fot. Monika Tomaszek

[NASZ DZIENNIK] Pelagia Buczek: Madzia to piękny dar od Boga. Jej choroba jest krzyżem, który poniosłabym bez wahania jeszcze raz. Gdyby Felek przeżył – zajęłabym się nim

Jestem Bogu wdzięczna za Madzię. Jej choroba jest krzyżem, który poniosłabym bez wahania jeszcze raz. Może to komuś wydawać się niezrozumiałe i dziwne, ale gdyby Felek przeżył, zajęłabym się nim, zatroszczyłabym się o niego, bo już tak naprawdę go pokochałam. Nie ma wątpliwości, że takich matek, rodzin gotowych na przyjęcie życia dziecka – również niepełnosprawnego – jest wiele. Trzeba o tym mówić, bo być może w ten sposób uda się ocalić dzieci odrzucone przez ich matki. Każde życie ocalone przed ostrzem aborcji to wielka radość i sukces – akcentuje Pelagia Buczek, mama Magdaleny, która urodziła się z wrodzoną łamliwością kości, w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.

***

Nasz Dziennik: Jest Pani mamą Magdy, która urodziła się z wrodzoną łamliwością kości. Taką samą diagnozę – podejrzenie o łamliwość kości – stawiano również Felkowi, którego zabito tuż przed urodzeniem za namową organizacji aborcyjnej.

Pelagia Buczek: Nie mam żadnych wątpliwości, że doszło do potwornego mordu na niewinnym i bezbronnym dziecku. Fakt, że ten wyrok śmierci niejako podpisała matka, bardzo mnie bulwersuje, ale przede wszystkim porusza. Nie mogę zrozumieć, jak matka, która przez dziewięć miesięcy nosi dziecko pod sercem, decyduje się na jego zabicie. Przecież niezależnie od tego, czy ono będzie chore, czy zdrowe – to jest człowiek. To jest jej dziecko. Wiem, że diagnoza stawiana chłopcu była fatalna, ale te rokowania nie powinny wpływać na to, czy się dziecko kocha, czy nie. Ja to mówię z własnego doświadczenia. Sama byłam nastawiana przez lekarzy na to, że dziecko, które urodzę, jest jakimś nieporozumieniem, pomyłką, nieszczęściem. To było dla mnie bardzo bolesne, ale te słowa naprawdę słyszałam.

Po urodzeniu Magdy okazało się, że córka nie miała w ogóle kości czaszki. Miała tylko kości twarzy. Jej uda były niemal przyrośnięte do brzuszka. Od kolan w dół kości były niby uwapnione, ale one tylko sobie zwisały. Widok był naprawdę rozdzierający serce. Ale to przecież moje dziecko. I mimo naszego zdecydowania i determinacji, aby się nią zaopiekować, aby ją przyjąć jako pełnowartościowego członka rodziny, lekarze robili wiele, abyśmy zrezygnowali z rodzicielstwa i zaczęli podzielać ich opinię, że to dziecko nie jest warte życia. Proszę sobie wyobrazić, że natychmiast po porodzie dostawałam leki na zatrzymanie pokarmu. Chciano moje dziecko pozbawić najcenniejszego pokarmu matczynego, co dla mnie było nie do przyjęcia. Od początku skazano ją na śmierć. Pamiętam, że to była zima i po porodzie córkę wywieziono w specjalnym wózku, okrytą jedynie pieluszką tetrową, na badania rentgenowskie. Nikt nie przejmował się tym, czy ona zmarznie, nikt właściwie się nie przejmował jej życiem. Dlatego najszybciej jak to było możliwe, zabraliśmy Madzię ze szpitala na własne żądanie.

fot. Monika Tomaszek

W przypadku mamy Felka słyszymy, że lekarze proponowali jej wysokospecjalistyczne leczenie dziecka. Być może ostatecznie ona sama zmieniłaby zdanie co do jego przyszłości. Może by je odrzuciła, może by je zaakceptowała, ale na pewno, decydując się na poród, dałaby mu szansę żyć.

Magda taką szansę dostała. Dziś ma już 37 lat.

Kiedy się urodziła, dawano jej góra pięć dni życia. My zostaliśmy – tak po ludzku – zupełnie sami. Nie mogłam liczyć na niczyją pomoc ze strony personelu medycznego. Dlatego metodą prób i błędów opiekowaliśmy się nią tak, jak potrafiliśmy. Nie było to łatwe, ale już na samym początku, kiedy dowiedziałam się o chorobie córki, jeszcze przed jej urodzeniem, nie żałowałam nigdy, że ją noszę pod sercem. Oczywiście, były chwile smutku, czy raczej lęku. Jednak z drugiej strony od początku przyjęliśmy tę diagnozę jako Boży dar i wielką łaskę. Nigdy nie pytałam Boga, dlaczego to właśnie moje dziecko jest chore. I od samego początku Bóg dawał nam siłę, aby to wszystko przetrwać.

Pamiętam, że na początku przeczytałam literaturę naukową na temat choroby Madzi. Wcześniej wierzyłam, że jest jakiś lek, który jej pomoże, ale dowiedzieliśmy się, że przyczyną choroby jest błąd w kodzie genetycznym. Nie jest to choroba uleczalna. Kiedy lekarz przy porodzie mówił o tych pięciu dniach, które Madzia miała przeżyć, i kiedy słyszałam jej mocny płacz, pomyślałam sobie, że to nie może być prawdą. Ona miała w sobie tyle siły. Dlatego poczułam bunt przeciwko takiemu arbitralnemu wyrokowi na moje dziecko. Postanowiłam walczyć.

Walka o jej zdrowie i życie rozpoczęła się w momencie urodzenia?

Jeszcze przed porodem w zasadzie nie wypuszczałam różańca z rąk. Modliłam się o to, aby dziecko urodziło się żywe, a potem, aby przeżyło kolejny dzień. Złamania u Madzi rozpoczęły się już po pierwszym miesiącu. Do dziś pamiętam, że kiedy przyjechaliśmy do specjalistycznego szpitala z Madzią, która miała złamaną rączką, to lekarze przede wszystkim byli zainteresowani tym „przypadkiem”. Lekarz zwołał studentów, aby mogli zobaczyć „na żywo” dziecko z wrodzoną łamliwością kości. Bez skrupułów dołamali jej tę już złamaną rączkę, potraktowali ją wręcz okrutnie. Na mój stanowczy sprzeciw powiedzieli mi, że nie mam „o co” walczyć. Kiedy potrzebowałam wsparcia, to otrzymywałam cięgi, chyba tylko po to, abym ten Boży dar odrzuciła. Dopiero pewien lekarz, który dziś już nie żyje, w Centrum Zdrowia w Mikołowie naprawdę się nami zaopiekował i za każdym razem, przy każdym kolejnym złamaniu pomagał delikatnie przy pomocy waty i kartonów usztywniać złamane rączki. Tak było do ósmego miesiąca życia Madzi. Potem zaczęły się jej łamać kości udowe. Wtedy też zaczęły się gipsy, które z racji ciężaru powodowały kolejne złamania i inne urazy. Patrzyliśmy na ból i cierpienia naszego dziecka i sami cierpieliśmy. Ale cały ten czas żyliśmy w bliskości z Panem Bogiem, z Maryją. Podczas codziennej Eucharystii Bóg wlewał w serce wiarę i moc. To dodawało nam odwagi, dawało siłę. Wiedzieliśmy, że to jest Boży plan, bo Bóg nigdy nie daje cierpienia ponad miarę. Bóg naprawdę bierze nasz krzyż na swoje ramiona i go dźwiga. Mimo trudnych doświadczeń mam wrażenie, że idę obok krzyża.

fot. Monika Tomaszek

Pamięta Pani dzień, w którym usłyszała Pani diagnozę o chorobie Madzi?

Kiedy już byłam w ciąży, ale jeszcze nie wiedziałam o chorobie, przyjechała do mnie znajoma, która wychowywała córkę z dużym upośledzeniem umysłowym. Jej córka Ania była osobą leżącą, zupełnie bez kontaktu. Ta znajoma zobaczyła mój stan błogosławiony i zapytała, czy to rozsądne starać się o kolejne dziecko w jej przypadku. Bez zastanowienia odpowiedziałam, że absolutnie tak. A potem, kiedy już się rozstałyśmy, pomyślałam sobie, że wzięłam na siebie olbrzymi ciężar odpowiedzialności, bo przecież nie wiem, czy ich kolejne dziecko urodzi się zdrowe, czy ta kobieta to udźwignie. Dlatego natychmiast zaczęłam się modlić i powiedziałam Bogu, że jeśli oni mieliby mieć kolejne chore dziecko, to wolałabym, aby to moje dziecko było chore, a ich zdrowe. Tym bardziej że jeszcze przed poczęciem Madzi, kiedy lekarze nie dawali mi wielu szans na urodzenie kolejnego dziecka – mieliśmy już starszą córkę – myśleliśmy o adopcji dziecka niepełnosprawnego. Potem dopiero badania USG wykazały, że nasza Madzia ma małe uwapnienie kości i że najprawdopodobniej będzie chora. Początkowo dość długo wada genetyczna nie była aż tak widoczna.

Dziś uważam, że to od początku był Boży plan, aby Madzia przyszła na świat. Dla mnie najważniejsze było to, że Madzia jest z nami, że jestem jej mamą. Nigdy nie pomyślałam nawet, żeby ją zabić lub oddać.

Kiedy słyszymy, że tyle dzieci jest w Polsce zabijanych jeszcze przed ich urodzeniem tylko dlatego, że podejrzewa się u nich jakieś choroby, wady, to trzeba powiedzieć, że Madzia miała ogromne szczęście, że jej rodzice ją przyjęli i pokochali.

Myślę, że to my mamy, czy mieliśmy, bo mój mąż odszedł już do domu Pana, wielkie szczęście. Otrzymaliśmy od Pana Boga piękny dar – Madzię, która żyje, jest pełnowartościowym człowiekiem. To ona nas uczyła życia, przyjęcia cierpienia, przyjęcia problemów i radzenia sobie z nimi. I najważniejsze: ona nas nauczyła, aby za wszystko Bogu dziękować. Mam świadomość, że jest to wielka sztuka, i dlatego jestem jej wdzięczna, że nas tego nauczyła. Tak naprawdę obecność Madzi scementowała naszą rodzinę jeszcze bardziej. Magda ma starszą siostrę, którą traktuje jak drugą matkę, a moja starsza córka kocha siostrę i również jest do niej mocno przywiązana. My wszyscy wiele dzięki niej zyskaliśmy. Ja, jako matka, jako kobieta, jako człowiek zyskałam bardzo wiele. To dzięki niej weszłam w relację z Bogiem, która przybliża mnie do świętości. Dlatego dziś z przekonaniem powtarzam, że moja córka jest łaską daną od Boga. Czy można w ogóle tego żałować? Nigdy. To jest powód, aby każdego dnia dziękować.

Jak wspomniałam, przeczytałam na samym początku wszelką dostępną literaturę na temat wrodzonej łamliwości kości. Dowiedziałam się z niej, że moja córka będzie żyć krótko, straci słuch i dość szybko odejdzie. I pewnie u wielu chorych z wrodzoną łamliwością kości takie rokowania się sprawdzają. Ale nie w przypadku Madzi. Owszem, jej wzrok się pogarsza, ale nie na tyle, żeby nie mogła funkcjonować. Madzia od początku była zdolnym dzieckiem. Mimo swoich ograniczeń fizycznych nie tylko skończyła szkołę, ale z wyróżnieniem skończyła studia, pracuje.

Zdarzają się też momenty kryzysowe, ale Bóg cały czas daje nam nadzieję i siłę. Teraz np. jesteśmy po długim okresie leczenia bardzo ciężkiej choroby związanej z układem oddechowym, z niską saturacją. Po blisko czterech tygodniach walki, leżenia pod respiratorem, Madzia znów wraca do formy. I to kolejny powód do wdzięczności Bogu.

fot. Monika Tomaszek

Te dobre informacje z oddziału intensywnej terapii, na którym znajdowała się Magda, zbiegły się w czasie z doniesieniami o śmierci Felka w Oleśnicy.

Rzeczywiście, to taki paradoks, że kiedy my odzyskaliśmy nadzieję, dowiedzieliśmy się niemal jednocześnie, że mama Felka nie podjęła walki o dziecko, albo raczej szybko z tej walki zrezygnowała i zrezygnowała z niego. Wiem, że zrobiła to za namową organizacji aborcyjnych. Ja jej nie potępiam, choć nie potrafię zrozumieć, jak matka może zrezygnować z wielkiego, pięknego daru, jakim jest życie jej dziecka. Dziś modlę się za nią, bo nie mam wątpliwości, że modlitwa i wsparcie są jej bardzo potrzebne. Nie mogę też zrozumieć lekarki w Oleśnicy, która zabiła to dziecko. Jej postawa jest szokująca. Jak lekarz może mieć w sobie tyle nienawiści do ludzkiego życia, aby tak bezwzględnie zabijać dzieci nienarodzone i się tym szczycić? Jak ta lekarka, która zabiła chłopca, może dziś jeszcze mówić, że zabijając, chciała uchronić matkę przed niepotrzebnym heroizmem? To nie jest żaden heroizm. To jest normalne przyjęcie dziecka, które jest naszym wielkim szczęściem, ale i obowiązkiem. Nikt nie ma prawa do podejmowania decyzji o zabijaniu. O jakim wsparciu kobiet tu jest mowa? Człowiek jest stworzony do życia i powinien każde życie ludzkie szanować. Aborcja jest okrutnym, morderczym biznesem, który traktuje dziecko jak nic nieznaczący śmieć i krzywdzi kobiety.

Mimo że sama doświadczyłam ze strony lekarzy kompletnego braku zrozumienia i empatii, to jednak słyszę, że mama Felka spotkała lekarzy, którzy chcieli chronić jej dziecko przed śmiercią. Szkoda, że tego głosu rozsądku nie posłuchała. Jej dziecko mogłoby żyć, a ona nie zmagałaby się z traumą po zabiciu. Nie wierzę w to, co mówią zwolennicy aborcji, kobiety wcześniej czy później przeżywają w swoim sercu fakt, że zdecydowały się na zabicie własnego dziecka.

Wspomniała Pani, że Magda pomogła Pani rodzinie i Pani, ale dzięki jej aktywności zawodowej, społecznej pomogła też wielu ludziom, którzy spotkali ją na swojej drodze życia. Założyła Podwórkowe Koła Różańcowe Dzieci przy Radiu Maryja – wielki ruch modlitewny, który przekroczył granice Polski.

Kiedy Madzia była malutka, nasza starsza córka studiowała w Krakowie i wszyscy razem jeździliśmy po nią na weekendy. Pamiętam wspólne spacery. To był naprawdę piękny czas dla naszej rodziny. Cementujący nas i bardzo ubogacający. Ale rzeczywiście, Madzia – co potwierdza wiele osób – zmieniła w jakiś sposób życie nie tylko nasze, czyli swoich rodziców i siostry, lecz także życie osób, które spotkały ją albo tylko o niej słyszały. Ona zmieniała ich myślenie, ich relacje z Bogiem, z drugim człowiekiem. Moja córka jest osobą bardzo pozytywną, radosną. Myślę, że to właśnie dlatego krąg ludzi, którzy mówią o tym, że Magda wpłynęła na ich życie, jest tak duży. Taki prosty przykład naszej listonoszki, która już nieraz mi powtarzała, że ilekroć przychodzi do nas, to napełnia się radością, nadzieją. Mówi, że postawa Magdy jest dla niej tak budująca, że nawet kiedy czuje się przytłoczona własnymi problemami, swoich dzieci, to potrafi – właśnie dzięki Magdzie – podnieść odważnie głowę. Takich relacji słyszę naprawdę wiele.

fot. Monika Tomaszek

Tego pokoju serca i odwagi Madzia nas uczyła już od najmłodszych lat. Kiedy ona się łamała i my wpadaliśmy w panikę, to wtedy ona rozpoczynała modlitwę i pokój wypełniał nasze serca. Tak naprawdę, to ja nigdy nie byłam przeszkolona, w jaki sposób zabezpieczać jej kończyny, jak ją usztywniać, żeby jej dodatkowo nie poranić. A mimo to radziliśmy sobie dobrze. Na początku mieliśmy drzwiczki od mebla i na tych drzwiczkach na kocu ją kładliśmy, zabezpieczaliśmy i woziliśmy do szpitala. Kiedy Magda miała założony gips, nigdy nie zamykaliśmy jej w domu. Wszędzie z nami podróżowała: do kościoła, do rodziny, na wypoczynek. To bardzo miłe wspomnienia, które na pewno nas w pewien sposób ukształtowały.

Dlatego naprawdę jestem Bogu wdzięczna za Madzię. Jej choroba jest krzyżem, który poniosłabym bez wahania jeszcze raz. Może to komuś wydawać się niezrozumiałe i dziwne, ale gdyby Felek przeżył, zajęłabym się nim, zatroszczyłabym się o niego, bo już tak naprawdę go pokochałam. Nie ma wątpliwości, że takich matek, takich rodzin gotowych na przyjęcie życia dziecka – również niepełnosprawnego – jest wiele. Trzeba o tym mówić, bo być może w ten sposób uda się ocalić dzieci odrzucone przez ich matki. Każde życie ocalone przed ostrzem aborcji to wielka radość i sukces.

Może trzeba także o tym mówić, jak wiele dobra i szczęścia daje każde życie dziecka, aby zmienić podejście lekarzy do niepełnosprawnych pacjentów?

Zdecydowanie. Kiedy Magda była na pierwszym roku studiów, bardzo poważnie zachorowała. Przez blisko rok walczyliśmy z zapaleniem płuc. Skończyło się obrzękiem płuc, obrzękiem serca i pobytem na OIOM-ie. Kiedy karetką została przewieziona do szpitala, tam lekarz dyżurujący, kiedy ją zobaczył, zapytał z pogardą: „A kogo wyście mi przywieźli?”. Po długiej wymianie zdań, zanim podjął decyzję o przyjęciu jej na OIOM, powiedział, żebym nie robiła sobie wielkich nadziei, bo najprawdopodobniej ona nie przeżyje intubacji. Powiedział, że do tej pory były tylko dwie osoby niepełnosprawne, które znalazły się na tym oddziale, i tylko jednej udało się przeżyć. Odpowiedziałam mu, że moja córka będzie druga. I proszę sobie wyobrazić, że udało się Magdę zaintubować. W tym stanie leżała na OIOM-ie przez 9 dni. I 9. dnia, akurat to była Wielka Sobota, została rozintubowana. Pan doktor, ten sam, który nas przyjmował, powiedział mi, że przeżył największe rekolekcje w swoim życiu. To był naprawdę cud. Cud, że Magda przeżyła, i cud, że jej świadectwo przemieniło serce tego człowieka.

Magda żyje. Takich cudów przeżyła Pani z Magdą pewnie dużo więcej?

To przede wszystkim liczne pomyłki lekarskie, które mogły być dla niej śmiertelne. Zdarzało się np., że Magda dostała dawkę leków nieadekwatną do jej wagi, dużo silniejszą, a przez to niebezpieczną dla jej życia. Kiedy zbyt duża dawka leków spływała kroplówką, mówiono nam, że histeryzujemy, mówiąc, że z nią się dzieje coś niedobrego. Właściwie cudem ktoś w ostatniej chwili się zorientował, że ta dawka leków ją zabija. Naprawdę, takich sytuacji przez te wszystkie lata nie było mało. Dlatego dziś mogę powiedzieć z całą pewnością – życie człowieka jest całkowicie w ręku Boga. Widocznie to jeszcze nie był ten czas, który Bóg wyznaczył na jej odejście.

Pamiętam też, kiedy Magda była innym razem intubowana. Trafiliśmy tym razem na wspaniałego lekarza, który powiedział, że jego obowiązkiem jest walczyć o jej życie do końca. Konsultował przypadek Magdy ze specjalistami z całego świata. Zdalne konsylia odbywały się co kilka dni. I mimo słabych rokowań Magdzie znów udało się wyjść obronną ręką. Nasza doktor rodzinna po powrocie Magdy ze szpitala powiedziała mi wtedy: robić wszystko, co można, i kochać, ile się da. Myślę, że to jest recepta, którą każdy z nas powinien wdrożyć w życie. Warto o tym pamiętać i pokazywać ludziom, i mówić o tym lekarzom.

fot. Monika Tomaszek

Mam nadzieję, że sumienia lekarzy, którzy nie troszczą się o życie pacjentów, zwłaszcza tych najmniejszych, bezbronnych, się odezwą. Że ci lekarze, którzy teraz powtarzają jakieś aborcyjne hasła, otrząsną się. Że zrozumieją, że działanie według najniższych instynktów nie czyni z nich nowoczesnych ludzi, ale robi z nich barbarzyńców, ludobójców.

 

Urszula Wróbel/Nasz Dziennik

 

 

drukuj