Gloria, dziecko wiary i pokory wobec życia

Nieśmiało naciskam przycisk domofonu do moich sąsiadów, pytam o rodzinę z trojgiem albo czworgiem dzieci. Otwiera mi młoda kobieta. Uśmiechając się, zaprasza, abym weszła. Przedstawiam się, że jestem dziennikarką i chciałabym porozmawiać o Glorii. Podbiega do mnie małe roześmiane dziecko, które figlarnie mnie zaczepia… Za chwilę dowiaduję się, że jest to właśnie ta mała dziewczynka, Gloria Maria Wrona, której rodzice pragnęli, by była chwałą Maryi Jasnogórskiej, a której lekarze nie dawali szans na życie poza organizmem matki. Jednak głęboka wiara pani Joanny, nieustanna prośba o wstawiennictwo Ojca Świętego Jana Pawła II, modlitwa jej męża Jacka i najbliższych, a także pomoc wielu osób przyczyniły się do tego, że to, co po ludzku jest niemożliwe, stało się realne… Gloria żyje i rozwija się jak każde inne dziecko, rozsiewając wokół radość i pobudzając innych do uśmiechu. Jest życiodajną iskierką dla rodziców, sióstr i wszystkich, którzy mają okazję się z nią spotkać. Po chwili siadam przy szklance herbaty i zamieniam się w słuch…

Z Joanną i Jackiem Wronami, rodzicami Glorii Marii,

rozmawia Magdalena M. Stawarska

Gloria Maria to Państwa trzecia córka…

Joanna Wrona: – Glorusia jako nasze trzecie dziecko była bardzo wyczekiwana, dlatego też z wielką radością przyjęliśmy wiadomość o tej ciąży. Córeczka poczęła się 1 stycznia 2005 r., w święto Matki Bożej Rodzicielki – dla mnie jest to data nieprzypadkowa, bo cała jej historia jest bardzo związana z Matką Bożą. Jednak od początku miałam przeczucie, iż z tą ciążą będzie coś nie tak, mimo że dwie poprzednie przebiegły bez najmniejszych problemów. Na razie jedynym sygnałem były nieprawidłowe wyniki badania krwi, ale to nie było jakoś szczególnie niepokojące, ponieważ wielu kobietom w tym czasie zdarza się coś takiego. W połowie maja, czyli w piątym miesiącu ciąży, trafiłam z krwawieniem do szpitala w Częstochowie. Przeleżałam tam niecały tydzień, do momentu, aż dolegliwość ustąpiła. Od lekarzy dowiedziałam się, że są jakieś nieprawidłowości, jednak oni sami nie wiedzieli, co mi jest. Na początku czerwca wydawało mi się, że dziecko zaczyna się coraz słabiej ruszać. Ponieważ mój lekarz prowadzący był na urlopie, udałam się do innego, który potwierdził moje obawy. Okazało się, że jest za mało wód płodowych, dziecko ma niedowagę i są też jakieś problemy z sercem. Lekarz dał mi skierowanie do szpitala z zaleceniem natychmiastowego położenia się.

Zastosowała się Pani do tego zalecenia?

– Udałam się na konsultacje do Centralnego Szpitala Klinicznego Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Docent Jerzy Sikora wykonał mi badanie USG. Pokazało, że oprócz małej ilości wód płodowych u dziecka wystąpiła hypotrofia asymetryczna, tzn. niedowaga. Dziecko przestało rosnąć, jego rozwój zatrzymał się na 22. tygodniu, a częściowo na 20. tygodniu. Przyczyna takiego stanu dziecka była niejasna. Lekarz podejrzewał niewydolność łożyska. Waga dziecka wynosiła 467 gramów. Szanse na przeżycie w tym momencie, według trzystopniowej skali Grannuma, wynosiły zero. Docent Sikora uprzedził nas, abyśmy nie robili sobie zbyt dużych nadziei, jeśli chodzi o uratowanie dziecka. Poinformował, że będzie próbował znaleźć przyczynę i wyeliminować ją. Jeśli się to nie uda, dziecko umrze w moim łonie. Podkreślił też, że może nastąpić poród w takim stanie, w jakim jest obecnie, ale dziecko nie będzie miało szans na przeżycie.

Nie spodziewała się Pani tak dramatycznej diagnozy…

– Nie ukrywam, że byłam przerażona tym, co usłyszałam od lekarza. Tym bardziej że za kilka dni miałam się zgłosić do tego szpitala w celu wykonania dokładnych badań. Od tego momentu zaczęłam modlić się za wstawiennictwem Ojca Świętego Jana Pawła II, prosząc go o pomoc w uratowaniu naszego dziecka. Każdego dnia kładłam na brzuchu obrazek z jego wizerunkiem (kilka dni wcześniej w czasie robienia porządków obrazek ten wypadł z dokumentów męża). Na jego odwrocie widnieje tekst modlitwy „Anioł Pański” oraz odręczny napis: „Ojciec Święty wziął do rąk i pobłogosławił z myślą o chorych w Krakowie na Wawelu dnia 22 VI 1983 roku”. Przez 9 dni przygotowywałam się do wyjazdu do kliniki, modląc się cały czas o pomoc Ojca Świętego – można powiedzieć, że w ten sposób odprawiłam

9-dniową nowennę do Jana Pawła II.

Co zaobserwowali i zdecydowali lekarze?

– Pod koniec czerwca 2005 r. zostałam przyjęta na oddział patologii ciąży. Doktor Tadeusz Kapek wykonał mi badanie USG, które pokazało, że zanikły całkowicie wody płodowe, natomiast moje dziecko – mimo tak trudnych warunków w łonie – przez ostatnich 9 dni przytyło około 400 g i jego waga wynosi obecnie 860 gramów. Raptownie zwiększyły się szanse na przeżycie. Ponieważ dziecko żyje, lekarz postanawia, że mam mieć wykonany zabieg amnioinfuzji, czyli uzupełnienia wód płodowych. Okazuje się jednak, że wlewany płyn zamiast wypełnić łożysko, rozlewa się pomiędzy taśmami, które powstały z rozwarstwienia łożyska. Dopiero ponowna próba przebicia łożyska w innym miejscu przynosi sukces – do dziecka dopłynął litr płynu. Po zabiegu lekarz uprzedził mnie, abym nie robiła sobie zbyt dużych nadziei. Było to w 28. tygodniu, dokładnie dzień przed urodzeniem Glorii.

Ale nadal nie znała Pani diagnozy…

– Było to dokładnie 1 lipca 2005 r., w pierwszy piątek miesiąca. Tego dnia rano doc. Sikora poinformował mnie, że wczorajsza amnioinfuzja ujawniła przyczynę powikłań ciążowych. Po pierwsze, dziecko nie posiada nerek ani pęcherza, przez co nie produkuje płynu owodniowego. Uniemożliwia mu to życie poza organizmem matki. Po drugie, łożysko rozwarstwione, tworzące tzw. zespół taśm owodniowych, jest zrośnięte z macicą, co uniemożliwia poród siłami natury, grożąc silnym krwawieniem, a w efekcie wycięciem macicy celem ratowania życia. Ostatecznie lekarz zaproponował mi natychmiastowe zakończenie ciąży poprzez cesarskie cięcie, bo dziecko i tak nie będzie żyło. Przy czym dodał, że gdyby nastąpił poród siłami natury, istniałoby także ryzyko śmierci matki.

W tym momencie stanowczo zaprotestowałam, mówiąc, że chcę, aby moje dziecko żyło tak długo, jak chce, a jak ma umrzeć, to niech to się stanie naturalnie.

W Pani rękach leżał los maleńkiego dziecka…

– Dla mnie była to decyzja straszna, bo musiałabym zadecydować o zakończeniu życia własnego dziecka. Czułam wtedy okropny ból nie do opisania. Tym bardziej że byłam na to zupełnie nieprzygotowana, ponieważ przyjechałam ze świadomością, iż idę na badania, po czym okazało się, że trzeba natychmiast przerwać ciążę, gdyż dziecko ma takie wady, że i tak nie będzie żyło. I tylko wiara w Chrystusa była dla mnie jedynym oparciem, gdyż nikogo bliskiego nie było koło mnie. Mąż pracował wtedy w Warszawie, więc nie mogliśmy nawet osobiście o tym porozmawiać. Ostatecznie o całej sprawie poinformował go lekarz telefonicznie.

Co może zrobić matka w obliczu nieuchronnej śmierci dziecka? Co Pani zrobiła, mając świadomość, że po porodzie zobaczy martwą córeczkę?

– Przez krótką chwilę płakałam, zdając sobie sprawę z tego, że moje dziecko za kilka chwil nie będzie żyło, a ja będę musiała taką wiadomość przekazać dwójce dzieci, które pozostały w domu i z utęsknieniem czekały na narodziny siostrzyczki. Jednak kryzys ten trwał krótką chwilę. Prosiłam Matkę Bożą o siłę, abym mogła przyjąć wszystko to, co jest mi przeznaczone, aby tak jak Ona pod krzyżem, patrząc na śmierć własnego Dziecka, cierpieć ogromną boleść w milczeniu, nie popadając w histerię. Wiedziałam, że Jezus nie da mi większego krzyża i cierpienia, niż dam radę unieść. Nie buntowałam się, nie miałam pretensji. Pytałam Go tylko, dlaczego właśnie mnie tak wyróżnił i pozwolił współuczestniczyć w swoim cierpieniu. Czułam, że idę razem z Nim na Golgotę.

Co wówczas robili lekarze, personel medyczny? Jak starali się Pani pomóc?

– Poprosiłam ich o ponownie badanie USG, które potwierdziło, że Gloria nie ma nerek, nie ma pęcherza, a wody wlane poprzedniego dnia przez jedną noc prawie zupełnie zanikły. Wszystko to potwierdzało, że nie ma fizycznej możliwości kontynuowania ciąży. Przed podjęciem decyzji o zakończeniu ciąży poprosiłam o wizytę duszpasterza szpitalnego. Podczas ponad 2-godzinnego oczekiwania na księdza ekipa lekarska cały czas czekała gotowa do operacji, ale ja zwlekałam z podjęciem decyzji. W międzyczasie jeszcze dwa razy zostałam zawieziona na USG. Po godz. 11.00 dotarło do mnie dwóch zakonników. W skrócie przedstawiłam im moją sytuację. Chciałam przyjąć Komunię Świętą i prosić o błogosławieństwo. Tymczasem zakonnicy powiedzieli mi, że jeśli wyrażę zgodę na operację, będzie to równoznaczne z dokonaniem aborcji. Ich słowa były dla mnie jak nóż w serce. Ojcowie próbowali mnie przekonać, przedstawiając sylwetkę św. Joanny Molli. Oczywiście znam doskonale jej historię. Podziwiałam ją, modliłam się do niej, ale czułam, że nie mam tyle siły co ona, aby powiedzieć „nie”.

Była Pani wcześniej świadoma, że operacja wykonana przez lekarzy będzie równoznaczna z aborcją, czyli zabiciem sześciomiesięcznej Glorii?

– Nie. Cały czas miałam świadomość tego, że Gloria żyje, dopóki jest w moim organizmie, czyli do tego czasu trwa jej życie, kiedy ja zadecyduję. W momencie, kiedy podejmę decyzję, że robimy operację, jej życie się kończy. Moim największym dylematem było to, że ja muszę zadecydować o tym, w którym momencie to życie ma się skończyć. Dla mnie aborcja w ogóle nie wchodziła w grę, tym bardziej że ta operacja miała być cesarskim cięciem, a aborcja w mojej świadomości wyglądała zupełnie inaczej. Ciężko jest mi opisać uczucia, jakie wtedy targały moją duszą. Czułam ogromną boleść, trudny do wyrażenia ból odczuwany zarówno psychicznie, jak i fizycznie, spowodowany świadomością, że dziecko, które noszę pod sercem, umiłowane, wytęsknione, wymodlone od chwili poczęcia, otoczone wielką miłością – za kilka minut przestanie żyć w takich okolicznościach. Tę dramatyczną decyzję musiałam podjąć sama. Z drugiej strony, gdzieś głęboko czułam, że Ojciec chce ofiary z mojego maleństwa.

Ostatecznym impulsem do wyrażenia zgody na operację stała się rozmowa z o. Mieczysławem Wnękowiczem…

– Ponieważ czas naglił, lekarze naciskali na podjęcie decyzji, ekipa gotowa do operacji oczekiwała od kilku godzin na moje „tak”. Jeden z ojców wykonał telefon do etyka o. Mieczysława Wnękowicza, franciszkanina. Po krótkiej rozmowie ojciec Mieczysław powiedział mi, że ma przeczucie, iż należy przyspieszyć to cesarskie cięcie. Wziął do rąk relikwie św. Teresy od Dzieciątka Jezus i pomodlił się razem ze mną. Gdy po wyjściu ze szpitala zatelefonowałam do o. Mieczysława, poinformował mnie, że wówczas miał na sobie stułę Ojca Pio, a w Godzinie Miłosierdzia, gdy trwała moja operacja, usilnie się za nas modlił.

Jak wyglądały ostatnie chwile przed tą ciężką operacją?

– Gdy wyraziłam zgodę na operację, musiałam podpisać napisany przez siebie dokument, że wyrażam zgodę na przeprowadzenie cesarskiego cięcia w związku z wadami płodu, uniemożliwiającymi mu życie poza organizmem matki. Pamiętam, że wtedy się pomyliłam, co raczej mi się nie zdarza, i napisałam: „umożliwiające mu życie poza organizmem matki”. Później okazało się, że była to bardzo znacząca pomyłka.

Następnie przyszła do mnie pielęgniarka. Gdy zostałyśmy same, w bardzo delikatny sposób zaczęła ze mną rozmawiać. Przeprosiła, że musi ten problem poruszyć, ale obawia się, że po operacji będzie mi jeszcze trudniej o tym mówić. Rozmowę zaczęła słowami: „Zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani dziecko nie będzie żyło. Musi pani podjąć decyzję, co z ciałem dziecka. Czy chce pani zabrać ze sobą, czy skremować w klinice?”. Tu wyjaśniła mi, jak mam wszystko załatwić od strony formalnej. Podpisałam dokumenty potwierdzające moją decyzję co do ciała dziecka. Proszę o chrzest. Ponieważ wiem, że dziecko, które noszę pod sercem, jest dziewczynką, podaję imiona: Gloria Maria. Są to imiona, które wybrałam jakiś czas temu, ofiarowując dziecko Matce Jasnogórskiej i prosząc Ją o opiekę nad nim. Podając imiona, pomyślałam sobie: „Maryjo! Przecież wybrałam te imiona na Twoją chwałę, Tobie ją zawierzyłam. A teraz co? Na białym nagrobku będą widniały? Jaka to chwała Maryi?”. Przez moment zawahałam się, czy nie zmienić wyboru. Zostałam sama w sali przedoperacyjnej. Naprzeciwko wisiał krzyż, a ja w tej ciszy usłyszałam głos: „Po bólu rodzenia przychodzi radość macierzyństwa”. Po chwili znów słyszę ten sam głos, i trzeci raz to samo. Pomyślałam: „Panie Jezu, jaka radość macierzyństwa, u mnie nie będzie żadnej radości. Będzie ból i koniec”.

Na fotelu operacyjnym poczuła Pani intensywne ruchy swojej małej córeczki, która dawała znaki, że żyje…

– Tak właśnie było. Kiedy już położyłam się na fotelu operacyjnym, poczułam, jak Gloria się porusza. Od kilku tygodni jej ruchy były już prawie niewyczuwalne, a wtedy z całej siły zaczęła kopać w brzuchu, co strasznie potęgowało mój ból. Miałam wtedy świadomość, że ona żyje, że domaga się, abym jej tego nie robiła. Niestety, nie było już odwołania.

Panie Jacku w chwili, gdy żona podejmowała jedną z najważniejszych decyzji swojego życia, Pan pracował w Warszawie. Jak Pan przeżywał te dramatyczne chwile, nie będąc przy żonie?

Jacek Wrona:
– Te dramatyczne wydarzenia rozegrały się w jeden dzień, praktycznie „w głowie” mojej żony. Główną walkę prowadziła żona, i ona ją wygrała. Ja byłem jak człowiek „przechodzący mimo”. Do tej pory zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Jednak dopiero kiedy pojawiła się zaskakująca informacja, że jest fatalnie, jak najszybciej przyjechałem z teściową do Katowic. Kiedy dotarliśmy na miejsce, żona była już po zabiegu. Wówczas zderzyłem się z sytuacją, w obliczu której wszelkie możliwości działania człowieka, jego znajomości, siła fizyczna, a nawet to, że nosi broń czy ma pieniądze, okazały się bez większego znaczenia. Byłem bezradny, nie wiedziałem, co robić. Wszystko było przesłonięte szokiem, niemożliwością, przerażeniem. Stanąłem w obliczu tragedii, byłem totalnie oszołomiony. Zapytałem lekarzy: co mogę zrobić? Niestety, po ludzku nie dało się nic zrobić. Dla mnie ta niemożność była największym bólem.

Zobaczył Pan córkę wcześniej niż żona. Co Pan poczuł?

– Po raz pierwszy zobaczyłem moją najmłodszą córeczkę 30 minut po urodzeniu. Gdy na drugi dzień dowiedziałem się, że mała żyje, byłem w szoku. Szalałem z radości, choć lekarze ostrzegali mnie, bym nie robił sobie większych nadziei. Jednocześnie pojawiły się też we mnie wyrzuty: jak mogłem wcześniej zwątpić, stracić wiarę w to, że o życiu Glorii nie decydują lekarze, ale Ktoś inny? To była dla mnie największa porażka, która przerodziła się w pewnego rodzaju zwycięstwo. W trzecim dniu zabrałem swoje dwie córki, żeby zobaczyły małą siostrzyczkę, póki jeszcze żyje. To, co się działo, dla nas jest cudem! Tych rzeczy nie da się w żaden sposób wytłumaczyć. To, co przeżyłem latem 2005 roku, radykalnie odmieniło życie moje i najbliższych. Szczególnie w sferze wiary i poglądów na życie i jego sens. Również wielu naszym bliskim, a zwłaszcza lekarzom, przykład Glorii po raz kolejny udowodnił, że trzeba mieć ogromną pokorę wobec życia, że nie wszystko człowiek jest w stanie przewidzieć i nie nad wszystkim zapanować. Te cudowne wydarzenia zadziałały również na nas m.in. w taki sposób, że lada moment dołączy do nas 13-letnia Monika z porażeniem mózgowym, która obecnie przebywa w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych i upośledzonych w Jaszkotlach pod Wrocławiem.

Wróćmy do wspomnień mamy Glorii. Co czuła Pani po przebudzeniu?

Joanna Wrona: – Czułam potworny ból brzucha. Pierwsze osoby, które zobaczyłam, to był mój mąż i moja mama. Wiem, że operacja zakończyła się w Godzinie Miłosierdzia. Po przebudzeniu zapytałam, czy mam macicę i czy mogę mieć kolejne dzieci. Nie pytałam o Glorię, bo byłam przekonana, że ona nie żyje. Mama powiedziała mi, że mogę mieć dzieci i że Gloria żyje.

Przede mną była długa noc. Potworna noc, bo mimo środków znieczulających i nasennych nie mogłam zasnąć. Cały czas nasłuchiwałam dźwięku wydobywającego się z wózeczków, w których siostry rozwoziły dzieci do karmienia z oddziału neonatologicznego, który znajdował się w końcu korytarza. Tam była moja córeczka. Jeśli jakiś wózeczek nie wjeżdżał do sali, a jechał w drugi koniec korytarza, byłam pewna, że to moje dziecko jedzie do prosektorium.

Nad moim łóżkiem wisiał krzyż. Dziękowałam Jezusowi za to cierpienie, za krzyż, który niesie razem ze mną. Zasnęłam dopiero nad ranem. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że na ścianie naprzeciwko wisiał kalendarz. Było na nim zdjęcie Ojca Świętego Jana Pawła II w tym samym geście wzniesionych rąk, co na obrazku, który kładłam na brzuchu w czasie modlitwy. Po chwili do mojej sali weszła kobieta, która przedstawiła się jako pediatra. Powiedziała mi, że w nocy opiekowała się moją córeczką. Prosiła, abym nie rozbudzała w sobie zbyt dużych nadziei. Dodała jednak, że z moim dzieckiem dzieje się coś niesamowitego. Pojawiły się kropelki moczu, a więc jest pęcherz i przynajmniej jedna nerka. Dziewczynka oddychała samodzielnie, bez respiratora, co jest niewiarygodne u dziecka 28-tygodniowego z masą urodzeniową 86 dag! Pani doktor powiedziała, że mała jest silna, ruchliwa i bardzo chce żyć. Wtedy wiedziałam, komu zawdzięczam życie Glorii. Pomyślałam, że to nie przypadek, iż Ojciec Święty patrzy na mnie ze zdjęcia na ścianie.

Co Pani myślała, patrząc na córkę?

Kiedy ją Pani zobaczyła?

– Gdy w siódmym dniu zobaczyłam Glorię po raz pierwszy, byłam zdruzgotana. Nie wyobrażałam sobie, że tak może wyglądać dziecko. Wyglądała jak stary, zmęczony, cierpiący człowiek. Przypominała dzieci ze zdjęć aborcyjnych, które wisiały przy kościele. Widok był wstrząsający. Miałam straszne wyrzuty, że zrobiłam coś nie tak, że moje dziecko jest w takim stanie. Tłumaczyłam sobie, że fizyczny obraz tego dziecka nie odpowiada temu, co ono czuje, i że muszę się po prostu cieszyć tym, że Gloria żyje, a to, że tak wygląda, wcale nie znaczy, że cierpi. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, jak ona cierpi, będąc oderwana ode mnie. Gdy w 54. dobie położono mi córeczkę na piersi, niesamowite było to, że Gloria od razu mnie rozpoznała i tuliła się jak małe kocię. Sam zapach mamy wywoływał w niej niesamowite reakcje. Gloria była tak malutka, że mieściła mi się na jednej ręce.

Gloria została jeszcze w szpitalu zarażona…

– W jedenastej dobie życia Gloria została zakażona gronkowcem, co wywołało u niej sepsę. Ważyła wtedy 77 dag. Zabrzmiało to jak wyrok śmierci dla dziecka zupełnie nieprzygotowanego do życia. We mnie ta informacja nie wzbudziła jakiegoś większego przerażenia, potraktowałam to tak, jakby któraś z moich córek – Dominika czy Wiktoria – zaraziła się katarem. Miałam wewnętrzne przekonanie, że po tym, jak przetrwała taką diagnozę lekarską, nic nie jest w stanie mi jej zabrać.

Wychodzili Państwo z kliniki z przekonaniem, że zabierają niepełnosprawne dziecko?

Joanna Wrona:
– W 71. dobie, gdy Gloria opuszczała klinikę, mieliśmy świadomość, że zabieramy dziecko niepełnosprawne i w jakimś stopniu upośledzone, czego dowodem były neurologiczne zmiany w głowie w wyniku niedotlenienia, krwawienia śródczaszkowego II i III stopnia. Dziewczynka miała torbiel przegrody przezroczystej w mózgu, wcześniaczą chorobę oczu, sześć na dziesięć czynników uszkodzenia słuchu, serduszko zupełnie nieprzystosowane do życia, przepuklinę pępkową wielkości orzecha włoskiego, podejrzenie co do nieprawidłowości stawów biodrowych.

Zabieraliśmy do domu Glorusię ze świadomością, że będzie na pewno nie w pełni sprawnym dzieckiem. Jednak jak się okazało, Gloria stopniowo zaczęła wychodzić ze wszystkiego – bez większej ingerencji lekarzy. Gdy skończyła rok, rozwijała się tak jak rówieśnicy. Zaczęła chodzić, gdy miała 14,5 miesiąca. Zaczęła chodzić! Miało to miejsce w kościele w święto Matki Bożej Bolesnej. Obecnie Gloria jest na tym samym poziomie rozwoju, co jej rówieśnicy. Jest bardzo żywa, radosna, nie umie usiedzieć na miejscu.

Czy wyobrażają sobie państwo życie bez Glorii?

Joanna Wrona: – Od początku, jak Gloria jest, ani razu nie pomyślałam sobie, że mam dosyć, że jestem zmęczona. Jeśli jest zmęczenie, to jest to zmęczenie pozytywne i błogie. Gloria przyniosła same dobre rzeczy. Nie przyszła z nią żadna zła refleksja, reakcja czy nawet myśl. To, co przyniosła Gloria, jest niezastąpione. Ona wniosła do naszego domu bardzo dużo Bożego błogosławieństwa. Pamiętam, że jako 4-, 5-miesięczne niemowlę Gloria potrafiła obudzić się rano i przez cały dzień ani razu nie zapłakać, po prostu jak lalka. Była tak wdzięczna w tych początkowych miesiącach.

Jacek Wrona: – Gloria w żaden sposób nas nie ograniczyła, wprost przeciwnie, wniosła do naszego domu dużo radości i ożywienia. Nadal prowadzimy aktywny tryb życia, a jej siostry uwielbiają się z nią świetnie bawić. W październiku zeszłego roku zdecydowaliśmy się również przesłać nasze świadectwo do procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II. Jest ono doskonale udokumentowane, zarówno medycznie, jak i poprzez dokumentację szpitalną, oświadczenia żony, jej pamiętnik. Są też ogromne wspomnienia, które zapisały się w pamięci całej rodziny, najbliższych i tych, którzy zostali w tę sprawę włączeni.

Teraz są Państwo szczęśliwymi rodzicami półtorarocznej Glorii. Co chcielibyście przekazać tym rodzicom, tym matkom, które boją się urodzić własne dziecko i nie mają w swoim otoczeniu nikogo, kto chciałby im pomóc…

Jacek Wrona:
– Dla mnie najważniejszą rzeczą, którą w swoim nauczaniu przekazał nam Jan Paweł II, jest rozróżnienie na cywilizację życia i cywilizację śmierci. Do tej drugiej należą zwolennicy aborcji, eutanazji, a także wszelkiego rodzaju manipulatorzy. Natomiast do cywilizacji życia należą ci, którzy się temu przeciwstawiają, i to właśnie do nich Papież skierował fundamentalne wezwanie: „Nie lękajcie się!” – bo to wy macie zawsze rację i nie ma innej możliwości. To drogowskaz, którym powinniśmy się kierować. Widziałem USG mojego najmłodszego dziecka od najwcześniejszych chwil życia, zatem jeśli ktoś chciałby mi powiedzieć, że to jest jakaś tkanka, to nie uwierzę, bo to już jest moja córka. Nie można bronić życia człowieka w połowie czy od któregoś tygodnia, to jest schizofrenia! Życie jest największą wartością dla każdego człowieka, jest fundamentem naszej cywilizacji i nie wolno go naruszać. Gdy widzę w telewizji matkę, która twierdzi, że największą tragedią jest dla niej to, że nie zabiła własnego dziecka – to jest dla mnie po prostu niewyobrażalne i przerażające!

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl