Pieniądze zamieniam w dobro

Z ojcem Bogusławem Palecznym, kamilianinem, od prawie 20 lat pomagającym osobom bezdomnym, założycielem kuchni dla bezdomnych św. Marty i pensjonatu św. Łazarza, muzykiem i żeglarzem, rozmawia Mariusz Bober

Kiedy Ojciec wypływa w podróż dookoła świata z bezdomnymi?

– Optymistycznie podchodząc – za dwa lata.


A pesymistycznie?


– Za dwa lata i jeden miesiąc…


Niektóre media donosiły, że jacht będzie gotowy w tym roku…


– W tym roku wykonamy kadłub, a to jeszcze nie wszystko. To zaledwie 10 procent robót.


Skąd zrodził się pomysł budowy jachtu i organizowania kursów żeglarskich dla bezdomnych?


– Gdy leżałem w szpitalu przeciwgruźliczym, poznałem człowieka, który organizował kursy żeglarskie. Powiedział mi wówczas, że w tygodniu przyjmie chętnych na kursy za pół ceny, bo wtedy ma najmniej ludzi. Wysłałem więc bezdomnych na kurs. Wrócili uśmiechnięci od ucha do ucha i o niczym innym nie mówili tylko o żaglach, statkach i węzłach, gdy udało im się je dobrze zawiązać. Pomyślałem więc sobie, że warto to kontynuować, choćby po to, by z bezdomnego zrobić żeglarza. W ten sposób w zeszłym roku wyszkoliliśmy 20 bezdomnych. Potem jeden z nich zaczął budować łódź. Ale ktoś ją podpalił. Trochę się tym załamał. W tym czasie przyszło do nas kilku byłych stoczniowców. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby zacząć budować jacht.


Ale budowa jachtu pociąga za sobą poważne wydatki. Skąd bierzecie pieniądze na materiały, projekty itd.?


– Część materiałów udostępniły nam różne firmy, m.in. Stocznia Rzeczna w Płocku. Ktoś inny dał 2 tony ołowiu, itd. Pewien konstruktor za darmo wykonał projekt. To, że budujemy jacht, nie oznacza więc, że zabieramy środki zarezerwowane na pomoc dla bezdomnych. Mamy po prostu różnych sponsorów. Jedni dadzą nam na zupę, inni mogą dać na jacht, bo chcą, żeby ludzie „podnosili się” ze stanu, w którym się znaleźli. Chcę, aby ten jacht był pływającą ambasadą Polski. Chciałbym popłynąć nim do San Francisco, gdzie jest bardzo wielu bezdomnych, aby zobaczyli swoich kolegów z Polski. Pływanie jachtem jest piękne i tanie, bo wiatr jest za darmo.


Ale trzeba umieć go wykorzystać…


– Ja się szybko uczę. Nie oznacza to jednak, że nie mam trudności. Kiedyś sterowałem na symulatorze tankowcem, wprowadzając go do Kanału Kilońskiego. Jednak zdrowo uderzyłem o dno, nie miałem wprawy. Nie wiedziałem, że kadłub takiego dużego statku ma dużą bezwładność, więc gdy skręcę nim np. w lewo, to bardzo długo będzie płynął w tym kierunku.


Żeglarstwo to takie niespełnione marzenie z czasów młodości? Czy uczęszczał Ojciec do szkoły Morskiej?


– Mogę powiedzieć, że oszukał mnie komunista. W dzieciństwie czytałem z pasją książkę Marka Twaina „Przygody Hucka Finna”. Potem postanowiłem zostać żeglarzem. Poszedłem do Szkoły Żeglugi Śródlądowej, bo chciałem pływać na barkach. Jednak dyrektor szkoły, który chodził nawet w czerwonej koszuli, powiedział mi wtedy: „Idź do szkoły stoczniowej; gdy za pół roku zwolnią się miejsca, wówczas wrócisz”. A gdy chciałem wrócić, obrzucił mnie wyzwiskami i wyrzucił z gabinetu. W ten sposób przez niego zostałem stoczniowcem zamiast żeglarzem.


Nie boi się Ojciec wypływać w tak trudną podróż dookoła świata?


– Odbyliśmy już trudny rejs po Morzu Północnym, podczas którego przeżyliśmy sztorm stulecia. Nasi pensjonariusze modlili się w tym czasie pod pokładem wniebogłosy. Ja na pokładzie walczyłem z żywiołem i żaglami.


Ile czasu będzie trwał rejs?


– 12 miesięcy, może trochę dłużej.


Kto będzie w tym czasie zastępował Ojca w pensjonacie św. Łazarza?


– Tu jest tak wszystko zorganizowane, że mogłoby mnie nie być nawet dwa lata.

Ilu podopiecznych przebywa teraz w ośrodku?

– 90 osób. Ponadto zatrudniamy dwóch pracowników socjalnych i kierowcę.

Czy każdy z pensjonariuszy ma trudną przeszłość?

– Każdy ma swoją własną historię. Może lepiej niech sami o niej opowiedzą.


Wystarczyło podać pomocną rękę?


– Nie. W ośrodku przebywają różne osoby. Niektóre były wyrzucane za picie alkoholu. Czasami wracały i dostosowywały się do wymagań. Wracali mądrzejsi. To wymagało dużo wysiłku…


A więc dyscyplina jest sposobem na zgodne życie pod jednym dachem tylu osób, które miały często bardzo trudne koleje życia?


– Przede wszystkim muszą być jasne reguły. Ci ludzie muszą wiedzieć, czego mogą się spodziewać, czego nie powinni robić itd. Nie ma natomiast „kablowania” ani czegoś w rodzaju oka „wielkiego brata”…


To dlatego pensjonat nie tylko świeci czystością, ale jest uznawany chyba za jedyny w Polsce luksusowy ośrodek dla bezdomnych?


– Ośrodek dla bezdomnych powinien świecić czystością. Zwłaszcza to miejsce musi być czyste i schludne.


Od ilu lat Ojciec zajmuje się bezdomnymi?


– Od 18 lat.


Dlaczego Ojciec zdecydował się im pomagać?


– Ja nie wymyśliłem sobie bezdomnych. Gdy jeszcze byłem klerykiem [w latach 90. – red.], spotykałem bezdomnych grzebiących w śmietnikach. Za którymś razem w końcu zdenerwowałem się. Jak to? We współczesnym społeczeństwie, w XX wieku, ludzie ze śmietnika wybierają żywność i jedzą ją? Nie mogłem się z tym pogodzić. Stąd pomysł kuchni polowej św. Marty.


Czy kierował się Ojciec naturalnym odruchem serca, czy nakazem religijnym?


– Miłosierdzie jest sercem Kościoła. Do pełnienia tego dzieła nie można jednak pójść ot tak, bo ktoś to sobie wymyślił. To Pan Bóg posyła do jego pełnienia. Człowiek idzie albo nie, ale taką propozycję dostaje.


Od ilu lat prowadzi Ojciec pensjonat św. Łazarza?


– Od dziesięciu lat. Rocznie przez jego mury przewija się ok. 300 osób. Niektórzy wracają. Zdarza się np., że nie wytrzymują i upijają się. Wtedy muszą odejść z pensjonatu. Zwykle trafiają gdzie indziej, „smakując miłosierdzia” w innych ośrodkach, m.in. prowadzonych przez Caritas. Potem wracają, obiecując, że wytrwają. Nie zawsze są przyjmowani. Gdy siedzą po uszy w bagnie, czasami niełatwo jest im wydobyć się z niego. Aby tego dokonać, nie wystarczy nasz wysiłek, sam zainteresowany też musi pracować. Oni również muszą po prostu dojrzeć do decyzji, że chcą zmienić swoje życie.


Narkomani też się zdarzają?


– Nie, tych nie przyjmujemy. To już jest całkiem inny problem. Większość naszych podopiecznych miała problemy z alkoholem. My staramy się im pokazać inny świat. Tych, których się da, uczymy, że jeśli nawet chce wypić alkohol, to proszę bardzo, niech sobie zrobi dobrego drinka, wypije go w spokoju, ze smakiem, i zrozumie, że nie chodzi o to, żeby się upić i paść gdzieś na ulicy, ale sprawić sobie prawdziwą przyjemność.


Jakie były początki pensjonatu? Skąd pomysł jego utworzenia?


– Chciałem po prostu pomagać bezdomnym. Początki były bardzo trudne. Brakowało pieniędzy, wszystkiego. Pamiętam taką sytuację, jak wygrałem przetarg na dwa budynki po zakładach Ursus. Miałem wtedy na koncie 300 tys. złotych. Wypłaciłem z banku 280 tysięcy. Odebrałem je w gotówce. Miałem teczkę dyplomatkę, zapakowałem do niej pieniądze, ale w przejściu zamki puściły, i pieniądze wysypały się, wywołując powszechne zainteresowanie…


…ludzie pomyśleli sobie: „Ale ksiądz się obłowił”?


– Tak. Ja zacząłem zgarniać szybko te pieniądze i upychać w teczce. Potem pojechałem do Ursusa, podpisałem z firmą umowę, na mocy której musiałem wpłacać co miesiąc 20 tys. zł jako ratę należności. Tymczasem na koncie została mi dokładnie taka suma.


I co Ojciec zrobił?


– Zaczęły mi włosy wypadać z głowy… Jednak ludzie pomogli. Pamiętam mój pierwszy koncert w USA. Pani, która miała pomóc mi go zorganizować, „uciekła w chorobę”. W ten sposób wylądowałem sam z bagażami na lotnisku w Nowym Jorku. Na szczęście poznałem w samolocie księdza, który pomógł mi, i pierwszy koncert zorganizowałem u niego w parafii. Dzięki temu przywiozłem pierwsze 25 tys. dolarów. Wystarczyło na pięć miesięcy spłacania rat. Później, w 2001 r., poleciałem do USA jeszcze raz, koncertowałem w kilku stanach, m.in. w New Jersey, później w Seattle, Kalifornii, Arizonie i innych. W ten sposób zdobyłem pieniądze na kupno dwóch budynków. Kosztowały 870 tys. złotych.


Właśnie. Czy to znaczy, że sporą część potrzebnych funduszy zebrał Ojciec sam dzięki nagrywanym piosenkom i koncertom?


– Tak. Zaczęło się jeszcze wcześniej – od Dworca Centralnego. Zobaczyłem tam człowieka, który grał na bandżo, w ustach miał harmonijkę, pod nogą automat perkusyjny, a do jednej ręki miał jeszcze przyczepioną grzechotkę. To było tak piękne, że zacząłem robić to samo.


Jak to?


– Na początku grałem przed kościołami, zbierając pieniądze na bezdomnych. Czasami przeganiano mnie, np. gdy wygadałem się księdzu, że zebrałem dwa razy więcej niż on na tacę… Myślałem, że się ucieszy, ale nie ucieszył się… Wpadł na pomysł, bym zebrane pieniądze wpłacał do kurii, a kuria by je rozdzielała.


Ojciec chyba nie bez kozery jest traktowany trochę jak „rewolucjonista”?


– Kiedyś nosiłem długie włosy i słuchałem piosenek heavymetalowych, nawet AC/DC. Nie znałem jednak języka angielskiego i nie rozumiałem, co śpiewają. Układałem więc własne „ekologiczne teksty” – wzywałem, żeby nie zatruwać przyrody itp. Dopiero później dowiedziałem się, że zespół ten śpiewał teksty satanistyczne…


…i co, fascynacja minęła?


– Tak. Później w jednym z kościołów w Oświęcimiu, skąd pochodzę, prowadziłem scholę, w której śpiewało 30 dziewczynek. Mieliśmy dwa razy w tygodniu próby. Żal mi było odchodzić z tej parafii, gdzie byłem naprawdę lubiany. Kończyłem wtedy technikum wieczorowe. Matki uważały mnie nawet za świetnego kandydata na męża, bo miałem dobry kontakt z dziećmi…


…i zostawił Ojciec to wszystko i wybrał zakon?


– Kiedy zmarł mój ojciec, więcej czasu spędzałem w kościele niż w domu, no i tak mi już zostało…


A wracając do muzyki – teraz Ojciec nie gra rocka, tylko pop…


– Co się odwlecze, to nie uciecze… Czasami mam jeszcze nawroty do rocka, więc może kiedyś wrócę. Uważam, że wszystko, co najpiękniejsze w muzyce, należy adaptować do Kościoła. Oczywiście, trzeba trzymać się tradycji, ale powinniśmy też umieć nawiązywać kontakt z młodzieżą. Młodość to nabieranie sił witalnych i rozwoju. Krzyże przyjdą później same… Nie można młodych tłamsić w Kościele. Oni muszą czuć się wolni, bo gdy wydorośleją i będą już sami decydować o sobie, odejdą z Kościoła. Młodzi powinni zrozumieć po prostu, że chrześcijaństwo jest religią radości, że mają w Kościele swoje miejsce. Ja wymyśliłem sobie nawet nowe przykazanie: zakaz dołowania. To my czasami próbujemy być świętsi od Papieża i wymyślamy nowe nakazy i zakazy.


To w jaki sposób trzeba mówić do młodzieży?


– Kiedyś prowadziliśmy ze współbratem rekolekcje dla dzieci. Staraliśmy się pokazać, że chrześcijaństwo jest religią życia i radości, wykorzystując do tego także muzykę. Dzieci reagowały bardzo żywiołowo. Ale gdy mówiliśmy o poważnych tematach i dałem znak, że trzeba się uspokoić, w kościele zapadała cisza jak makiem zasiał. Dzieci bardzo dobrze zrozumiały, że Kościół jest wspólnotą żywych, nie umarłych. Na koniec rekolekcji zrobiły rysunki, na których obok czerwonego krzyża, który nosimy na piersiach, narysowały zielone gałązki symbolizujące życie i radość. To było naprawdę piękne. Dziecko spontanicznie zrozumiało, o co chodzi.


Czym dla Ojca jest muzyka? Czy to tylko sposób na zdobycie środków na pomoc dla bezdomnych?


– Nie. To także sposób na wyrażenie siebie, swojego świata, swojej wiary. Jest też jakimś sposobem na odreagowanie. Pomagając bezdomnym, stykam się z wieloma odrażającymi rzeczami. Dlatego muszę też zetknąć się ze światem piękna, bym miał siły wrócić do tego drugiego świata, od którego wielu odwraca oczy…


Skąd Ojciec czerpie inspiracje do nowych piosenek?


– Różnie to bywa. Kiedyś, gdy przebywałem akurat w Holandii, kobieta przyniosła mi po koncercie nuty do pieśni „Ave Maria” Julio Cacciniego. Zagrałem ją w nowej aranżacji, co bardzo ją, moim zdaniem, ożywiło. Dziwię się, że dziś nie komponuje się np. mszy w wersji pop albo rock. Każda epoka wydaje coś pięknego, a najpiękniejsze rzeczy powstawały dla Kościoła. Teraz tego brakuje.


Dziś artyści odeszli od świata wiary…


– Tak myślę, a przecież wiara jest niezwykłą inspiracją. Wszystko, co piękne i dobre, powstało z wiary, z chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo dało Europie m.in. szpitale, uniwersytety itd. Dziś, niestety, wiele tych instytucji dehumanizuje się, bo brakuje wiary. To tak jak jeziorko, które gdy jest odcięte od źródła, zamienia się w bajorko.


Ale przecież współczesny świat rozwija się, i to w niezwykłym tempie. Na przykład szpitale są dziś wyposażone w bardzo nowoczesny sprzęt i środki.


– To są narzędzia, a każdego narzędzia można użyć do dobrego celu lub złego.


Dlaczego w Polsce mamy do czynienia z problemem bezdomności? Czyja to wina? Niektórzy twierdzą, że ludzie ci są przykładem negatywnych skutków współczesnej cywilizacji przemysłowej. Inni przekonują, że bezdomność to po prostu wybór tych ludzi.


– Problem zaczął się jeszcze w czasach PRL. Przez siedem lat byłem zwykłym pracownikiem, stoczniowcem, więc rozumiem bezdomnych. Mieszkałem też np. w Domu Stoczniowca. Wielu z tych ludzi żyło wcześniej podobnie jak ja. Kiedyś przyszedł do mnie „na zupkę” były kolega – malarz okrętowy. Nie poznał mnie jednak. W czasach PRL do miast wyemigrowało tysiące ludzi z małych wsi i miasteczek. Gdy ktoś mało zarabiał albo po prostu nie potrafił sobie urządzić życia, nie zakładał rodziny, bo uznawał, że nie ma na to szans. W ten sposób tysiące ludzi mieszkało w hotelach robotniczych. Gdy nastały przemiany w 1989 r. i zaczęły bankrutować zakłady, hotele padały wraz z nimi. Z dnia na dzień wielu ich mieszkańców wylądowało na ulicy. Opinia o „bezdomności z wyboru” jest importowana z Zachodu. W ten sposób niektórym łatwo jest tłumaczyć niewygodne problemy, jak np. to, dlaczego bezdomni nie chcą przebywać w Noclegowni dla Osób Bezdomnych na ul. Skaryszewskiej. A nie chcą, bo tam są warunki nie do opisania. Żeby pomagać, trzeba mieć jeszcze powołanie. Można się zgodzić z tym, że jakiś mały procent ludzi bezdomnych był jeszcze w czasach PRL, którzy właściwie mieszkali na Dworcu Centralnym. Ale było ich naprawdę bardzo mało.


Zawiniło państwo? Społeczeństwo? Niektórzy uważają, że obecnie nie jesteśmy tak solidarni jak kiedyś, a państwo nie radzi sobie z pomocą społeczną.


– Myślę, że Polacy wciąż są solidarni. Ja mogę działać właśnie dzięki tej solidarności. Pomoc publiczna dla naszego ośrodka to niewiele ponad 20 procent.


Niektórzy twierdzą też, że bezdomność jest jednym ze skutków współczesnej cywilizacji technicznej i szalonego „wyścigu szczurów”. Co sprawia, że coraz więcej osób nie wytrzymuje tego tempa?


– Cywilizacja techniczna ma wiele dobrych stron, sam z niej korzystam. Problem rzeczywiście istnieje, ale nie jest w Polsce jeszcze powodem bezdomności. Główną przyczyną były przemiany po 1989 roku. Po prostu wariat z brzytwą wziął się za reformy gospodarcze. Ciął tam, gdzie trafił. Teraz wystarczyłoby o 200-300 procent zwiększyć realną pomoc dla bezdomnych i problem zniknie. Należałoby jednak wcześniej zlikwidować wiele ośrodków zajmujących się pomocą dla bezdomnych i przestać marnować pieniądze przez instytucje, które często zajmują się tymi ludźmi w sposób skandaliczny, nie rozwiązując ich problemów.


Ośrodki te odpierają zarzuty, zarzucając Ojcu rozrzutność. Czy rzeczywiście tak wysoki standard w ośrodku dla bezdomnych jest sposobem na najlepszą pomoc? Zarzuca się Ojcu, że np. jacuzzi to jest już zbytek.


– To nieprawda, że to wszystko jest drogie. Ktoś kiedyś powiedział, że emerytka musi żyć za 500 złotych. A ja mówię: u nas bezdomny żyje za 350 złotych. Tyle nas kosztuje jego miesięczne utrzymanie. Wbrew pozorom najbardziej kosztowne w utrzymaniu jest – za przeproszeniem – dziadostwo. Ojciec Tadeusz Rydzyk doskonale to rozumie, a jemu też zarzucają, że kupuje zbyteczne rzeczy. Jeśli coś się zrobi raz, a porządnie, to potem ma się już spokój, wystarczy o to dbać. Wiedzą o tym bardzo dobrze także biznesmeni. Zainwestują najpierw w coś porządnego, a potem tylko zyskują na tym. Ja myślę podobnie. Dlatego mówię, że reprezentuję miłosierdzie kapitalistyczne.


Co to znaczy?


– To trochę tak jak różnica między biznesem w USA i w Europie, np. w Polsce. Wie pan, na czym polega? Na tym, że biznesmen amerykański myśli tylko o tym, żeby dobrze zadbać o klienta, a pieniądze same przychodzą. W Polsce tymczasem wciąż myśli się na odwrót: jak zrobić, żeby klienta nabrać, wyciągając od niego pieniądze. Trochę podobnie jest z rozumieniem pomocy społecznej. Ja myślę po prostu o tym, żeby jak najlepiej pomóc bezdomnym. A pieniądze przychodzą albo nie. Pamiętam, jak pewien ksiądz wpłacił dużą sumę pieniędzy dla bezdomnych właśnie wtedy, gdy ich potrzebowaliśmy. Wpłacił, bo uważał, że robię coś dobrego.


Prowadzenie pomocy dla bezdomnych na tak szeroką skalę nie byłoby możliwe bez wsparcia. Kto w takim razie Ojcu pomaga?


– Przede wszystkim Opatrzność, ale także ludzie. Na przykład ten ksiądz czy pewna kobieta, która zdecydowała się oddać nam samochód w czasie, gdy jest on bardzo potrzebny. Dzięki temu pani, która prowadzi u nas pomoc socjalną, będzie miała samochód służbowy i łatwiej będzie jej załatwiać różne sprawy. Większość jednak przekazuje pieniądze na konto. Dla nas tak jest najlepiej. Zależy nam jednak, by wpłacać nawet małe kwoty, ale systematycznie. Wystarczyłoby, żeby np. ktoś odmówił sobie dwóch paczek papierosów i przysyłał nam raz w miesiącu 10 złotych. Wtedy bowiem można jakoś planować wydatki. Tymczasem z tym jest największy problem. Dlatego nie chcemy być organizacją pożytku publicznego. Wówczas bowiem co prawda otrzymuje się pieniądze z podatku, ale jest np. wymóg, że trzeba rok wcześniej przedstawić terminarz wydatków, i nie można go naruszyć. A jak tu w takiej sytuacji przedstawić terminarz, skoro wpłaty dokonywane są w sposób nieregularny? Poza tym ludzie, płacąc ten 1 proc. podatku, zwalniają się z miłosierdzia, bo raz na rok już wpłacili jakieś pieniądze.


Z czym Ojciec ma największe problemy?


– Z władzami. Zdarzyło się np., że otrzymałem 20 tys. zł pomocy, ale miałem dwa dni na ich wydanie, a musiałem to udokumentować, choć jeszcze nie otrzymałem tych pieniędzy… Na szczęście mieliśmy własne fundusze na koncie. Czy tak ma wyglądać polityka społeczna?


Czy bezdomni też pomagają?


– Bezdomni wykonali większość prac remontowych przy pensjonacie św. Łazarza. Fachowców wzywamy np. do naprawy zmywarki, jeśli jest na gwarancji, czy centralki telefonicznej. Nasi podopieczni pracują także przy remoncie drugiego budynku. Wielu z nich nauczyło się w ten sposób nowych umiejętności, co dało im szansę na samodzielne funkcjonowanie. W ciągu ostatnich dwóch lat usamodzielniło się 40 osób. Gdyby państwo mogło zapewnić lokale socjalne, co drugi z podopiecznych mógłby się usamodzielnić natychmiast. Nam zależy na efekcie, nie na propagandzie. To są konkretne efekty.


Wspomniał Ojciec o remoncie drugiego budynku. Czy powstanie tam kolejny pensjonat?


– Nie. Urządzimy w nim nowoczesny szpital dla bezdomnych. Będzie to naprawdę bardzo dobrze wyposażony szpital. Dlatego chcemy w nim zainstalować m.in. klimatyzację, słuchawki przy każdym łóżku, żeby pacjenci mogli np. słuchać radia. Ale przede wszystkim musi być to miejsce porządne, czyste i higieniczne. Będziemy mieli swoją karetkę, która będzie zbierać z ulic chorych bezdomnych. Wszystko mam już zaplanowane… Tu będzie kaplica. W niedzielę będzie podnoszona na górny poziom, do chorych.


Ile to wszystko będzie kosztować?


– Nie wiem i nie chcę się tym stresować. Będę miał pieniądze, to będę budował, nie będę miał, to nie będę budował. Pieniądze przychodzą i odchodzą, chodzi o to, by robić coś dobrego. Jak są, to zamienia się je w dobro. Gdybym je trzymał, to pewnie okradliby mnie.


Także tu, w ośrodku?


– Tutaj raczej się to nie zdarza, a jeśli już, to chodzi o małe kwoty. Bywa np., że bezdomni, gdy otrzymają 35 zł na badania, już nie wracają. Jednak potem taka osoba nie ma już tutaj prawa wstępu.


Skoro Ojciec rozpoczął kolejną dużą „inwestycję”, znowu trzeba będzie pisać piosenki?


– Na razie nie. Muszę trochę odczekać, bo zaczynam się już powtarzać…


Czy ma Ojciec jeszcze jakieś plany na przyszłość?


– Zbudujemy Dom Spokojnej Starości na Karaibach. Co roku będę tam zabierał jachtem część bezdomnych w podeszłym wieku.


Na Karaiby?


– Dlaczego nie? Utrzymanie takich ośrodków jest tam o wiele tańsze niż w Polsce. Oczywiście nie chcemy kupować ziemi w pobliżu drogich kurortów, ale na peryferiach, gdzie jest naprawdę tanio. Tam też mieszkają Polacy, a jeszcze więcej jest ich na Haiti, i to czarnych…


Czarnych Polaków?


– Czarnych jak noc. Historia sięga jeszcze czasów napoleońskich. Na wyspę zostali wysłani Polacy walczący w wojskach Napoleona. Przyłączyli się do powstania niewolników, którzy walczyli wtedy o wolność, a później tam założyli rodziny i wtopili się w miejscową ludność. Do dziś wielu tych ludzi czuje się Polakami, choć mają czarną skórę. Znają wszystkie polskie tradycje: dzielenie się opłatkiem, święcenie jajek na Wielkanoc itd. Daliby się zabić za Polskę. Mają tam również kościół z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej.


Z czego Ojciec jest najbardziej zadowolony po 18 latach pomagania bezdomnym, śpiewania, tworzenia?


– Odreagowuję lata bezsensownej pracy wykonywanej w czasach PRL, gdy marnowano pieniądze i wysiłek ludzi. Teraz mogę wszystko robić tak, jak uważam, że powinno być. Daje mi to poczucie sensu. Zrobić coś pięknego i dobrego, i zobaczyć efekt końcowy, to jest tak wielka radość, że nie da się jej porównać z niczym innym.


Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl