Dokończyłam misję mojego Męża

Późny jesienny wieczór, Katowice. Plac przed dworcem, taki obcy, jak tylko
mogą być nocą miejsca w nieznanych miastach. W kątach grupki ludzi: czekamy na
dwa autobusy, którymi pojedziemy na Wschód, na Kresy, także tam, gdzie zginął
mój Mąż. Z każdą chwilą wracają niepokój, niepewność – czy dobrze robię, jadąc
tam…? Ale ciągnie mnie do tego miejsca, tak jakby została tam jakaś cząstka
Janusza, fragment jego duszy. Pojadę zabrać stamtąd ten fragment, pojadę
zobaczyć, jak umierał, pojadę zobaczyć ten świat, w którym umierał.

Zimno. Czekamy. Przeraża mnie perspektywa nocy w autobusie. Wiem, jak będzie
mnie wszystko bolało. Najgorsze oczy. Ale trudno, muszę wytrzymać. Oni cierpieli
niewspółmiernie, ci ludzie w samolocie. Mówiono nam, że wszystko trwało sześć
sekund od momentu zderzenia z drzewem. Myślałam, że sześć sekund to bardzo dużo,
wystarczy, żeby uświadomić sobie, wystarczy, żeby dławiący strach podszedł pod
gardło. Ale miałam nadzieję, że to za mało na fizyczny ból. Teraz wiem, że mogło
być inaczej. Kłamali tyle razy oficjalnie i w rzeczach tak oczywistych, że to
też może nie być prawdą.
Wreszcie autobus, wsiadamy. Pełno młodzieży, gwar, radosne rozmowy, śmiechy, nie
ma za bardzo gdzie usiąść. Wychodzę jeszcze na chwilę, bo przed autobusem czeka
dziennikarz z TVN 24. Dwie krótkie odpowiedzi na pytania o cel i charakter
wyjazdu. I tak nie puszczą podstawowych rzeczy, o wartościach i pamięci… Ich
to przecież nie interesuje, czekają na sensację, na tzw. news. Pogubili się w
lichym dziennikarstwie nastawionym na populizm i robienie pieniędzy. Ciekawe,
czy niektórym z nich jest choć trochę wstyd?

 


Kurs na wschód

W końcu ruszamy. Jedziemy nocą, przez polskie byle jakie drogi, strasznie rażą w
oczy światła. Niewygodne te siedzenia, taki mały odstęp między nimi, że nie
mieszczą mi się nogi. Szybko odzywa się kręgosłup i nie odpuści aż do końca.
Krzyś obok wymęczony, początkowo nie bardzo chce zasnąć, czyta komiks. Po
czterech godzinach i po kanapce w końcu naszego syna morzy sen, w
przeciwieństwie do mnie. Jakoś mija mi bezsenna noc. Do Terespola dojeżdżamy,
gdy jest już jasno. Jeszcze ostatni postój przed granicą. Wysiadamy z autokaru
na dużym parkingu, obok bar, kantor. Nawet nie najgorzej się czuję, myślałam, że
będzie źle. Najważniejsze, że nie jest zimno, dużo cieplej niż wczoraj w nocy w
Katowicach. W kantorze wymieniamy złotówki na ruble. Jestem zaskoczona
przelicznikiem 1:10, wydawało mi się, że w kwietniu, kiedy byliśmy w Moskwie,
rubel nie stał tak nisko, ale nie jestem pewna, nie potrafię sobie przypomnieć,
jaki wtedy był kurs, w ogóle nie pamiętam, czy ktoś nam o tym mówił. Pamiętam
tylko, że wypłacałam ruble z bankomatu jeden raz, jeden jedyny, kiedy w ostatnim
dniu, w którym udało się wreszcie odnaleźć ciało Janusza, wyszliśmy na miasto.

Pieśń ma moc i władzę nad duszami

W barze pijemy kawę, wracamy do autobusu, przewodnik prosi o przygotowanie
paszportów. Na granicy przynosi karteczki wjazdowe do wypełnienia. Czekamy, ale
nie tak strasznie długo. Udało się szybciej załatwić wjazd na Białoruś, bo
przyszła właśnie następna zmiana celników. Chętnie zaczynają dzień pracy od
łapówki – na dobry początek. Wjeżdżamy na Białoruś. Zmienia się świat. To tak
jakbym wróciła do kraju mojego dzieciństwa. Bieda, wszędzie ją widać, ale nie ma
brudu. Przewodnik mówi, że władze Białorusi czystość kraju postawiły sobie za
punkt honoru, ale uderza bylejakość i miernota wszystkiego.
Mijamy Brześć, buroszare blokowiska, zaniedbane domy. Jedziemy dość szybko, bo
autostradą zbudowaną na czas olimpiady w Moskwie. Droga prosta na przestrzał,
bez zakrętów, jedynie duży ruch TIR-ów. Wolę już białoruskie wsie od miast, bo
chociaż takie biedne, ale na swój sposób ładne. Małe, drewniane domki, koło
domków ogródki z warzywami, stare kobiety w chustach, biednie ubrane, ale domki
pomalowane czasem na bardzo żywe kolory i obowiązkowo wymalowane płoty, czasem w
ten sam deseń w całej wsi. Przed Nowogródkiem postój nad jeziorem Świteź. To,
można by rzec, romantyczna część wyjazdu. Dla mnie tak ułożony program to
zbawienie. Mogę powoli dostosować się do sytuacji. Jezioro Świteź jest piękne,
położone w lesie, cisza, spokój. Słoneczny, cichy, jesienny dzień nadaje mu
mnóstwo uroku. Jest jednocześnie dzikie, bez żadnej infrastruktury, więc przez
to jeszcze bardziej urocze. Jest jakiś obelisk poświęcony białoruskiemu
Mickiewiczowi, oczywiście z napisem w języku rosyjskim.
Nowogródek – brzydkie, sowieckie miasteczko. W Nowogródku mamy nocleg, ale
najpierw obiad w czymś, co trudno określić; a nazwane jest Klubem Młodzieżowym.
Na piętrze restauracja-stołówka, na dole strasznie śmierdzi papierosami, jakieś
flipery… Cofam się do czasów mojego dzieciństwa, pełnia rozkwitu komuny. Moje
dzieci przeżywają chwile zachwytu – oglądają właśnie świat rodziców, gdy byli w
ich wieku. Jedzenie takie sobie. Idziemy oglądać miasto z białoruską
przewodniczką. Litości, co ona mówi, wszystko jej się pomieszało. Mówi, że
Białorusini nie zniszczyli pamiątek po Sowietach, bo to jest ich historia. Nazwy
ulic Lenina i Stalina, pomniki, obeliski, nazwy instytucji… historia
niewolników. Oglądamy katolicki kościół i klasztor, aktualnie w remoncie, gdzie
Mickiewicz chodził do gimnazjum, potem dom, gdzie mieszkał – rzeczywiście dobrze
zorganizowane i urządzone Muzeum Mickiewicza, odbudowane od podstaw, bo
pierwotny dworek został spalony w zawierusze dziejów. Mało oryginalnych
przedmiotów, ale wszystkie bardzo ładnie wyeksponowane. Przechodzimy przez ruiny
zamku na wzgórzu do polskiego kościoła, w którym będziemy mieć Mszę Świętą.
Kościół otwiera jedna z sióstr w roboczym ubraniu – przeprasza, zastaliśmy ją
przy sprzątaniu. Kościół jest częściowo remontowany, tynkowany od strony
wejścia. Jeden z robotników odrywa się od pracy, podchodzi do nas, wita się,
przedstawia. To proboszcz z tej parafii. Z podziwem na niego patrzę, pełna
szacunku. W Polsce nie spotkałam takiego księdza. Kwaterujemy się w domu
parafialnym Sióstr Nazaretanek. Siostry przemiłe i uczynne, jest miło, swojsko,
chociaż pokoje bardzo skromne. Siostry serwują bardzo smaczną kolację, tak
dobrej zupy grzybowej dawno nie jadłam. Po kolacji pan Andrzej Kołakowski gra na
gitarze i śpiewa. Koncert w stylu Jacka Kaczmarskiego – można by słuchać i
słuchać. Patrzę na zasłuchaną i zamyśloną młodzież. Tak, to prawda, co pisano o
pieśni. Pieśń ma moc i władzę nad duszami. Może zrobić z człowiekiem wszystko,
szczególnie z młodym człowiekiem. To dziwne, że dziś nikt tego nie zauważa,
muzyka jest bez wyrazu, nie ma już wajdelotów. A to przecież moc i siła, z
której powinniśmy korzystać. Koncert przeciąga się do późna w nocy, chociaż
wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni po niemal całej dobie w drodze.

Szlaki pamięci

Następny dzień, piękny poranek. W słońcu jedziemy do Zaosia, do typowego dworku
zaściankowej szlachty, w którym urodził się Mickiewicz. Obejście gospodarskie
pięknie utrzymane, wspaniały przewodnik, także dyrektor tego muzeum, dojrzały
mądry człowiek rozumiejący tok historii i mający wiedzę o tym, kim naprawdę był
i czuł się Mickiewicz, a także świadomość polskości tamtych ziem i polskości ich
historii. Ciekawe, jak długo będzie jeszcze dyrektorem…? Nie chce mi się
stamtąd wyjeżdżać, nie chce mi się przestać z nim rozmawiać. Zostałabym chętnie
na dłużej. Jest tu ciepło, słonecznie i pięknie, a przede mną ciemność i zło,
śmierć i męczeństwo. Przede mną Rosja i myśl: jak ja sobie z tym poradzę?
Pierwsza próba – Kuropaty. Sądziłam, że emocje będą narastać stopniowo. Kuropaty
ścinają mnie z nóg. Trudno złapać oddech, patrząc na ten las koło Mińska. Leży
tam, w ziemi, ok. 250 tysięcy pomordowanych przez bolszewików ludzi, w tym około
2 tysięcy Polaków więzionych przez NKWD w Mińsku. Ludzie zaczęli tam stawiać
krzyże, które przynosiły rodziny i znajomi pomordowanych. W dzień je usuwano, w
nocy znów wyrastały, by świadczyć o prawdzie. Walczono tak długo, aż w końcu
krzyże zwyciężyły. Krzyże mniejsze i większe, niektóre mają napisy, niektóre
zdjęcia. Boże mój, nie wiem, czy więcej tu krzyży czy drzew. Chodzę po tym lesie
z takim uczuciem, jakbym chodziła po trupach, że za każdym kolejnym stąpnięciem
może pojawić się krew. Chodzimy wszyscy jak otumanieni. Cisza… Nikt nic nie
mówi, bo tu można tylko krzyczeć. Krzyczeć z rozpaczy. Pod szczytem tego wzgórza
porośniętego lasem postawiono duży krzyż. Pod tym krzyżem zapalamy znicze,
kładziemy wieńce. Pod tym krzyżem będziemy modlić się na Mszy Świętej. Przez to
wzgórze poprowadzono drogę. Dzieli ona las na pół. Drogą jedzie rowerzysta.
Jechać rowerem przez ten las to jak bluźnierstwo. Człowiek na rowerze wydaje się
pozbawiony sumienia. Straszne miejsce. Ktoś, kto tam był, już nigdy nie będzie
taki sam… W czasie naszej Mszy Świętej widzę grupę ludzi zbliżającą się do nas
drogą. Zatrzymują się w pewnej odległości, czekają. Dziwi mnie ich szacunek do
naszej modlitwy. Budujące jest ich zachowanie. Po Eucharystii ruszamy w ich
kierunku. Podchodzą i pozdrawiają mnie serdecznie. To grupa młodzieży zabrana
przez oddział białostocki Instytutu Pamięci Narodowej na jeden z organizowanych
przez nich wyjazdów edukacyjnych. Wyjaśnia się więc tajemnica zachowania tej
grupy, tak pełnej szacunku dla miejsca i modlitwy.


Katyń – symbol zbrodni

Przejeżdżamy przez granicę białorusko-rosyjską. Szok. Nikt nas nie zatrzymuje,
nikt nie sprawdza paszportów. To jeszcze lepiej niż w Unii Europejskiej. Nigdy
nie przyszłoby mi do głowy, że tak to wygląda. Prostą jak strzała autostradą
dojeżdżamy do Smoleńska. Motel przed miastem, w którym śpimy, to także powrót do
przeszłości. Wszędzie widać to typowe dla komuny niechlujstwo i bylejakość.
Zasypiam ze świadomością, że jutro będzie naprawdę ciężko… Następnego dnia
przyjeżdżamy do Katynia. Po drodze Gniezdowo – stacja, na której wyładowywano
polskich jeńców wojennych przewożonych przed ich zabiciem do siedziby NKWD w
lasach katyńskich. Potem już Katyń. Przed wejściem na teren grobów buduje się
cerkiew. Jest na razie brzydka, ale ogromna. Potem domki tzw. Memoriału Katyń
prowadzonego przez Rosjan. Wchodzimy do lasu. Po prawej stronie drogi część
polska, po lewej rosyjska. Po prawej – zadbane, o charakterze mauzoleum, miejsce
z ołtarzem obok grobów. Po lewej – las z wybetonowanymi podestami, po to by nie
deptać ziemi, w której leży tysiące ludzi. Wokół piękny las, przez liście i
gałęzie prześwituje słońce. Składamy wieńce, zapalamy znicze. Księża odprawiają
koncelebrowaną Mszę Świętą. Mój Mąż tu nie dotarł. A był tak blisko. Tak mało mu
brakowało. Dokończyłam jego misję, tak, bo właśnie tak traktował ten wyjazd do
Katynia 10 kwietnia 2010 roku.

Nigdy nie jeździł do Rosji. Mówił, że gdyby pojechał, to już by nie wrócił.
Nigdy nie traktowałam jego słów poważnie, raczej jako żart lub przejaw
megalomanii. Tę decyzję wyjazdu z prezydentem Lechem Kaczyńskim podjął, aby
zamanifestować swoją postawą, czym w mordzie katyńskim jest polska racja stanu.
Okazało się, że miał rację, ale w jak okrutny sposób się to okazało! Dziś
dokończyłam jego misję. Dokończyłam jakby wielokrotnie, bo przywiozłam tu jego
synów. I tu, w tym lesie katyńskim, złożyłam przysięgę, że będą tu przyjeżdżać,
tu i do Smoleńska, tysiące młodych Polaków, żeby dotknąć historii swojego kraju,
zrozumieć bestialstwo komunizmu i cynizm władzy rosyjskiej w stosunku do naszego
Narodu.


Wychodzimy. Przed wyjściem widzę gablotę z tzw. aktualnościami. W gablocie
zdjęcia i teksty z wizyty Putina i Tuska z 7 kwietnia, z uroczystości wmurowania
kamienia węgielnego pod budowaną cerkiew. Ach, to tak…!? Kto z nas wiedział,
na jakie uroczystości udaje się nasz premier? "Prawdomówne", pełne miłości do
premiera usłużne media mówiły głośno o uroczystościach katyńskich, nie
powiedziały tylko, że to nie o obchody rocznicy mordu na Polakach chodzi, tylko
o cerkiew budowaną w miejscowości Katyń. Ktoś z grupy komentuje bardzo trafnie:
trzeba przyjechać do Rosji, żeby się prawdy o Polsce dowiedzieć.

 

 

 


Smoleńsk – nowa karta polskiej historii

Smoleńsk. Zjeżdżamy z głównej drogi. Obok stacji paliwowej autobus zatrzymuje
się na niewielkim postoju. Dalej dojechać podobno się nie da. Idziemy w stronę
miejsca, gdzie upadł samolot, po położonych betonowych płytach. To taki młody
lasek, młodniak, jak mówią w Polsce, dużo krzaków, chwasty. Po prawej stronie
wyłania się miejsce tragedii. Poryta ziemia zarasta powoli trawą. Podchodzimy
trochę dalej, trochę w bok… Ktoś położył tam głaz, duży kamień, po to, żeby
Putin miał gdzie położyć wieniec. Obok stoi kilka małych drewnianych krzyży.
Leżą wieńce i palą się znicze. To grupa z Białegostoku była tu rano przed nami.
Modlimy się wraz z księdzem, zapalamy nasze świeczki. Jakie smutne to miejsce,
jakie opuszczone, bezpańskie.
W krzakach rozpadające się drewniane podium, postawione tam, by 10 kwietnia
Putin nie musiał stać w błocie, w tym błocie, w którym leżały wtedy ciała
najbliższych nam ludzi. Gdzieś z boku widać blaszany płot lotniska.
Podchodzimy do miejsca, w którym spadł samolot. Ścieżki wydeptane przez ludzi
chodzących tędy na skróty na swoje działki, każdy zresztą może tędy przejść do
lasku. O naszej wizycie pisały głośno media, więc razem z nami pojawiają się
radiowóz i jakiś samochód bez oznaczeń. Pojawiają się też dziennikarze.
Gdybym była sama, uklękłabym na tej pooranej samolotem ziemi i wzięła ją do rąk,
bo w nią wsiąkła krew mojego męża. Ale za dużo ludzi wokół mnie, nie mam
zwyczaju publicznego okazywania uczuć. Janusz też by tego sobie nie życzył…
Po chwili ktoś przynosi mi fragment samolotu znaleziony na tej łące, potem kilka
następnych. Ile jeszcze można tam znaleźć tych części, na terenie podobno
przekopanym na głębokość jednego metra…?! Po co więc karmiono i wciąż karmi
się nas takimi kłamstwami? Przecież one niczego nie zmieniają. Kłamstwo dla
kłamstwa…? Ile już ich w tej sprawie usłyszeliśmy? Ile usłyszymy jeszcze za
chwilę? Mówię dziennikarzom, że Polacy w wielu miejscach przelewali krew, ale
nigdzie wokół nich nie narosło tyle fałszu. Nigdzie tak nie fałszowano naszej
historii jak tutaj. Ofiary tej manipulacji nadal wołają o prawdę, teraz do nich
przyłączyli się ludzie, którzy wraz z prezydentem zginęli 10 kwietnia.

Trumna mojego Męża

Pytam o lotnisko. Pokazują mi. Jest całkiem z boku. Widzę pościnane przez
samolot wierzchołki drzew na trasie lotu i spadania. Nawet ćwierćinteligent może
zobaczyć, że ten samolot nie miał prawa trafić na płytę lotniska, bo nadlatywał
całkiem z boku. Pytam o wrak… Znajduje się ktoś, kto zgadza się podwieźć mnie
od drugiej strony do lotniska, tam gdzie można swobodnie podejść i zobaczyć. Ale
tylko mnie i moich synów. Jedziemy prywatnym samochodem osobowym. Parkujemy obok
bloków mieszkalnych, przechodzimy przez ulicę, tory tramwajowe, trochę pod górkę
i już jest lotnisko. Boże mój, jak można to miejsce nazwać lotniskiem,
zapuszczone, pozarastane, budy i baraki. To niemożliwe, to chyba jakaś kpina.
Ogrodzenie z drutów kolczastych bardzo rzadko rozciągniętych, w drutach liczne
dziury. Wzdłuż drutów dobrze wydeptana ścieżka. Widać, że dużo ludzi tędy
chodzi.
Za drutami szczątki samolotu. Ruina… Nazwanie tego wrakiem to duża przesada.
Skrzydło, część kabiny pasażerskiej, koła, nie ma kokpitu. Obok dwie hałdy
drobnych szczątków, duże hałdy. Chodzimy długo i robimy zdjęcia. Wokół żywego
ducha. Gdyby nie dzieci, przeszłabym przez ten drut do samolotu, żeby go dotknąć
i przeżegnać. To przecież trumna mojego męża. Ale boję się, że może wtedy ktoś
by mnie zauważył i moglibyśmy mieć kłopoty. Pytam, jak na tym tzw. lotnisku mógł
lądować Putin, i dowiaduję się, że wtedy lotnisko bywa przez kilka dni
przygotowywane.
Wracamy do Smoleńska – miasta, które kiedyś było polską twierdzą najdalej
wysuniętą na wschód. Chodzimy po zachowanych murach tej twierdzy, jej ogrom robi
duże wrażenie, pomaga odreagować pobyt na lotnisku. Odwiedzamy ojca Ptolemeusza,
który prowadzi polską parafię w tym mieście. Opowiada, jak pracuje, ile
przeszedł. To, czego dokonał w takich warunkach, to prawie cud. Obok kościoła
stoi duży drewniany krzyż. Patrzę na niego i nagle uświadamiam sobie, że taki
krzyż postawię na miejscu katastrofy. Nie jakiś głaz, nie małe, przywożone
autobusem krzyże, ale będzie tam stał duży krzyż, taki, jakie stawia się w
Polsce, świadectwo naszej wiary – i wiary w to, że Bóg pomoże nam dowiedzieć się
prawdy o śmierci najbliższych nam ludzi, prawdy o naszej historii na tej ziemi.
Pomogą mi rodziny z naszego Stowarzyszenia Katyń 2010, pomogą przyjaciele.

 

***********************************

Zdecydowałam się napisać ten reportaż, gdyż udając się na Kresy, uświadomiłam
sobie, jak ważne jest, żebyśmy my, Polacy, jeździli tam jak najczęściej.
Przecież tam jest ogromna część naszej historii. Ludziom, którzy walczyli tam za
polskość, dla których ta część świata była Polską – naszą Ojczyzną, jesteśmy to
winni. Tam są ich groby, tam jest część naszej tożsamości. Wyruszając na Kresy,
w ten sposób możemy ich upamiętnić i oddać im cześć. Elementem, który dodatkowo
przemawiał za wyjazdem, była katastrofa smoleńska z 10 kwietnia, w której
zginęli najważniejsi przedstawiciele Polski, często nasi najbliżsi.
Pragnęłam opublikować ten materiał w "Naszym Dzienniku", bo jestem pełna podziwu
dla ogromnej pracy, jaką Redakcja gazety włożyła i ciągle wkłada w pomoc w
prowadzeniu śledztwa – bo tak należy to nazwać – dotyczącego katastrofy
smoleńskiej. Ogromnej pracy w informowaniu polskiego społeczeństwa o przyczynach
tej narodowej tragedii, a także o nieścisłościach prowadzonego śledztwa i
niedociągnięciach organów odpowiedzialnych za wyjaśnienie tego, co faktycznie
wydarzyło się 10 kwietnia. Jestem pełna podziwu dla merytorycznej pracy
Redakcji, zwłaszcza gdy chodzi o stronę techniczną naświetlania Polakom
katastrofy. Ogromnie ważne, że odbywa się to bez upolityczniania sprawy, w
sposób bardzo merytoryczny, obiektywny, bez serwowania ludziom niepotrzebnych
emocji. Dla mnie i dla wielu Polaków jest to bardzo ważne i stanowi ogromną
wartość.

 

Zuzanna Kurtyka

 

 

Smoleńsk – 4
miesiące po katastrofie

 

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl