MAK zadrwił z Millera

Pracownicy Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego im dłużej są dopytywani,
tym usilniej trzymają się kilku przygotowanych formułek. Wczoraj w Moskwie było
podobnie. W siedzibie MAK odbyła się konferencja prasowa, na której dwaj
zastępcy przewodniczącej gen. Tatiany Anodiny Aleksiej Morozow i Oleg Jermołow
wraz z kilkoma innymi ekspertami odnieśli się do przedstawionego w piątek
raportu komisji ministra Jerzego Millera. W kółko powtarzano, że załoga
zamierzała lądować, a nie tylko zająć wysokość decyzyjną, oraz że istniała
bezpośrednia presja na dowódcę spowodowana obecnością w kokpicie dowódcy Sił
Powietrznych gen. Andrzeja Błasika.

Wczoraj w Moskwie mieliśmy do czynienia z prezentacją raz na zawsze zarysowanego
łańcucha przyczynowo-skutkowego: "naciski – lądowanie za wszelką cenę –
katastrofa". Pytania o słabość jego ogniw Rosjanie pozostawiają bez odpowiedzi.
Aleksiej Morozow powtórzył znane już z wcześniejszego oświadczenia na stronie
internetowej Komitetu stwierdzenie, że polski dokument nie zawiera żadnych
nowych faktów i w dużym stopniu powtarza wcześniejsze "Uwagi" naszego państwa do
raportu MAK. – To, co przedstawiła Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych
Lotnictwa Państwowego, jest powtórzeniem tych uwag. MAK nie uwzględnił ich w
swoim raporcie, bo nie miały one charakteru technicznego, ale polskie uwagi są
nieodłączną częścią raportu z badania katastrofy – stwierdził. Morozow uważa
ponadto, że polski dokument zawiera "nieścisłości dotyczące terminologii
lotniczej". Poinformował, że MAK nie przesłał raportu z badania katastrofy
smoleńskiej międzynarodowej organizacji lotnictwa cywilnego ICAO, gdyż "samolot
i lot do Smoleńska nie miały charakteru lotu cywilnego". Odpowiadając na
pytanie, kim był "generał", z którym kontaktował się płk Nikołaj Krasnokutski,
oświadczył, że był to "przełożony pułkownika, któremu miał on obowiązek składać
meldunki o sytuacji". Jak już wcześniej informował "Nasz Dziennik", przełożonym
tym był i jest generał Władimir Sipko.
Według pracowników MAK, niczego nie można natomiast zarzucić grupie kierującej
lotami na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Morozow przyznaje się jedynie do
drobnych nieprawidłowości w pracy kierownika strefy lądowania, które nie miały
żadnego wpływu na katastrofę. Przy czym szef Komisji Technicznej MAK posługuje
się tu zaprezentowanym już w raporcie z 12 stycznia specyficznym rozumieniem
zasad obsługi radiolokatora, w której dość dowolnie manipuluje się wyliczeniami
kąta zniżania i tzw. strefy dopuszczalnych odchyleń.
Uwaga rosyjskich ekspertów koncentruje się jednak (tak jak wcześniej) na
domniemanych błędach załogi. Morozow i jego współpracownicy niemal
demonstracyjnie ignorują wszelkie fakty potwierdzające zamiar odejścia na
przyjętej wysokości decyzji 100 metrów, w tym padającej komendy "odchodzimy".
Dla MAK "jedynym wytłumaczeniem działania dowódcy samolotu było to, że dopiero w
ostatniej chwili zobaczył ziemię i wtedy zrezygnował z lądowania, do którego
wcześniej prowadził maszynę". Do takiego działania skłaniała pilota oczywiście
obecność dowódcy i presja z jego strony.
Fakt, że nie ma żadnych konkretnych dowodów potwierdzających naciski na załogę,
został po prostu zignorowany. Aleksiej Morozow odrzucił też zarzut, że również
rosyjscy kontrolerzy znajdowali się pod presją. Wytknięte przez naszą komisję
poważne zaniedbania w przygotowaniu lotniska nazwał "hipotezą polskiej strony",
która "nie znalazła potwierdzenia w faktach". Jego zdaniem, nie może być mowy o
niesprawności systemu radiolokacyjnego. Powtórzył, że nie można było zamknąć
lotniska 10 kwietnia. Zakwestionował także ponownie państwowy, wojskowy status
lotu. – Nasi polscy koledzy nie zrozumieli, że był to nieregularny lot
międzynarodowy – powtarzał przewodniczący Komisji Technicznej i to ma wystarczyć
polskiej opinii publicznej, gdyż powyższe sformułowanie stanowiło odpowiedź na
wszystkie pytania dotyczące charakteru rejsu i zasad nim rządzących.
Wiele miejsca podczas konferencji poświęcono rzekomemu wpływowi na załogę gen.
Andrzeja Błasika. Po raz kolejny usłyszeliśmy więc, że naruszono "sterylność
kabiny". Jeden z ekspertów podał w wątpliwość to, że załoga miała założone
słuchawki, a nie kaski (z czego wniósł, że dobrze słyszała generała), i nazwał
dowódcę Sił Powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej "bezpośrednim przełożonym"
pilotów. Według innego z pracowników MAK, raport Millera tak naprawdę przyznaje
w tej kwestii rację MAK, tylko "trochę innymi słowami".
Sugestie i aluzje Rosjan sięgają dalej. – Dowódca Sił Powietrznych, idąc do
kabiny, musiał przejść przez salon "głównego pasażera". Wnioski każdy może
wyciągnąć sam – usłyszeliśmy, jak do bezsensownych spekulacji zachęca
reprezentant instytucji jakoby całkowicie "profesjonalnej i niezależnej".
Zupełnie inaczej traktowana jest obecność płk. Nikołaja Krasnokutskiego na wieży
w Smoleńsku. Ta "była obowiązkowa"! Według Morozowa, "analiza jego rozmów nie
wykazała, by wywierał jakąś presję na kontrolerów". I to, zdaniem MAK, zamyka
kwestię zachowania zastępcy dowódcy bazy w Twerze, niemającego żadnych uprawnień
w zakresie kontroli lotów.
Komitet Tatiany Anodiny nie ma w planie podejmowania prób uzgodnień treści
swojego raportu z polską komisją. Swój dokument uważa za "ostateczny i prawnie
wiążący", zaś polski za "wewnętrzną sprawę" naszego kraju. Dla MAK temat jest
zakończony, chociaż Morozow dopuścił możliwość spotkania i dalszej współpracy z
polskimi specjalistami. Wrak znajduje się w dyspozycji Komitetu Śledczego
Federacji Rosyjskiej, podobnie jak wszystkie inne dowody rzeczowe, zatem to do
instytucji gen. Aleksandra Bastrykina odsyłani są zainteresowani. W
szczególności nie zaspokojono ciekawości co do stanu i przyczyn niemożności
odczytania kasety przeznaczonej do zapisu obrazu radiolokatora RSP-6M2, o co
pytali polscy dziennikarze.
Tak jak to potem skomentował minister Jerzy Miller, nie dowiedzieliśmy się więc
z konferencji na moskiewskiej Wielkiej Ordynce niczego nowego. Przewodniczący
polskiej komisji wyraził zadowolenie z gotowości MAK, a także innych rosyjskich
instytucji (na przykład Ministerstwa Transportu) do rozmów i spotkań z Polakami.
Inni członkowie komisji także bronili raportu. O "przykrym wrażeniu" mówił
specjalista w zakresie międzynarodowego prawa lotniczego prof. Marek Żylicz. –
MAK jest w pewnym zakresie sędzią we własnej sprawie, jeśli jednocześnie bada,
czy wszystko było w porządku po stronie rosyjskiej – stwierdził. Głos zabrał
także były polski akredytowany przy badaniu katastrofy płk Edmund Klich. Nazwał
on ocenę działania systemów nawigacyjnych smoleńskiego lotniska "bardzo dziwną".
Zwrócił też uwagę na błąd załogi lotniska polegający na zbyt późnym wydaniu
komendy do odejścia ("Horyzont!"). – Myślę, że tu Rosjanie unikają prawdy –
dodał.
Chyba najcelniej rosyjski punkt widzenia wyraża emocjonalne stwierdzenie
korespondenta państwowej agencji ITAR-TASS, że skoro po raporcie MAK "wszystko
jest tak jasne i otwarte", to po co było jeszcze potrzebne jakieś polskie,
niezależne badanie. Zostało według tego dziennikarza zorganizowane tylko po to,
żeby "przerzucić część odpowiedzialności na stronę rosyjską i podzielić się
odpowiedzialnością". Z tonu głosu było zupełne jasne, że "podzielenie się
odpowiedzialnością" uważa on za niewiarygodną bezczelność czy wręcz
świętokradztwo.

 

Piotr Falkowski

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl