Alleluja! Śpiewały serca wszystkie

Nadszedł czas Wielkanocy. To najstarsze, najwcześniej ustanowione i najuroczyściej obchodzone święto chrześcijańskie, o którym wzmianki mamy już w II wieku. Obchodzimy je w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Święto nadziei, nieśmiertelności, radości życia, obietnicy zmartwychwstania.

Podzielimy się jajkiem, składając sobie życzenia wedle przesłania ks. Jana Twardowskiego: „Jeśli ktoś jajko z miłości dzieli jak trzeba – tego jajko prowadzi do nieba”.

Błogosławieństwo Namiestnika Chrystusowego

„Alleluja! Słyszę huk dział na zamku Świętego Anioła i weselny odgłos dzwonów” – zaczyna swą relację o Wielkanocy przeżytej w Rzymie 11 kwietnia 1830 roku z Adamem Mickiewiczem gadatliwy towarzysz podróży autora „Ballad i romansów” – Edward Antoni Odyniec. Przybysz z litewskiego zaścianka podbija swą charyzmą rzymskie salony, emanacją wielkości, jaką miewają tylko geniusze. Odyniec rzetelnie przesyła przyjaciołom w Ojczyźnie opisy ich przeżyć. Oto w Wielką Środę są z Adamem w Kaplicy Sykstyńskiej pod freskami Michała Anioła, wśród których widnieje „Sąd Ostateczny”. „Tłok w nim lecących w piekło potępieńców nie był większy od tłoku w kaplicy” – narzeka Odyniec, ale to, że musieli się pocić, wynagrodził im wspaniały chór śpiewający „Miserere” – „Po błogosławieństwie papieskim jest to największe i najmilsze wrażenie z całego tu Wielkiego Tygodnia. Adam był w zachwyceniu i mówił, że w Niebie chyba nie mogą śpiewać piękniej”.

Opisuje towarzysz wędrówki Mickiewicza tłumy zmierzające ku Rzymowi na uroczystości Wielkiego Tygodnia w świetnych powozach i „pozłocistych landarach”, w których „trudno dopatrzeć się dawnych pobożnych pątników, co w kapturze i włosienicy szli piechotą pokutne psalmy śpiewając. Pielgrzym taki, gdyby był z naszego kraju, pożałowałby owych prostych, ale pełnych wrażenia obrządków swego parafialnego kościoła, gdzie wszystko w dniach Męki Pańskiej nosi cechę domu – grobu w ciemnicy otoczonego ludem pełnym wiary, modlącym się i płaczącym, aż do rezurekcji, gdy przy odgłosie dzwonów i organów zabrzmi wesołe Alleluja, rozjaśnią się ołtarze, a promienne monstrancjum z grobu wyjęte zabłyśnie nad ukorzonym ludem, jak widomy symbol zbawienia”.

W Wielki Czwartek panowie udali się o świcie do Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie oburzeniem przejął ich widok Anglików skracających sobie czas oczekiwania na nabożeństwo pożeraniem smakowitego śniadania. W Wielki Piątek Polacy są rozczarowani, bo groby Pańskie „ani tak pięknie przybrane, ani tak tłumnie odwiedzane jak po naszych miastach”. W pierwszy dzień świąt o wschodzie słońca nad miastem niesie się głos dzwonów i Mszę Świętą odprawia sam Papież. Na placu Świętego Piotra Mickiewicz i Odyniec oczekują w tłumie „z religijnym wzruszeniem na ukazanie się i błogosławieństwo Namiestnika Chrystusowego”. Nad nimi błękitne niebo włoskie i złociste kwietniowe słońce migoce od blasku. „Ukazuje się papież siedzący na tronie, w białych szatach, otoczony kardynałami w purpurze, powstaje z tronu, podnosi obie ręce ku Niebu i modli się, błogosławi miastu i światu”.

Święcone spożywają przy stole hrabiostwa Ankwiczów. Ich córkę Henriettę Ewę Mickiewicz adoruje i poświęci jej piękny wiersz, nazywając ją „Mój Cicerone” – „Przez rzymskie bramy, groby i świątnice, tyś przewodniczym był dla mnie aniołem”. Opisuje Odyniec wielkanocne śniadanie u rodziców panny Ewy: „Święcone na via Mercede odbyło się całkiem po polsku. Byli prawie wszyscy bawiący w Rzymie Polacy, dwóch biskupów i kilku sławnych Włochów. W środku stołu figurował baranek z chorągiewką czerwoną z białym, a obok najrozmaitszych ciast, wędlin i zwierzyny były też polskie baby i mazurki, tudzież dwoje prosiąt z chrzanem w zębach. Ten ostatni specjał sprowadzony był umyślnie z daleka gwoli Adama, który kiedyś mówił, że go to za dzieciństwa najwięcej na święconym bawiło. (…) Trwała długa, gwarna i wesoła rozmowa o szczęściu, która skończyła się wzniesieniem toastu za zdrowie i za spełnienie w s z y s t k i c h życzeń Adama. Panna Henrietta płoniła się ciągle jak róża. Obyż się te życzenia ziściły!”. Życzenia się nie ziściły, ale wizerunek panny Ankwiczówny widzimy w „Panu Tadeuszu” – to Ewunia Horeszkówna, a także w III części „Dziadów”, gdy Ewa modli się za Ojczyznę.

„Używam szczęścia”

W Krzemieńcu u państwa Januszewskich Święta Wielkanocne obchodzono jak wszędy w Polsce – bardzo uroczyście. Z dworku bił zapach majeranku i zieleni, którymi sypano podłogi ganków. Z Wilna przyjeżdżała córka – Salomea primo voto Słowacka, ze swym synem Juliuszem Słowackim. Będzie wspominał te święta z rozrzewnieniem, gdy znajdzie się w Paryżu.

Jest Wielkanoc 1832 roku. Nie bez chełpliwości doniesie matce, że swym ubiorem „zwróciłem oczy dam – bo miałem białe szarawarki, kamizelkę w ogromne różnokolorowe kwiaty, kołnierz od koszuli odłożony – do tego dodajcie laseczkę z pozłacaną główką i glansowane rękawiczki, a będziecie mieli Julka”. Tak wystrojony wybiera się z wizytą do najbardziej arystokratycznego polskiego domu. „Pierwszego dnia Wielkanocy odebrałem zaproszenie od księżny Czartoryskiej na święcone. Święcone w Paryżu!!! Znalazłem tam piękny świat, ale nasz – wszystko, co tylko jest znacznego, było zebrane koło stołu, na którym między potrawami francuskimi świeciły się – nasze kołduny – barszcz – nieznane tu naleśniki z konfiturami. Ale nasze baby, o! Baby – tych już na całym świecie nie znajdę. Bab nie było”.

Trochę wynagrodziły mu ten zawód zawijane zrazy „zupełnie takie jak u Babuni”. Ale to wszystko „niepodobne było do święconego – bo nie było w salonie tego zapachu, który jest właściwy naszemu święconemu, a który ja tak lubię – zapachu święconej wody, który pomieszany z emanacją bab, barwinku, jajek, baranków – zapach, który mnie ściga jak sen dziecinnych lat. (…) Otóż tak przepędziłem ranek pierwszego dnia Wielkanocy, a wieczór rozmyślałem o 22 świętach, które przebiegły przez 22 lata mego życia. Przyszłe święta może w Rzymie obchodzić będę…”.

Ale obchodził je nie w Rzymie, lecz w Genewie u podnóża Alp, w kwietniu 1834 roku. Napisze do matki 24 marca z czułością i tęsknotą: „Najukochańsza Matko moja – niechaj wiosna owieje Ciebie miłym powiewem zdrowia – niechaj topola botanicznego ogrodu szemrze listkami, kiedy spoczniesz na wzgórzu gdzieśmy razem siadali”. Zbliża się Wielkanoc – może tym razem będą baby? „Mamo Kochana! Oto Wielkanoc – u nas święto największe pamiątek, tu w protestanckiej ziemi ledwo uważane. Otóż mam do Ciebie prośbę Mamo! Prośbę dosyć śmieszną – abyś mi przesłała przepis bab naszych, prawdziwych, z szafranem, z opisem, jak ma być piec gorący itp. (…) Ja zawsze o babach gadam, więc się babom zachciało widzieć baby…”.

Pani Salomea przepis wysłała. Niestety szwajcarskie baby nie okazały się wystarczająco pojętne, by upiec polskie baby wielkanocne. Pisze Juliusz 23 kwietnia: „Chcieliśmy tu bardzo o Wielkiejnocy zrobić babę potężną – ale na próżno tłumaczyłem im sposób pieczenia bab naszych – nie śmieli się za moim sternikowstwem puszczać na morze doświadczeń – i baba dotąd w Szwajcarii nie zakwitła… Przyślijcie mi opis tych piramid egiptsko-polskich, abym mógł je postawić na złość górze Mount Blanc – oko w oko z tą górą…”. I kończy ten list słowami pełnymi czułości i tęsknoty: „Droga Mamo, całuję Ciebie z całej duszy, z całego serca mojego, Matko moja, Ty nie wiesz, ile przez to oddalenie zebrało się w moim sercu łez i miłości dla Ciebie”.

Minęło wiele lat, zanim przyszła chwila, że będzie mógł, jak marzył, położyć się u stóp matki i zapłakać… Łaskawy los dał mu jeszcze szansę przeżycia Wielkanocy w Ojczyźnie. 24 kwietnia list swój datował: „2 Dzień Świąt, Poznań 1848 r.”. Gorzeje Wiosna Ludów i Juliusz spieszy z myślą, iż będzie mógł włączyć się do walki Polaków o niepodległość. Pisze matce: „Najdroższa moja! Zdziwisz się zapewne odbierając ten list z Poznania – ja sam się dziwię, że tu jestem, że oddycham powietrzem, którego woń dzieciństwo mi moje przypomina, że widzę chłopki polskie na wozach i po kościołach. Bóg i Pan mój pozwolił mi widzieć to – i uczuć. A ja używam tego szczęścia. Jestem tu na gościnie w domu jakby rodzinnym – przyjęty i traktowany. (…) Dziękuję Bogu, żem już tak blisko Ciebie. Wesela się spodziewam i radości w domu Twoim i w tej nadziei całuję Ciebie w nóżki po tysiąc razy, droga Matko moja”.

Księga piękności

„W samą Wielkanoc 19 kwietnia 1840 roku” z Rzymu Zygmunt Krasiński kreślił list do swego przyjaciela, poety i bohatera Powstania Listopadowego Konstantego Gaszyńskiego: „Piszę to z rana przy odgłosie dzwonów grzmiących od kościoła Świętego Piotra, wołających na mszę Zmartwychwstania Pańskiego. Z okna mego nad samym Tybrem sterczącego, widać zamek Świętego Anioła, a dalej na wzgórzu Watykan i Święty Piotr. (…) Wznosi się przede mną ten posąg granitowy Boga zwany kościołem Piotra! I czuję jak wszystko na okół gotuje się i garnie ku chwili Zmartwychwstania Pańskiego”. Ale jego myśl tęskna biegnie tam, gdzie „obraz łąki zielonej, rowu pełnego niezabudek i drewnianego kościółka, w którym przed laty wyśniła się Wielkanoc mnie, dziecku”. W tym kościółku, obok rodzinnej Opinogóry, „dziś pełno ludzi, tam dziś skowronek śpiewa, tam słońce wiosenne świeci”. I z tęsknotą przypomina „błonia wiośniane Opinogóry”, nazywając ten pejzaż dzieciństwa i młodości „’Panem Tadeuszem’ życia naszego”. I woła: „O, pójdźcie, pójdźcie przez rodzinne sioła/ przez łąk moczary i przez zboża łany…”.

W sierpniu 1887 roku dotarł do Opinogóry młody guwerner, uczący ziemiańską dziatwę w pobliskim Szulmierzu. Stefan Żeromski.

„Byłem dziś w Opinogórze – pisze przyszły autor „Urody życia”. – Ze wzgórza, na którym leży zamek, park w kształcie olbrzymich chmur zieloności zbiega ku stawom. Srebrne brzozy, wierzby, rzucają w wodę gałęzie. (…) rozumiem, dlaczego Zygmunt z takim smutkiem i żalem wspominał Opinogórę w liście do Gaszyńskiego. Tu jego geniusz dziecięcy pierwszy raz spotkał się z wielką księgą piękności”.

Wielkanoc była zawsze świętem domowym, przygarniała bliskich pod dach. Żeromski utracił to ognisko domowej miłości jako bardzo młody chłopiec. Odtąd każde święta będą przypomnieniem ukochanych rodziców, gdy będzie musiał korzystać z gościny krewniaków.

W kwietniu 1887 r. przeżywał Wielkanoc u swych wujostwa we wsi Górno leżącej w Górach Świętokrzyskich nieopodal jego umiłowanych Ciekot. Był po tygodniach warszawskiej studenckiej biedy, kiedy czasem nie miał za co kupić sobie kawałka chleba. W szlacheckim dworze – tradycyjne święcone: „Szynka – mazurki – babki; albo mazurki – babki – szynka”. Msza w kościele w Leszczynach, gdzie widnieje napis poświęcony ojcu – Wincentemu Żeromskiemu.

Stefan wędruje ścieżkami swego dzieciństwa, szczytami swoich „gór domowych”. Stamtąd obejmuje wzrokiem „najściślejszą Ojczyznę”. Widzi swój dom – biały dworek nad stawem, gdzie przeżył wiele szczęśliwych Wielkanocy u boku swej ukochanej matki, którą sportretuje w tylu swoich książkach. Wspomina lata, gdy „ten dwór był nasz” i pozwalał mu cieszyć się szczęściem rodzinnym. „I pozostał taki sam, taki niezmiennie cudowny nad szybą szerokiego stawu, i mówi: byłem twoim domem, byłem twoim gniazdem – a teraz ty domu nie masz, gniazda nie masz, rodziny nie masz… Trzeba zrozumieć tę mowę starego domu, gdy się nie ma domu – i trzeba sobie przebaczyć te łzy gorzkie i tę otchłań tęsknoty za tym co już nigdy, nigdy nie wróci”.

Święta na swoim gospodarstwie

„Hej! zwiesna-ci to szła przeciech nieobjętymi polami, skowronkowe pieśnie głosiły ją światu i to słońce święte, i ten wiatr pieszczący, słodki a ciepły, kiej matczyne całunki, przytajone jeszcze dychanie ziemic tęsknie czekających na pługi i ziarno” – tak witamy czas Wielkanocy w „Chłopach” Władysława Stanisława Reymonta. Pisał tę swoją wspaniałą epopeję w Paryżu, we Włoszech, na Litwie – każdy dzień i wszędzie przeżywał ze swymi bohaterami: „widzę przed sobą moją ukochaną wioskę i słyszę, jak Antek rozmawia z Hanką albo z Jagusią, widzę, jak jadą do lasu, orzą czy sieją, patrzę na bursztynowe pnie sosen”. W tomie „Wiosna” jest opis Wielkanocy w Lipcach, które dzisiaj mają w nazwie – Reymontowskie. „A w Borynowej izbie już się wzięli szykować święcone”. Był tam stół nakryty bielą i baranek z masła „tak zmyślnie przez Jagnę uczyniony, że kiej żywy się widział”. Potem leżały chleby i placki z rodzynkami i micha ze zwojem kiełbas, „wszystko poubierane jajkami kraszonymi” i pięknie przez Jagusię ozdobionymi.

A jak naprawdę spędzał Wielkanoc autor „Chłopów” i nasz drugi laureat Nagrody Nobla? W kwietniu 1897 roku pisał do brata: „Ja od połowy Wielkiego Tygodnia siedziałem w Anglii i święta miałem nie tyle wesołe, ile mokre, bo cały czas jeśli nie padały deszcze, to wisiała mgła. (…) W Londynie nie mogłem wysiedzieć, więc mieszkałem w Canterbury, nad brzegiem oceanu w jakimś zakazanym hoteliku (…), nałykałem się tak wiele morza, że przewiduję możliwość zachorowania na wodowstręt. Streszczając się powiem, że święta spędziłem ohydnie i w takim głupim, tęsknym usposobieniu, że mi się chciało wyć za krajem…”.

W kwietniu 1908 roku – znowu Wielkanoc smutna na obczyźnie we Florencji: „Święta spędziliśmy dosyć cicho i dosyć smutnie. Zwłaszcza że od Wielkiego Czwartku lał deszcz nieustannie. Zebrała się gromadka różnych wędrowców i urządziliśmy sobie coś w rodzaju święconego. Juści, że prócz szynki nic nie przypominało naszego w kraju, zwłaszcza, że włoskie obchody Wielkiej Nocy są prawie żadne. Nie ma święta w sercach, więc i nie ma go w nastroju miasta. (…) Srodze też zawiedzione miny mieli cudzoziemcy, zwłaszcza Anglicy, którzy zjechali dziesiątkami tysięcy w nadziei, że w prakatolickim kraju zobaczą prakatolickie uczucia i uroczystości!”. I kończy ten swój wielkanocny smętny list do rodziny: „Życzę Wam z całej duszy, abyście jak najweselej spędzili święta i pomyśleli czasami o tym, który nie będzie miał świąt żadnych, który z nikim jajkiem się nie podzieli i od nikogo życzeń żadnych nie będzie odbierał”.

Na szczęście u schyłku dnia autor „Chłopów” będzie miał prawdziwe święta i będzie się dzielił jajkiem z bliskimi w swoim pięknym domostwie. To Kołaczkowo w Wielkopolsce, gdzie dzisiaj jest wspaniale prowadzona placówka pamięci Reymontowi przypisana. W kwietniową Wielkanoc roku 1921 pisał stąd: „Pierwsze to święta spędzamy na swoim gospodarstwie, daj Boże, by było ich więcej i również spokojnych i słonecznych. U nas od samego przyjazdu wciąż pogoda i dnie słoneczne, wiosna, rośnie park, fiołki, a na polach zielono, słowem – bardzo ładnie na wsi. Ja czuję się znacznie lepiej i myślę, że to nie zasługa lekarstw, a wsi, powietrza i pewnego spokoju…”.

Przeżyjmy Rezurekcję z bohaterami „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta: „Ksiądz zaintonował u ołtarza pieśń Zmartwychwstania, kiej organy wtórem huknęły z całej mocy, kiej dzwony zaśpiewały na cały świat, a dobrodziej z Przenajświętszym Sakramentem jął zstępować ku narodowi (…) pieśń buchnęła, palący wicher uniesienia osuszył łzy i porwał duszę… Alleluja! Alleluja! Alleluja! Śpiewały serca wszystkie…”.

„Wyśpiewuje swoją Alleluję”

Jest kwiecień 1925 roku. Wielkanoc. Dom nad potokiem patrzący oknami w Tatry. Harenda. Wymarzony dom Jana Kasprowicza, poety, który wyszedł z najbiedniejszej chłopskiej chaty i doszedł do rangi rektora uniwersytetu we Lwowie. Jest już bardzo chory, ale żartuje z właściwym sobie poczuciem humoru: „A pan Jan z tego znan, że choć tylekroć na śmierć się wybierał, to jednak – ani rusz nie umierał”.

Śliczna żona poety Marusia, o trzydzieści lat odeń młodsza, napisze 24 kwietnia: „Dzisiaj radosna niespodzianka. Budzimy się rano w pokoju, w którym pełno jest słońca. Góry w bieli nieskazitelnej…”. Kasprowicz prosi, by mu podała deszczułkę i papier, na której na wpół bezwładną dłonią kreśli swoje urocze „pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle”, którym da tytuł „Mój świat”. I za chwilę dyktuje Marusi wiersz „W sobotę rezurekcyjną” – poetycką opowieść o radosnym Chrystusie, który idzie na Rezurekcję wśród kwitnących pól i nie poznaje siebie – jak napisze Marusia: „w przydrożnym, przybitym do krzyża cierpiętniku. W ten rozpromieniony wiosenny wieczór obca mu jest myśl o śmierci i cierpieniu…”. Spotyka staruszka człapiącego na Rezurekcję, który tłumaczy, „iż potrzebna była jego ofiara i śmierć, bo bez ś m i e r c i nie byłoby Z m a r t w y c h w s t a n i a”, i jak pisze Marusia w swoim dzienniku: „I On, miłujący Bóg, niosący ludziom ’nowinę radosną’, gotów na nowo umierać przez wieki na krzyżach przydrożnych, aby utrwaliła się na ziemi wiara, że śmierć jest tylko drogą ku nieśmiertelnemu życiu”. O innym wielkanocnym wierszu Marusia powie, że kocha go „szczególnie tkliwie”. To wiersz „W świętą Alleluję”:

Wstał Pan Jezus z martwych

Po trzydniowej męce

Chodzi po wsi naszej

Z chorągiewką w ręce

Powiewa nią, wyśpiewuje

Swoją Alleluję.

Puka Jezus do drzwi gazdów, do okna matki, by ją pocieszyć i ukoić. I rośnie ta pieśń wielkanocna, staje się hymnem radości, nadziei i obudzonej wiosny…

„On wzywa mnie”

W Wielki Piątek o trzeciej po południu, która to godzina jest chwilą śmierci Chrystusa, Babunia moja Anna gromadziła nas w salonie dworu w Suchej przed wizerunkiem Chrystusa Syberyjskiego unoszącego hostię, namalowanego na sybirskim zesłaniu przez towarzysza broni naszego protoplasty z Powstania Listopadowego. Wizerunek Jezusa przecięty był bagnetem w czasie Powstania Styczniowego i jest jedyną pamiątką, która nam ocalała.

Po modlitwie Babunia czytała z niewielkiej zielonej książeczki nowelę Henryka Sienkiewicza „Pójdźmy za nim” stanowiącą preludium do „Quo vadis”. To opowieść o tragedii młodego Rzymianina, którego żona – prześladowana przez pojawiającą się boginię śmierci – gaśnie. Lekarze wysyłają chorą do miasta, gdzie podobno demony nie mają dostępu. Zowie się ono Jerozolima. Prokurator, w którego pałacu zamieszkali, Poncjusz Piłat, namawia Rzymianina, by zabrał ukochaną na Golgotę, gdzie krzyżować będą Nazarejczyka, który mieni się być Synem Bożym. I zobaczyła Go. Szedł „w purpurowym płaszczu i cierniowej koronie, spod której kolców wydobywały się krople krwi, szedł wśród urągowiska ciżby niebaczny na okrzyki nienawiści, nad miary ludzkich przebaczań przebaczający i nad miarę ludzkich litości litościwy. I tylko ogromem smutki całej ziemi smutny…”.

Rzymianka wyszeptała: „Prawdą jesteś”, zapomniała, że już od wielu dni nie podnosiła się z lektyki i powstawszy nagle, poczęła chwytać hiacynty i kwiaty jabłoni i rzucać pod stopy Nazarejczyka. On spojrzał na nią i pobłogosławił. „Czuła, że spływa na nią morze światła, dobroci, miłosierdzia, otuchy, nadziei”. Tego dnia bogini śmierci nie przyszła. Nie pojawiła się też w dniu następnym, a trzeciego dnia o południu chora zawołała do męża: „Czy widzisz, jak tam zbiera się światło i zbliża ku mnie? To On, to Nazarejczyk. Uśmiecha się, ręce przebite wyciąga jak matka. On niesie mi zdrowie, zbawienie i wzywa mnie do siebie!”. Na to odpowiada jej mąż, Rzymianin i poganin: „Gdziekolwiek nas wzywa – pójdźmy za Nim!”.

W tym momencie pojawia się Poncjusz Piłat, wołając z daleka: „Wyobraźcie sobie, co znów rozpowiadają: że zmartwychwstał!”.

 

Barbara Wachowicz

drukuj
Tagi:

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl