
zahipnotyzowany, znieczulony, nadziany anielskimi pewnikami…

Jaki jest cel Wielkiego Innego?
– Przede wszystkim założyć pętlę na szyję "rdzennym Francuzom", by oczyścić
definitywnie teren. Trzeba było na to trochę czasu, ale harówka zbliża się do
końca. Ostatnia salwa została wystrzelona na początku 2010 r. przez ówczesnego
ministra ds. imigracji i integracji Erica Bessona, który oświadczył, że "Francja
to nie naród, nie język, nie terytorium, nie religia – to konglomerat narodów,
które chcą żyć razem. Nie ma rdzennych Francuzów, jest tylko jedna Francja
pomieszanych ras". Wtórował mu naukowiec, były socjalistyczny minister
szkolnictwa Claude Allégre, który w "Le Figaro" napisał, że "wyrażenie "rdzenni
Francuzi" nic nie oznacza". Nie ukazała się żadna polemika z tymi obłędnymi
tezami, bo gazeta na drugi dzień zamknęła dyskusję na ten temat.

Przyzna Pan jednak, że dzisiejsi Francuzi to potomkowie Galów, Franków,
Burgundów, wikingów, Wizygotów, Germanów, Basków, Katalończyków, Żydów,
Korsykanów, Flamandów, Bretończyków, Włochów, Polaków czy Portugalczyków?

– Tak, ale to była Europa, nic więcej niż Europa, którą Francja zaprosiła do
siebie. To są właśnie rdzenni Francuzi! Dzieje się tak od bardzo dawna i wyrosło
już wiele pokoleń, wielu ludzi. Z racji różnic istniejących między nimi nie
można ich jednak nazwać metysami i mówić o metyzacji, bo polega ona na
krzyżowaniu się, mieszaniu ras. Muszę wyznać, że rządzi mną wściekłość, a
jednocześnie chęć przeprosin za to, że tak wielu światłych Francuzów stara się
ślepo, metodycznie, wręcz cynicznie, złożyć Francję w ofierze na ołtarzu
wojującego globalnego humanizmu. Zadaję sobie pytania: Dlaczego pragną za
wszelką cenę zniszczyć cokół, który dźwiga ten kraj? Czy są jeszcze Francuzami?
Dlaczego chcą koniecznie, aż do przesady, wykazać, że Francji są obce ich
"wartości republikańskie" i dlatego trzeba je wprowadzać w życie na modłę
Laurenta Fabiusa, który na kongresie Partii Socjalistycznej w 2003 r.
stwierdzał: "Kiedy Marianna naszych merostw przyjmie piękne oblicze młodej
Francuski wywodzącej się z imigracji, w tym dniu przekroczymy próg umożliwiający
pełnię życia walorom Republiki"? Dlaczego za wszelką cenę ignorują nienaruszalny
i święty charakter swojej ojczyzny i nie potrafią postrzegać jej cielesnej
strony? To przecież jest droga do zdrady! Podam jeszcze dwa przykłady – Fran÷ois
Mitterrand mówiący: "Oni są u siebie, będąc u mnie", i Jacques Chirac
wypowiadający zdanie: "Korzenie Europy są tak samo muzułmańskie, jak i
chrześcijańskie".

Zdecydowana większość imigrantów to muzułmanie, obcy cywilizacyjnie
Europie. Czy ich inwazja ma charakter przede wszystkim religijny?

– Wymiar religijny tej inwazji jest czymś stałym, ale nie zasadniczym. Jej
motywy są przede wszystkim materialne, egzystencjalne: bieda, wizja ziemi
obiecanej, chęć lepszego życia. Wiara nadaje jej sakralny wymiar: to z woli
Allaha dotarli tutaj. Potwierdzeniem tego są obecne w Europie meczety, minarety,
kobiety w burkach, ramadan, kształcenie imamów, święta muzułmańskie wchodzące do
francuskiego kalendarza, obrzędowe zabijanie owiec, islamskie radia i telewizje,
nauczanie Koranu, żywność halal, nadawanie dzieciom imion etnicznych itd., itp.

Francja nie będzie mogła funkcjonować przy przeważającej liczbie
imigrantów?

– Są dwie możliwości. Być może będzie mogła funkcjonować w sytuacji
demograficznej mniejszości rdzennych Francuzów, którzy odseparują się od
imigracyjnej, obcej większości. Będziemy mieli do czynienia z komunitaryzmem.
Powstaje tylko pytanie, czy to będzie jeszcze Francja. Ja w każdym razie nie
chciałbym w niej mieszkać. Zresztą już teraz obserwuje się zjawisko uciekania
Francuzów z dzielnic opanowywanych przez imigrantów. Druga możliwość: to nie
będzie funkcjonować. Powstanie rodzaj oporu rdzennych mieszkańców Europy wobec
imigrantów, walka (nie wiem, w jaki sposób) o swoje prawa, obronę korzeni,
religii, tradycji.

Nie sądzi Pan, że jej przejawy można już poniekąd zaobserwować? Świadczy
o tym chociażby tegoroczny czytelniczy sukces "Obozu świętych" czy coraz
bardziej widoczna obrona religii przez młodych katolików?

– Od pewnego czasu przestałem być pesymistą, bo mniejszość katolicka się
mobilizuje. Liczba wiernych nie spada, a wręcz odwrotnie – zwiększa się. Młodzi
księża są wprawdzie nieliczni, ale bardzo zmotywowani w swojej misji. Tak jak w
średniowieczu w klasztorach czuwają zakonnicy, modlą się i mają coraz więcej
powołań. Jeżeli wierzy się w łaskę Bożą, wzajemność wstawiennictwa w obcowaniu
świętych, to można stwierdzić, że chrześcijaństwo we Francji przeżywa świt
swojego odrodzenia. W czasie tegorocznych Świąt Wielkanocnych kościoły były
przepełnione. Było pospolite ruszenie w obronie atakowanego Ojca Świętego. W tym
kraju, ogłoszonym laickim, trzy razy dziennie dzwonią dzwony na "Anioł Pański".
Kiedy wie się, że władze lokalne, niezależnie od orientacji politycznej,
finansują ich funkcjonowanie i zapewniają konserwację, to widać, że korzenie
chrześcijańskie Europy, których odmówił jej w preambule konstytucji unijnej
Jacques Chirac, nie są jeszcze wytępione.

Czy "Obóz świętych" mógłby się ukazać obecnie?
– Nie, bo w czasie ostatnich czterdziestu lat uchwalono kilka ustaw znacznie
ograniczających wolność słowa: Wielki Inny zrobił swoje. W drugiej, tegorocznej
edycji wydawca zastrzegł się na wszelki wypadek, że nie podziela moich poglądów.

Dziękuję za rozmowę.

Jean Raspail – francuski pisarz i podróżnik, laureat wielu nagród, m.in.
"Grand Prix du Roman" Akademii Francuskiej. Rojalista. W Polsce ukazały się
m.in. jego powieści: "Obóz świętych", "Pierścień rybaka", "Sire", "Siedmiu
jeźdźców".

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl