Polskie, antypolskie, czyli figa z MAKiem

Nie przeceniałabym tego delikatnego wierzgania polskich władz, u których
nadal wyczuwa się pełną gotowość stanięcia na baczność na pierwsze gwizdnięcie
Putina. Te wszystkie służalcze zapewnienia o niekwestionowaniu żadnych istotnych
ustaleń raportu, to zaklinanie się, że nie polemizujemy z postawionymi stronie
polskiej zarzutami, i to podkreślanie, że raport mimo wszystko przybliża nas do
prawdy, wskazuje, że interes rosyjski wcale nie jest teraz dużo gorzej pilnowany
niż poprzednio.

"Prezydent Bronisław Komorowski odznaczy przewodniczącą MAK Tatianę Anodinę i
szefa komisji technicznej tego komitetu Aleksieja Morozowa za wkład w
wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Uroczystość odbędzie się 10 kwietnia w
Smoleńsku i towarzyszyć będzie obchodom rocznicy tragedii Tu-154M na Siewiernym".
Niemożliwe? Czyżby? Oburzające? Tylko dla niektórych. Pozostali bez zastrzeżeń
uwierzyliby, że katastrofa rzeczywiście miała przebieg opisany w raporcie MAK. Z
pewnością znalazłby się jakiś przedstawiciel rodzin ofiar, który drżącym ze
wzruszenia głosem wyraziłby Rosjanom wdzięczność za tak znakomitą robotę. Może
nawet upomniałby się przy tej okazji o odznaczenia także dla kontrolerów
pełniących służbę owego feralnego kwietniowego dnia?
Dlaczego więc tak się jednak nie stanie? Przecież na treść tego raportu
przygotowywano nas od dawna. O rzekomej winie pilotów zaczęto mówić już chwilę
po katastrofie, a usłużne wobec Rosjan media forsowały przekaz o bezprawnie
siedzącym za sterami gen. Andrzeju Błasiku. Przypomnijmy, że "Wprost" było
łaskawe powtarzać te oszczercze brednie jeszcze w początkach listopada.
Rosjanie są więc zapewne zaskoczeni polską reakcją. To znaczy zawsze wiedzieli,
że ktoś zaprotestuje, że – tak jak w przypadku serwowanych cyklicznie przez cały
okres śledztwa kłamstw – pojawią się tacy, którzy zareagują oburzeniem. Tylko co
z tego? Przecież zawsze można było zlecić Grasiowi powiedzenie, że podważanie
wersji rosyjskiej i mówienie prawdy to ocieranie się o zdradę, tak jak można
było kazać przedstawicielowi którejś z rodzin zadeklarować publicznie swoje
bezwarunkowe zaufanie do Rosjan i pełną wiarę w ustalenia ichniej komisji.

Na każdy gwizdek Putina
Tymczasem obserwujemy pewną zmianę w traktowaniu sprawy smoleńskiej – wątłą i
nie wiadomo, czy trwałą, ale i tak wartą docenienia. Czyżby obawa przed
zbliżającymi się wyborami i przed Narodem, który mógłby nie przełknąć aż tak
gładko jak rządzący upokarzającej wymowy makowskich łgarstw, wzięła górę nad
lękiem przed Rosjanami i kazała choć odrobinę im się sprzeciwić? Czy może
reakcje społeczne wymknęły się spod kontroli i nie dało się zlekceważyć wrzenia,
jakie wywołała rosyjska bezczelność? Bo przecież nie chodziło o to, żeby Jerzemu
Millerowi nie zmarnowała się przygotowana prezentacja – tej w chwili ogłaszania
raportu jeszcze nie było, i z pewnością nigdy by nie powstała bez przymusu
odniesienia się do rosyjskiej symulacji.
Mój ostrożny optymizm wywodzę z czegoś zupełnie innego, mianowicie z przebłysków
sprzeciwu wobec rosyjskiego nawyku jawnego lekceważenia Polaków i kiełkującymi
wątpliwościami co do tego, że zawsze musimy ulegać wschodniemu hegemonowi.
Bo dziś o wiele powszechniej niż przez ostatnie kilka lat odczuwamy mechanizmy
rosyjskiego posługiwania się kłamstwem i oszczerstwem, niezmiennego i znanego
nam tak dobrze choćby z podejścia do zbrodni katyńskiej. Tam również wskazano
winę kogoś innego i tam również sowiecka komisja korzystała z ustaleń pozornie
wiarygodnych ekspertów (pod kłamstwem katyńskim także widniały profesorskie
nazwiska).
Za największą wartość panującej obecnie atmosfery uznałabym więc uzmysłowienie
sobie w pełni – czy może przypomnienie – z kim tak naprawdę mamy do czynienia. I
jak bardzo chore jest obdarzanie spadkobierców Związku Sowieckiego jakimkolwiek
zaufaniem. Gdyż tam, proszę mi wierzyć, czas stanął w miejscu. Jak bardzo –
widać to na zdjęciach smoleńskiego lotniska, którego zabudowania przypominają
mocno zdewastowane sławojki. Zapełniły się sklepowe półki, a po ulicach jeżdżą
zachodnie samochody, ale auta te nadal parkują w Smoleńsku w cieniu
gigantycznego pomnika Lenina. Reszta to językowy sztafaż – bo dziś makowskie
brednie sygnują "bohaterowie Rosji", a nie – jak dawniej – "Związku
Sowieckiego". A przy tym, co ciekawe, nikogo nie dziwi ani to, że wciąż
utrzymano ten okryty niesławą tytuł, ani to, że uznano za stosowne umieszczenie
w raporcie informacji o tym, że przysługuje on niektórym członkom komisji.
Nie dziwi tam – bo u nas, na szczęście, już razi.

Tęsknota za normalnością
Zaczęliśmy, mam nadzieję, nieco trudniej akceptować rosyjskie standardy
postępowania (polecam zamieszczone w internecie opowiadanie "Katastrofa w
Babimoście"). Zaczęliśmy stawiać pytania o to, jak to wszystko wyglądałoby,
gdybyśmy mieli do czynienia z normalnym krajem. Bo wyobraźcie sobie Państwo, że
taki raport przedstawia nie Rosja, a na przykład Francja. Czy zaryzykowano by
wtedy własną reputację, poczynając od rozpowszechniania fałszywych informacji i
dezawuowania ofiar własnych posunięć, a na eksponowaniu babozaura rodem z KGB
kończąc? Może więc nadszedł kres tłumaczenia wszystkiego tym, że "to taki kraj",
że "wiadomo, jak jest u Ruskich", że "to nie Europa".
Może wspomnienie Tatiany Anodiny i makowskich wypocin skłoni nas też do chwili
refleksji, kiedy ponownie jakieś rusolubne medium wezwie nas do zapalania zniczy
na grobach Sowietów – nie w dniu Wszystkich Świętych, co znajduje swoje
uzasadnienie, ale w przypadkowym momencie, uznanym za odpowiedni na uczynienie
takiego gestu lizusostwa. Bo już raz żądano od nas czegoś takiego – w tym samym
czasie, kiedy rosyjskie spychacze rozjeżdżały w smoleńskim błocie szczątki
naszych bliskich, kiedy dewastowano i profanowano miejsce ich śmierci, a
podstawowy dowód w sprawie katastrofy, jakim jest wrak tupolewa, traktowano jak
śmieci.
Dziś znaleźliśmy się odrobinę bliżej normalnego, wolnego kraju, który
zostawiliśmy za sobą 10 kwietnia, kiedy w Smoleńsku ekipę urzędników Lecha
Kaczyńskiego, procedujących – jak widzieliśmy w filmie "Mgła" – jak
funkcjonariusze normalnego, niezawisłego państwa zastąpili ludzie nowej władzy,
beztrosko nieprzygotowani do rozmów i negocjacji z Rosjanami. Bo na te
przygotowania nie starczyło czasu – najważniejsze było przecież to, żeby zdążyć
na miejsce katastrofy przed bratem prezydenta.
Dziś nagłówki gazet wykrzykują to, co krzyczałyby wolne media wolnego państwa
przez ostatnie dziewięć miesięcy. Może więc i czynniki oficjalne odważą się na
choćby niewielki bunt wobec wschodniego niedźwiedzia? Może zamiast solidaryzować
się z makowskimi oszczercami dla odmiany okażą wsparcie Ewie Błasik, wdowie po
śp. generale Andrzeju Błasiku? Może dobro Rosjan choć na chwilę przestanie być
najwyższym dobrem polskich – przynajmniej z nazwy – instytucji? Można by na
początek odstąpić od – przeprowadzanego na rozkaz Rosji i obarczonych sankcją
dwóch lat łagru – przesłuchiwania wszystkich, którzy po 10 kwietnia odwiedzili
miejsce tragedii. Rosjanie nawet nie zadali sobie trudu wyjaśnienia, czemu ta
akcja formalnie ma służyć. Bo to, czemu służy naprawdę, widoczne jest gołym
okiem: ot, taka szykana, która ma zniechęcić (wystraszyć) ludzi gotowych
pielgrzymować do miejsca katastrofy.
Można też z uporem pytać o szczątki ofiar i fragmenty samolotu wciąż tkwiące w
smoleńskim błocku, można domagać się zgody na ich wydobycie i zabranie do
Polski. Teraz jest to o tyle łatwiejsze, że kilkudniowa wyprawa polskich
archeologów – przed którą, jak pamiętamy, Rosja broniła się przez szereg
miesięcy – zaowocowała oznaczeniem na planie terenu miejsc, gdzie te
pozostałości po katastrofie się znajdują.
Albo na przykład, zgodnie z polskim, a nie rosyjskim prawem, bo takie nas,
Polaków, obowiązuje, nie przystawać służalczo na nową, zmienioną wersję zeznań
kontrolerów, tak bezczelnie podsuniętą nam przez Rosjan i tak ochoczo, bez
mrugnięcia okiem, przyjętą przez wojskową prokuraturę, a potem zapamiętale
bronioną podczas spotkania z rodzinami ofiar. I zastanowić się, w imię czego
broni się tym rodzinom prawa do ekshumacji – cóż tak niewygodnego dla Rosjan
mogą ujawnić powtórne (a niekiedy pierwsze) sekcje, że wywołuje to gwałtowny
sprzeciw i paroksyzm lęku w polskich prokuratorach?
Nie wiem, czy cokolwiek w ten sposób zwojujemy, ale przynajmniej nie damy się
ustawić w jednym szeregu z moskiewskimi pachołkami, którzy kiedyś – tu, w Polsce
– podtrzymywali kłamstwo katyńskie, aż po wpisywanie sfałszowanej wersji tego
ludobójstwa do podręczników szkolnych. I jeśli nawet, w przypadku niektórych,
taka postawa nie wynikałaby z pobudek ideowych, to mogłaby uzasadniać się
zwykłym pragmatyzmem – przecież już wiadomo, że za wyparcie się tego, co
polskie, na rzecz tego, co antypolskie, nagrodą jest figa z MAKiem.

 

Magdalena Merta
 

Autorka jest wiceprezesem Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010,
pracownikiem IPN. Wdowa po śp. Tomaszu Mercie, wiceministrze kultury i
dziedzictwa narodowego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem 10 kwietnia
2010 roku.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl