Spełniony wciąż głodny

Rozmowa z kulomiotem Tomaszem Majewskim.

Po bardzo udanej zimie startów w sezonie letnim oczekuje Pan chyba z
dużym optymizmem?

– Zwykle jestem optymistą i staram się pozytywnie patrzeć w przyszłość. A co do
zimy, to faktycznie była udana, najlepsza w mojej dotychczasowej karierze.
Jeszcze nigdy na początku roku nie byłem w tak wysokiej formie. Pchałem daleko,
pobiłem fajny rekord Polski, zdobyłem brązowy medal mistrzostw świata.

W Stambule, gdy pobił Pan rekord i stanął na podium, pomyślał Pan sobie:
"Wróciłem". Mam tu oczywiście na myśli nieudany start na mistrzostwach w Daegu.

– W pewnym sensie tak. Daegu było wypadkiem, w Stambule wróciłem do swojego
normalnego poziomu, do normy, którą sam sobie wcześniej wyznaczyłem. Mówiąc
inaczej, do dobrego i dalekiego pchania na największych imprezach. I to był dla
mnie ogromny pozytyw.

Co było kluczem do tego sukcesu?
– Na pewno fakt, że bardzo szybko zacząłem trenować, praktycznie tuż po
zakończeniu sezonu. Rok wcześniej borykałem się z kontuzją, musiałem poddać się
operacji i przygotowania rozpocząłem późno. Dopiero w marcu osiągnąłem poziom,
na który teraz wszedłem już w listopadzie. Dzięki temu moje pchanie wyglądało o
wiele lepiej pod względem technicznym. Zresztą nad tym elementem sporo
pracowałem, wspólnie z trenerem dokonaliśmy kilku zmian, co wyszło na dobre.

Po dotkliwej porażce sportowiec wpada niekiedy w dołek, a niekiedy staje
się ona dla niego trampoliną. Panu, jak widać, wpadka w Korei nie zaszkodziła.

– Nie powiem, że się cieszę, bo byłoby to nienormalne, ale dobrze, że ta
historia wydarzyła się tam, a nie podczas igrzysk olimpijskich. Dzięki temu
podobnej głupoty już nigdy w życiu nie zrobię. Wyciągnąłem dużą naukę na
przyszłość. Do Daegu przyjechałem świetnie przygotowany. Byłem gotowy na rekord
życiowy, czyli ponad 22 metry. Po rozgrzewce, gdy wychodziłem na pierwszą próbę,
byłem spokojny i przekonany o tym, że dotrę na szczyt. Zwycięstwo wydawało mi
się czymś oczywistym. Chciałem znokautować rywali już na dzień dobry i…
pchnięcie spaliłem. Wtedy nie tylko mój plan się zawalił, ale i okazało się, że
nie mam koła ratunkowego. Zacząłem się straszliwie denerwować, kombinować,
zamiast spokojnie robić swoje. W efekcie błyskawicznie odpadłem z rywalizacji.
Zgubiła mnie pycha.

Wspomniał Pan o zmianach w technice. Były jeszcze jakieś inne nowinki w
przygotowaniach?

– Raczej nie. Trenujemy, jak trenowaliśmy, jak zaplanowaliśmy. W pchnięciu kulą
nie ma szans na żadne rewolucje, opieramy się na metodach wymyślonych lata temu
i to się nie zmieni. Ile człowiek wypracuje, tyle potem zostawi na rzutni. Gdy
się nie przeharuje uczciwie całego sezonu, nie ma szans na dobry wynik,
filozofia jest prosta. Oczywiście nie znaczy to, że nie można szukać rezerw.
Można i należy. Ja wciąż mogę być silniejszy. Niewiele, ale jednak. Każdy
centymetr ponad rekord życiowy oznacza wiele godzin tytanicznej pracy, wiele ton
przerzuconych na siłowni. Mogę też być lepszy technicznie i akurat w tym
elemencie mam najwięcej rezerw. Faktycznie troszkę go pozmienialiśmy.

Te zmiany są tak duże, że ktoś stojący z boku dostrzeże je od razu, czy
też raczej dla laika niewidoczne?

– Gdybym postanowił teraz pana pozanudzać i krok po kroku wszystko dokładnie
wyjaśniać, to po dokładnym przyjrzeniu się moim startom i porównaniu ich z
wcześniejszymi pewnie by pan zauważył, że drobne rzeczy się zmieniły. Drobne, na
pierwszy rzut oka raczej niewidoczne. Tyle że te drobne rzeczy decydują później
o wyniku i medalach wielkich imprez.

Mistrzostwa w Stambule toczyły się na niebotycznym poziomie…
– Fakt, dawno nie było takich zawodów. W hali nie pamiętam.

To przedsmak tego, co wydarzy się latem?
– Bardzo możliwe. Ja myślałem, że już w zeszłym roku będzie tak samo mocno, ale
wtedy poziom był niższy. Rzeczywiście sezon letni może być dla pchnięcia kulą
jednym z najlepszych w historii, jeśli nie najlepszym. Spodziewam się wielu
zawodów na znakomitym poziomie, podczas których kilku z nas przekroczy granicę
21 metrów, i to ze sporą nawiązką.

Podczas igrzysk, gdy dojdzie presja i świadomość gigantycznej stawki,
może być tak samo?

– Zobaczymy. Może być tak jak w Pekinie, gdy ktoś (wtedy akurat ja) pchnie
daleko, a reszta zatrzyma się gdzieś po drodze. Spodziewam się jednak, że w
Londynie poziom będzie wyższy, dużo wyższy. Gdy tylko nie przeszkodzi pogoda,
możemy być świadkami fantastycznej rywalizacji. Czy takiego Davida Storla pokona
presja? Nie. On jej w ogóle nie czuje, w ogóle się nie denerwuje, ale cały czas
rozwija i idzie do przodu.

Ale to Pan będzie jedynym mistrzem olimpijskim na starcie.
– Mam tę przyjemność, że posiadam to, o co moi konkurenci dopiero zabiegają i o
co będą się bili. Troszkę lżej z tego powodu zapewne mi będzie.

Żeby zdobyć medal w Londynie, trzeba będzie pchnąć powyżej 22 metrów?
– Taki wynik powinien dać złoto. Choć, jeśli wszyscy przyjadą do Anglii w
rewelacyjnej formie, może dojść do powtórki z Seulu i wcale się nie zdziwię.
Wtedy, na igrzyskach w 1988 roku, złoty i srebrny medalista przekroczyli, i to
znacznie, granicę 22 m, a brąz dało pchnięcie na 21,99 metrów. Ja zrobię, co w
mojej mocy, by te 22 m pokonać.

Znakomity Amerykanin Reese Hoffa przyznał niedawno, że marzy o
olimpijskim złocie, a najgroźniejszego konkurenta upatruje w Panu.

– Miło mi. Reese jest doskonałym kulomiotem, ale ostatnio nie ma szczęścia do
wielkich imprez. Pcha daleko, praktycznie w każdym roku przekracza 22 m, ale od
czterech lat nie zdobył medalu. Ostatni wywalczył w 2008 r. podczas halowych
mistrzostw świata w Walencji. Ten fakt doskonale pokazuje, jak ogromne znaczenie
w wielkich zawodach odgrywa głowa. Można być gotowym na dalekie pchanie, a
jednak gdy dochodzi presja, człowieka coś paraliżuje. Pchnięcie kulą znajduje
się obecnie na rewelacyjnym poziomie, być może najwyższym spośród wszystkich
konkurencji lekkoatletycznych. Proszę mi wskazać inną, w której grupa siedmiu,
ośmiu zawodników jest w stanie myśleć poważnie o walce o złoty medal i
zwycięstwo któregokolwiek z nich nikogo by nie zaskoczyło.

Czuje się Pan sportowcem spełnionym?
– Mam już olimpijskie złoto, czyli najcenniejsze trofeum. Nikt mi go nie
zabierze, ale chciałbym zdobyć je jeszcze raz. Wiem doskonale, jakie to
wspaniałe uczucie i dlatego marzę o powtórce. Z jednej strony jestem zatem
spełniony, z drugiej mam masę rzeczy do udowodnienia, tak sobie, jak innym.
Wciąż mogę osiągnąć też sporo przez te parę lat kariery, jakie mi pozostały,
wciąż jestem głodny sukcesów. Poza tym kocham rywalizację, kocham zawody. One
mnie motywują, podobnie jak rywale, szczególnie gdy są w formie i daleko pchają.

Co w Pana życiu zmieniło olimpijskie złoto?
– Wszystko, cztery lata temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Nie zmieniło
się tylko jedno: trening i praca. Wciąż jest tak samo ciężka jak była, a może
nawet cięższa.

Taki sukces wywraca wszystko do góry nogami, a niektórzy mają potem
problemy z powrotem do pionu.

– Czysto sportowy trening szybko sprowadza człowieka na ziemię. Nie ma
znaczenia, że jest się mistrzem, zdobyło medale wielkich imprez, trzeba tak samo
trenować, wylewać tyle samo potu i tak samo cierpieć. Poza tym, jeśli ktoś nie
chce poprzestać, zadowolić się jednym sukcesem, musi harować co najmniej tak
samo jak do tej pory. Nie ma prostszej drogi, nie ma innej drogi. Pewnie, mnie
olimpijskie złoto pomogło w życiu, dodało też pewności siebie w rzutni. Ale
niczego nie zdobyłem później, dlatego że w Pekinie stanąłem na najwyższym
stopniu podium. Na wszystko musiałem zapracować.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

 


Tomasz Majewski – mistrz olimpijski (2008 Pekin), wicemistrz świata (2009
Berlin) i Europy (2010 Barcelona), halowy mistrz Europy (2009 Turyn) i brązowy
medalista mistrzostw świata (Walencja 2008, Stambuł 2012) w pchnięciu kulą.
Rekordzista Polski – 21,95 m.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl