Kiedy koniec PRL-u w polskiej nauce?

Po roku 1989 nie brakło w naszym kraju debat na różne tematy:
rybołówstwa, energetyki, bezrobocia, lustracji, emigracji, prywatyzacji i wiele
innych.
Nie było natomiast dyskusji o stanie polskiej nauki, jej przyszłości, ale i
przeszłości. Nauka polska po cichu wpasowała się w tzw. transformację ustrojową,
tak jak gdyby nigdy nic się nie stało. A przecież jej komunistyczna przeszłość
nie wygląda różowo, dokładniej mówiąc – jest bardzo czerwona. W nauce polskiej
nie dokonała się ani dekomunizacja, ani nie było lustracji, tak jak to miało
choćby miejsce w byłej NRD, gdzie zwolniono z pracy ok. 5 tysięcy profesorów
politruków.
U nas wszystko poszło gładko. Za gładko.

Nauka w służbie
socjalizmu

W całym bloku sowieckim nauka była oczkiem w głowie najwyższych władz państwowych.
Nie, że we władzach zasiadali ludzie wyjątkowo wykształceni i bezinteresownie
poszukujący prawdy, ale dlatego że ideologia komunistyczna wyznaczała nauce
poczesne miejsce: sam marksizm określał siebie jako światopogląd naukowy, zmiany
społeczne dokonywały się w sposób naukowy, świadomość społeczna była kontrolowana
w sposób naukowy, państwo było rządzone w sposób naukowy, świat miał być podbity
i kierowany w sposób naukowy. Natomiast to, co wrogie i "wsteczne", jak na
przykład katolicyzm i kapitalizm, to wszystko było nienaukowe, i dlatego było
skazane na unicestwienie. Oddał to trafnie premier Józef Cyrankiewicz, który
z okazji przyznania państwowych nagród naukowych tak kończył swoją przemowę:
"Ginie bezpłodne >>kapłaństwo wiedzy<<, rośnie zrozumienie istotnie społecznej
funkcji nauki" ("Życie nauki", nr 5-6, 1951, s. 528).
Jak w dziedzinie materialnej władza ograbiła Naród w imię tzw. nacjonalizacji,
tak nauka sukcesywnie poddawana była ideologizacji i centralizacji. Ideologizacja
oznaczała wsączanie marksizmu głównie do humanistyki, a więc do takich nauk,
jak: filozofia, socjologia, psychologia, historia, polonistyka, na wszystkich
szczeblach nauczania i na wszystkich szczeblach kariery akademickiej, od magistra
po profesora. Co więcej, marksizm stał się obowiązkowym przedmiotem na wszystkich
kierunkach studiów, łącznie z weterynarią i inżynierią wodną, a ekonomia polityczna,
czyli marksistowska, była obowiązkowym przedmiotem, który musiał zdać każdy
doktorant. Z kolei centralizacja oznaczała kontrolowanie całego zorganizowanego
życia akademickiego i naukowego przez państwo, co praktycznie oznaczało odebranie
wolności nauce i jej upolitycznienie. Symbolem tamtych czasów może być choćby
nadanie Uniwersytetowi Wrocławskiemu imienia Bolesława Bieruta w roku 1952.
Ten patron przetrwał aż do roku 1989.

Zamordowana
inteligencja

Papież Benedykt XVI przypomniał w Auschwitz, że w czasie wojny starano się
w pierwszej fazie "wyeliminować inteligencję", by Naród Polski nie był samodzielnym
"podmiotem historycznym", lecz Narodem niewolników. Dokładnie tak było. W rok
po zakończeniu wojny jeden z naszych profesorów tak pisał: "Po złamaniu przez
Niemców dziesięciokrotnie słabszej armii polskiej zaciekłość barbarzyńskiego
napastnika, orientującego się doskonale w nieprzejednanym patriotyzmie nauki
polskiej, z całą celową świadomością przede wszystkim przeciwko niej się zwróciła,
chcąc w ten sposób obalić ten drugi obok wojska filar polskości". Zamordowano
lub wywieziono do obozów koncentracyjnych, nawet z całymi rodzinami, setki
naszych profesorów (G. Przychocki, Ogólne zagadnienia dotyczące zadań i potrzeb
nauki polskiej, "Życie nauki", nr 1, 1946, s. 69n.). Z kolei Katyń symbolizuje
mord dokonany na naszej inteligencji przez Sowietów, o którym jednak w latach
powojennych i przez cały okres PRL-u nie wolno było mówić i pisać.

Ideologia "na odcinku profesorskim"
Mimo tak wielkich strat życie naukowe powoli się odradzało. Zaczęły funkcjonować
wyższe uczelnie, reaktywowano ok. 50 towarzystw naukowych, w tym Polską Akademię
Umiejętności. Ale nowy system dawał znać, jak dalekosiężne są jego zakusy.
Już w 1946 r. reforma rolna pozbawiła stowarzyszenia niezależności materialnej
(odbierając im fundacje), prace naukowe objęto cenzurą, poszerzał się zakres
monopolu wydawniczego, władza państwowa mogła arbitralnie odwołać profesora
z katedry (ibid., s. 74).
W 1948 r. przeprowadzono reformę szkolnictwa. Jej ramy ideowe przestawiła na
zebraniu inauguracyjnym właśnie powołanej Rady Głównej do spraw Nauki i Szkolnictwa
Wyższego wiceminister oświaty Eugenia Krassowska. Stwierdziła m.in.: "Uniwersytety
muszą również współdziałać w ideologicznym procesie wychowania nowego człowieka…",
"Trzeba szeroko otworzyć okna i drzwi naszych uczelni dla ideologii Polski
Ludowej", "Przebudowa ideologiczna uniwersytetów odbyć się może tylko w harmonijnym
współdziałaniu z przebudową ideologiczną, jaka się dokonuje na odcinku naszego
życia społecznego i politycznego w oparciu o ideologię mas ludowych" (E. Krassowska,
Ministerstwo Oświaty wobec nauki i szkół wyższych, "Życie nauki", nr 25-26,
1948, s. 20). Tezy te poparł obecny na posiedzeniu prezydent Bolesław Bierut.
Są one jasne: nauka stanowi integralną część systemu komunistycznego, który
swoje wymagania egzekwować będzie w sposób instytucjonalny.
Był to ciągle początek walki o spacyfikowanie środowiska naukowego. Rok później
ta sama pani wiceminister na zebraniu plenarnym tej samej Rady Głównej w referacie
pt. "Wytyczne programowe na odcinku nauki i szkolnictwa wyższego" dobitnie
podkreśliła: "Nauka swoimi środkami musi współdziałać w budowie fundamentów
socjalizmu. Musi się stać istotnym czynnikiem postępu w życiu zbiorowym" ("Życie
nauki", nr 38, 1949, s. 130). W swoim wystąpieniu potępiła prawicowo-nacjonalistyczne
odchylenie niektórych środowisk akademickich (oraz klerykalnych), zwłaszcza
w sferze nauk humanistycznych. Ale pani minister odnotowała też pozytywne zmiany
"na odcinku nauki" w takich ośrodkach, jak: Instytut Badań Literackich, Łódzki
Instytut Socjologiczny, Warszawski Instytut Historyczny. Mówiła: "obserwujemy
również na terenie humanistyki aktywizację elementów marksistowskich; zjazd
wrocławski historyków zadecydował o powstaniu grupy historyków marksistów,
podobną grupę utworzyli ekonomiści" (ibid., s. 134n.). Były też problemy kadrowe;
chodziło z jednej strony o to, żeby nie uważać wszystkich "starych naukowców
za reakcjonistów", z przychylnością odnosząc się do profesorów "postępowych",
z drugiej, by wykształcić własną kadrę i ją wysuwać na kierownicze stanowiska.
Przełom w powołaniu nowej kadry miał miejsce w 1963 roku. Władze przywiązywały
dużą wagę do "procesu przebudowy świadomości" oraz do "podnoszenia poziomu
ideologicznego na odcinku profesorskim" (ibid., s. 148), a także do zmiany
programów nauczania zgodnie ze zmianami ideologicznymi. Pani minister wprost
wyznawała: "Musimy zdecydowanie skończyć z fikcją apolityczności nauczania
na szczeblu uniwersyteckim, co pociągnie za sobą rozszerzenie zakresu przedmiotów
światopoglądowych na wszystkich wydziałach (elementy filozofii marksistowskiej)"
(ibid., s. 156).

PAN kontra PAU
Władza miała jednak ciągle problemy z opanowaniem środowiska naukowego w skali
kraju, ale od wewnątrz. Największą organizacją naukową była Polska Akademia
Umiejętności, posiadająca wielkie tradycje zarówno z czasów rozbiorów (od
1815 r. jako Towarzystwo Naukowe, potem od 1872 r. jako Akademia Umiejętności,
a od 1919 r. jako Polska Akademia Umiejętności), jak i w okresie międzywojennym.
Ale nie była to agenda państwowa, lecz suwerenne stowarzyszenie naukowców,
które w dalszym ciągu stawiało silny opór, świadome dziejącego się dramatu.
Wtedy to dojrzała idea powołania "centralnej komórki koordynującej badania
naukowe" i "ustalającej wytyczne ich planowania". Taką państwową instytucją
miała być Polska Akademia Nauk. Jej wzorem stała się przede wszystkim Akademia
Nauk Związku Sowieckiego, uznana za przodującą w świecie (ibid., s. 143). Polską
Akademię Nauk powołano w roku 1951 na I Kongresie Nauki Polskiej – był to najczarniejszy
okres stalinowskiego terroru. Wówczas prof. Jan Dembowski, który wkrótce został
pierwszym prezesem PAN, kończąc swoje przemówienie, nawoływał: "Wzywam wszystkich
uczestników Kongresu do swobodnego wypowiadania się, do twórczej współpracy
w dziele przebudowy naszej nauki i jej powiązania z potrzebami kraju, który
buduje dla siebie i na pożytek całej ludzkości nowy ustrój społeczny: ustrój
socjalistyczny" ("Życie nauki", nr 7-8, 1951, s. 650). Naukę polską włączono
do planu tworzenia globalnego socjalizmu.
Jest jednak zastanawiające, że na oficjalnej stronie internetowej PAN historia
tej instytucji została bardzo wygładzona. Ani razu nie pojawiają się takie
słowa, jak: "komunizm", "socjalizm", "totalitaryzm", "ideologia", "stalinizm",
"Bierut". Dlaczego jest to ukrywane? Nie wystarczy napisać ogólnikowo o "nowych
warunkach ustrojowych" i o "gorączkowych dyskusjach". Przecież dokonywał się
akt łamania sumień profesorów, łamania kręgosłupa polskiej nauki, która miała
służyć już nie prawdzie, ale ideologii. Jak potworne musiały być naciski, skoro
dwa największe (i niepaństwowe) stowarzyszenia naukowe – Polska Akademia Umiejętności
i Towarzystwo Naukowe Warszawskie – nie tylko poparły ideę powołania jednej
centralnej i państwowej instytucji, ale poddały się, zrezygnowały z dalszej
działalności, oddając PAN "cały swój dorobek, doświadczenie, czynne placówki
naukowo-badawcze oraz majątek" (s. 663, 665). Gdy dziś po latach czyta się
wystąpienia prezesów, prof. Kazimierza Nitscha i prof. Wacława Sierpińskiego,
oznajmiających, że ich stowarzyszenia "tracą rację bytu", bo ma być tylko jedna
centralna organizacja, to aż ciarki przechodzą, bo przecież byli to ludzie
bardzo inteligentni i nie mogli nie wiedzieć, że nastąpiło całkowite przewartościowanie
sensu nauki polskiej.
Jak Rada Główna do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego podlegała ministrowi,
tak Polska Akademia Nauk podlegała Prezydium Rządu. Oba organy nabrały więc
charakteru stricte politycznego. Wzorem naukowca lansowanym przez władze był
zarazem fizyk i komunista F. Joliot Curie, o którym Józef Cyrankiewicz na Kongresie
Nauki Polskiej mówił, że jest "przykładem prawdziwej postawy naukowca-bojownika"
("Życie nauki", nr 7-8, 1951, s. 659).

Centralna Komisja: czy tylko troska o jakość
nauki?

Trzecim ramieniem pozwalającym władzy na kontrolowanie nauki była Centralna
Komisja Kwalifikacyjna dla Pracowników Nauki powołana w 1951 roku. Jej status,
zakres działania, a nawet nazwa co pewien czas, aż po ostatnie lata, ulegały
zmianie. Akty prawne dotyczące tej instytucji nigdy nie były w całości zebrane
w jednej publikacji, trudno więc śledzić wszystkie niuanse związane ze zmianami,
najczęściej w kontekście przełomów politycznych.
Początkowo był to organ powołany do decydowania w sprawach nadawania tytułów
naukowych docenta, profesora nadzwyczajnego i profesora zwyczajnego oraz w
zakresie zatwierdzania uchwał o nadaniu stopnia naukowego kandydata nauk i
doktora nauk (M. Jaroszyński, Prawo pracowników naukowych, Wrocław 1971, s.
117). W 1958 r. CKK otrzymała nową nazwę: Komisja Kwalifikacyjna, i podporządkowana
została Polskiej Akademii Nauk, a ta – pamiętajmy – była podporządkowana Prezydium
Rządu. Zakresy działania Rady Głównej i Komisji Kwalifikacyjnej zaczęły się
krzyżować, a w ich centrum znalazła się kariera naukowca, który musiał wspinać
się po coraz nowych szczeblach, zabiegając o pozytywne opinie.

Tytuły i stopnie, komisje i recenzje
Podział na stopnie i tytuły naukowe to swoiste curiosum, którego normalny człowiek
nie jest w stanie ogarnąć. W okresie międzywojennym i tuż po wojnie magisterium
było niższym stopniem naukowym, a doktorat – wyższym. W 1951 r. zamieniono
te stopnie, idąc za wzorem sowieckim, odpowiednio na kandydata nauk i na
doktora nauk, gdy samo magisterium oznaczało tylko dyplom ukończenia studiów.
Od 1920 do 1958 r. docentura nie była stopniem naukowym, lecz funkcją, a
habilitacja oznaczała procedurę, która doprowadza do prawa wykładania w szkole
wyższej. W 1958 r. doktorat stał się niższym stopniem naukowym, a wyższym
– docentura. Ale ustawą z roku 1951 wprowadzono też nową kategorię, która
nigdy w nauce polskiej nie istniała – tytuł naukowy. Były takie oto tytuły:
profesor zwyczajny, profesor nadzwyczajny, docent, adiunkt, starszy asystent,
asystent. W 1958 r. kategorię "tytułu" zawężono już tylko do profesorów.
Wcześniej mianował profesorów minister, a od 1958 r. Rada Państwa. W 1965
r. tytuł nadawała Rada Państwa, a mianowanie ponownie przychodziło od ministrów
(Sekretariat Naukowy w Akademii). Trudno śledzić tu wszystkie zmiany, ale
jeden z prawników, zasłużony dla państwa ludowego, nie wahał się już w 1971
r. określić całej sytuacji mianem "gmatwaniny przepisów o stanowiskach, stopniach
i tytułach naukowych" (ibid., s. 85).

W światowej czołówce
Powstaje pytanie: po co tak skomplikowany system, po co taka "gmatwanina"?
Odpowiedź jest prosta: to nie chodziło o rozwój nauki ani o prawidłową karierę
adeptów nauki. Chodziło o to, aby przez cały okres zatrudnienia władza mogła
kontrolować naukowców, a temu właśnie sprzyjał rozbudowany system "tytułów
i stopni naukowych", niczym hierarchia urzędów po reformie Piotra Wielkiego.
Sytuację tę znakomicie przedstawia W. Rolbiecki: "Kluczowym >>osiągnięciem<<
pod tym względem było ogromne pomnożenie formalnych szczebli kariery naukowej,
tj. kolejnych stopni i tytułów. Jest ich obecnie (nie licząc magisterium)
siedem – co plasuje nas w ścisłej czołówce światowej, daleko przed krajami
Zachodniej Europy i Ameryki Północnej. Pracownikom nauki osiąganie tych szczebli
na ogół wypełnia życie aż do wczesnej starości, stanowiąc jeden z najdonioślejszych
czynników sterujących, nie tylko ich badaniami, lecz w ogóle ich postępowaniem,
z niewątpliwą korzyścią (w cudzysłowie) dla dzieła stabilizowania i uspokajania
tej grupy społecznej, lecz z nie mniej ewidentną szkodą zarówno dla wyboru
tematyki podejmowanych badań, jak i kształtowania moralno-zawodowych postaw
badaczy. System ustawicznego ubiegania się o kolejne stopnie i tytuły oraz
– co się z tym wiąże – zabieganie o względy >>starszych<< jako potencjalnych
egzaminatorów, recenzentów, członków komisji oceniających dorobek itd., premiując
postawy konformistyczne kandydatów, musi bowiem niekorzystnie wpływać na
ich sylwetki moralne, a także dokonywać wśród nich negatywnej selekcji, pod
tym samym względem" ("Walka o kierownictwo i organizację nauki w Polsce w
latach 1944-1951", w: "Zagadnienia naukoznawstwa", 3-4, 1982, s. 224). Chociaż
minęło ponad 20 lat od ukazania się tego artykułu, jest on przedziwnie aktualny.
W dalszym ciągu żyjemy w "gmatwaninie" stopni i tytułów, które zamiast promować
autentyczną twórczość, raczej generują postawy konformistyczne, w odniesieniu
do osób (recenzentów, członków komisji), doboru tematów, a także stosunku
do będącej na czasie ideologii, nawet wśród samych naukowców. Jak dawniej
liczyło się akcentowanie "naukowości" i "postępu", tak dziś liczy się "dialog"
i "otwartość". Takie słowo jak "prawda" budzi śmiech i zażenowanie.

Kontrola nauki dziś
Spośród trzech ramion powołanych przez władze ludowe w najczarniejszym okresie
stalinowskim, które miały pomóc władzy ludowej w kontrolowaniu nauki, wszystkie
szczęśliwie przetrwały przełom roku 1989: Rada Główna Szkolnictwa Wyższego,
Polska Akademia Nauk, Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów. Najbardziej
odpolityczniona została PAN. Rada Główna, bezpośrednio podlegająca ministrowi
nauki, ma w swym zakresie "wszystkie sprawy dotyczące szkolnictwa wyższego
i nauki" (np. akty prawne, budżet, statuty uczelni), jest nadal ciałem politycznym,
bo "pomaga w ustalaniu polityki edukacyjnej państwa", ale nie podejmuje decyzji,
tylko przedstawia swoją opinię. W tym kontekście zrozumiała staje się huśtawka
systemu edukacji naszego państwa, która wynika z upolitycznienia nauki i
nauczania; nowa ekipa, promując nową ideologię, przerywa jedną reformę i
zaczyna drugą, która zostaje przerwana przez kolejną ekipę.

W kolejce po tytuł
Najsilniejszym organem jest Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów, ponieważ
jest to organ decyzyjny. Jeszcze do roku 2005 decydował o przyznaniu jednostkom
organizacyjnym uprawnień do nadawania stopni naukowych, o przyznaniu stopnia
doktora habilitowanego i o przedstawieniu prezydentowi kandydata do tytułu
profesora. Obecnie pozycja CK jest osłabiona w zakresie habilitacji. Doktor
habilitowany i profesor to samodzielni pracownicy naukowi, bez których nie
ma ani katedry, ani wydziału, ani uczelni, a których odpowiednia liczba daje
uprawnienia do nadawania stopnia magistra i doktora. A więc poruszamy się
tu w kręgu elity naukowej, punktu bardzo czułego w całym systemie edukacji
i nauki. Temat rzadko podejmowany przez samą kadrę akademicką, bo… mogłoby
zaszkodzić, np. kandydatom lub środowisku, magistrów to nie interesuje, a
przeciętny zjadacz chleba tego nie zrozumie. Jednym słowem, formułowanie
kontrowersyjnych uwag pod adresem CK to taki taniec na żyletce. A więc tym
bardziej trzeba o tym mówić.
Postulat troski o jakość kwalifikacji naukowych pracowników akademickich ma
wielkie znaczenie i dla nauki, i dla edukacji. Problem w tym, na ile obiektywne
i kompetentne są opinie i decyzje. W czasach PRL-u Centralna Komisja skutecznie
kontrolowała i – gdy trzeba było – blokowała habilitacje i profesury niewygodnych
osób lub środowisk, zwłaszcza prawicowych i katolickich. Powstaje pytanie:
czy mimo zmian pewne mechanizmy nie są nadal skutecznym narzędziem kontroli
ideologicznej, środowiskowej, personalnej? Czy Centralna Komisja nie jest w
jakiejś mierze reliktem PRL-u?

Proste mechanizmy
kontroli

Pewne przesłanki wskazują na to, że jednak tak, że CK jest reliktem PRL-u.
Spośród wielu warto zwrócić uwagę na niektóre. Głównym kryterium uznania wniosku
o nadanie tytułu profesora jest dorobek po habilitacji stanowiący oryginalny
wkład do reprezentowanej przez kandydata dyscypliny naukowej. Bardzo cenny
wymóg. Ale kto o tym decyduje? Decyduje o tym Prezydium Centralnej Komisji.
A czy członkowie Prezydium na owej dyscyplinie naukowej się znają? W większości
wypadków NIE.
Rozbierzmy cały mechanizm na części. Rektor jakiejś uczelni na wniosek Rady
Wydziału, poparty trzema recenzjami profesorów, z których tylko jeden może
należeć do uczelni kandydata, składa wniosek do Centralnej Komisji o przedstawienie
owego kandydata do tytułu. Komisję stanowi 8 sekcji oraz Prezydium, w skład
którego wchodzi przewodniczący, dwaj zastępcy i szefowie poszczególnych sekcji.
Sekcja Nauk Humanistycznych to ok. 50 osób reprezentujących ok. 20 dyscyplin
naukowych, od nauki o zarządzaniu, poprzez bibliologię, psychologię, socjologię,
aż do filozofii. Objęte opisowym mianem "nauki humanistyczne" stanowią różne
dyscypliny, o odmiennej metodzie, przedmiocie i celu, o czym wie każdy, kto
zapoznał się na studiach z takim przedmiotem, jak metodologia nauk, kto pisał
pracę magisterską lub robił doktorat. Czy członkowie wspólnej komisji znają
się – i to na poziomie habilitacji i profesury – na tych naukach, by ocenić
czyjś dorobek naukowy? Jest to mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe. Ale pomocą
służyć mogą recenzenci powołani przez CK. Tu jednak okazuje się, że mogą być
nimi naukowcy nie z danej dyscypliny, lecz z dziedzin pokrewnych! Dorobek filozofa
może recenzować socjolog. Na pewno może, ale na podstawie metodologii marksistowskiej,
wedle której filozofia jest odmianą socjologii. Ostatnia nowelizacja prawa
o szkolnictwie wyższym z lipca 2005 r. jeszcze bardziej uelastyczniała tę możliwość
recenzowania przez przedstawicieli dyscyplin pokrewnych. Marksizm został w
metodologii nauk, na podstawie której wyznacza się recenzentów. Co wcale nie
dziwi, bo gdy zajrzymy do dorobku przedstawicieli nauk humanistycznych, a także
powoływanych recenzentów, to nie zaskoczą nas publikacje pisane z pozycji zaangażowanego
marksizmu. Dochodzi więc do sytuacji, w której marksista (eks-marksista?) recenzuje
dorobek kandydata ze środowiska katolickiego, odwołując się do schematów i
metodologii marksistowskiej jako naukowych.
Recenzent znajduje się w komfortowej sytuacji: na podniesione przezeń zarzuty
osoba opiniowana nie ma możliwości odpowiedzi, jest wyłączona z całego procesu.
To sąd kapturowy. Tak. Kandydat do tytułu profesora, który jest już samodzielnym
pracownikiem naukowym, nie ma prawa ustosunkowania się merytorycznego do stawianych
mu zarzutów! W ten sposób naruszona zostaje nie tylko zasada dyskusji naukowej,
ale i zdrowego rozsądku, a także złamane są podstawowe prawa wynikające choćby
z Kodeksu Postępowania Administracyjnego (art. 10 i 11), czyli zasada wysłuchania
strony. Aż trudno sobie wyobrazić, że na samym szczycie nauki może mieć miejsce
takie bezprawie.
Chociaż sprawa toczy się przed sekcją, to sekcja nie podejmuje żadnej decyzji,
a tylko przegłosowuje wniosek, jest organem opiniodawczym. Decyzję podejmuje
Prezydium składające się w najlepszym wypadku z przedstawicieli 11 dyscyplin
naukowych, gdy takich dyscyplin jest ok. 80. A więc Prezydium może podejmować
decyzję o wartości naukowego dorobku kandydata bez znajomości dyscypliny, o
której wyrokuje. I znowu Prezydium jest w komfortowej sytuacji, ponieważ decyzję
podejmuje w głosowaniu tajnym, co oznacza, że nie musi jej zbyt szczegółowo
uzasadniać. Ileż tu uznaniowości, z którą nie ma jak polemizować!

Generowanie patologii
Taka procedura może generować poważną patologię, wobec której kandydat do tytułu
jest bezsilny, ponieważ to wszystko dzieje się poza nim. W przypadku negatywnej
decyzji CK pozostaje najpierw odwołanie za pośrednictwem Rady Wydziału, które
raczej ma małe szanse powodzenia, a potem Sąd Administracyjny, Wojewódzki,
a następnie Naczelny. Dla sądu jest to komfortowa sytuacja, ponieważ nie
zabiera on głosu w sprawach merytorycznych, nie wnika, kto ma rację, ale
czy wszystko odbyło się zgodnie z… procedurą, a więc patrzy na sprawę czysto
formalnie. Najczęściej wszystko odbyło się zgodnie z procedurą, a jeśli nawet
nie, to Komisja poprawia procedurę, a wynik jest ten sam. I w ten sposób
kółko się zamyka. Nie kółko, ale koło, bo każdy etap trwa miesiącami, które
jeśli zsumujemy, to wyjdzie nam kilka ładnych lat.

Przerwać zmowę
milczenia

Ludzie nauki skrzywdzeni przez organa administracji państwowej są bezradni
i bezsilni. Milczą. Temat na szerszą skalę nie jest poruszany. Może ktoś wreszcie
się odważy i zacznie mówić, wyjaśniać, protestować. Etapy kariery naukowej
rozpisane są w czasie. Komunistom udało się roztoczyć parasol nad naukowcami,
tak by po ponad 50 latach ogarnąć wszystkie pokolenia. To prawda, nie każdy
naukowiec się poddał ideologizacji, wielu było zdolnych, twórczych, nawet genialnych,
a zarazem ludzi prawych. Chwała im za to, tylko że system i tak robił swoje.
Po dziś dzień różne państwowe komisje do spraw nauki (czy to gdy chodzi o aprobatę
stopni lub programów, czy rozdział funduszy) nie były ani zdekomunizowane,
ani zlustrowane. Oznacza to, że w tych gremiach mogą spokojnie działać naukowcy
z aparatu partyjnego (członkowie PZPR) czy tajni współpracownicy, którzy dobrze
się znają i wiedzą, komu szkodzić, a kogo promować (oczywiście, zgodnie z prawem).
Takiej możliwości nie można wykluczyć. Niewiele osób, nawet ze środowiska naukowego,
wie, jak to działało i jak było zaplanowane, jak działa dziś. Bo choć zmieniło
się nazewnictwo, wypadł taki czy inny paragraf, to mechanizm pozostał. A jednak
środowiska naukowe, zwłaszcza młodsze kadry, powinny poznać historię nauki
w PRL-u po to, by nie być w dalszym ciągu jej ofiarami. Ani PRL, ani PRL-bis,
jak się wydaje, jeszcze w naszej nauce się nie skończył. A jest to ważne, żeby
się skończył, bo bez suwerennej nauki nie będziemy podmiotem historii.

prof.
Piotr Jaroszyński

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl