Nie wolno mówić: Nigdy nie dowiemy się prawdy

Z Agnieszką Romaszewską-Guzy, wiceprezesem Stowarzyszenia
Dziennikarzy Polskich, rozmawia Agnieszka Żurek

Jak zmienił się sposób relacjonowania w mediach śledztwa smoleńskiego
po ujawnieniu wyników badań fonoskopijnych przeprowadzonych w Instytucie
Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna, mówiących o tym, że generała Andrzeja
Błasika nie było w kokpicie rządowego tupolewa?

– Myślę, że był to dość ważny moment, w którym znaczna część dziennikarzy i
obserwatorów przeszła ze świata kompletnej fikcji w świat faktów. Najważniejszym
obowiązkiem dziennikarza jest trzymanie się prawdy i staranie się o to, aby ją
poznać. Sprawa generała Błasika była natomiast naznaczona kreowaniem faktów.
Oglądanie tego, co zostało wykreowane w sprawie generała Błasika przez część
mediów, i jak potem broniono za wszelką cenę "złej sprawy", było dla mnie jako
dziennikarki ciężkim doświadczeniem profesjonalnym, ale i przeżyciem osobistym.
Nie sądziłam, że coś podobnego w ogóle można robić. Okazuje się, że przy braku
jakichkolwiek potwierdzonych informacji można podawać do wiadomości publicznej
pogłoski, na które nie tylko nie ma dowodów, ale które w dodatku zniesławiają
zmarłego tragicznie człowieka. Kiedy prowadziłam na ten temat dyskusję na
Facebooku, jeden z moich znajomych napisał, że "przecież po "stronie
smoleńskiej" także kolportowano niesprawdzone teorie pozbawione podstaw". Tak,
to prawda, ale w większości przypadków nie były to zmyślone fakty obciążające
konkretną osobę i to taką, która nie może się bronić. Owszem, po internecie
krążyły rozmaite karkołomne tezy, niepoparte dowodami, miały one jednak, według
mnie, inną wagę moralną i mimo wszystko inną siłę rażenia…

Wydaje się, że choć pewna grupa dziennikarzy nieco się opamiętała,
część środowiska pozostaje jednak "faktoodporna". Jeden z tygodników zaczyna
artykuł od pytania: "Czy generał Błasik był w kokpicie", i umieszczonej zaraz
pod nim odpowiedzi: "Niektórzy nadal twierdzą, że był".

– Tutaj widzimy zastosowanie pewnej techniki manipulacyjnej, której użycie
ilustruje na przykład zadanie pytania typu: "kiedy przestał pan bić swoją
żonę?". Niezależnie od tego, jak się na nie odpowie, potwarz zawarta w tezie
pozostanie. Jest jasne, że "niektórzy" w ogóle twierdzą różne dziwne rzeczy,
których w rzetelnej relacji nie ma nawet sensu przytaczać. Natomiast takie
zdanie, jakie pani zacytowała, może mieć na celu tylko utrzymanie pomówienia w
obszarze debaty.

W tym samym numerze tegoż tygodnika obok tez powielających kłamstwa
zawarte w raporcie MAK jednocześnie pojawia się wywiad z prof. Wiesławem
Biniendą. Mamy tu zatem mieszankę kłamstw i faktów. Chaos informacyjny, jaki w
ten sposób powstaje, utrudnia czytelnikom dojście do prawdy.

– Myślę, że mimo wszystko, jeżeli w mediach tak zwanego głównego nurtu
przebijają się fragmenty prawdy i jeśli udaje się skłonić naszych kolegów do
podstawowego szacunku dla faktów, jest to lepsze niż budowanie drugiego obiegu.
Koncepcja, że "im gorzej, tym lepiej", nie jest, moim zdaniem, dobra w żadnej
dziedzinie. Nie popieram dążenia do przemian w Polsce, których bodźcem miałaby
stać się katastrofa, w jakiej znalazłby się nasz kraj. Nie jestem zwolenniczką
takiego sposobu myślenia – niezależnie od systemu politycznego. Nie wierzę, że
byłoby dla nas wszystkich zbawienne, gdyby kłamstwa w środkach masowego przekazu
stały się jeszcze bardziej absurdalne, bo wtedy miałoby nastąpić ogólne,
społeczne przebudzenie, coś w rodzaju mentalnej rewolucji. W związku z tym nie
jestem też zwolenniczką skupiania się wyłącznie na tworzeniu tzw. alternatywnego
społeczeństwa. Jak słusznie zapytał jeden z moich znajomych: "a czy będą
alternatywne wybory?".

Drugi obieg nie jest zatem dobrym rozwiązaniem?

– W moim przekonaniu nie. Żyjemy w jednym świecie, mamy jednak różne jego
wizje. Przyczyny takiego stanu rzeczy także są rozmaite. Czasami decydują o tym
nasze poglądy, czasami najzwyczajniej pozostajemy w błędzie. Jeżeli zatem
gdziekolwiek przebija się jakiś element prawdy, to dobrze.

Co najbardziej może zaszkodzić procesowi dochodzenia do prawdy?

– Nie będę się oczywiście wypowiadać na temat samego śledztwa, ponieważ nie
taka jest moja rola. Natomiast jeżeli chodzi o media, uważam, że najbardziej
niebezpiecznym stwierdzeniem o charakterze manipulacyjnym jest zdanie w stylu:
"To jest jak sprawa Kennedy´ego – nigdy się nie dowiemy, jaka jest prawda". Ono
zniechęca ludzi do szukania prawdy. Nieraz w kontekście Smoleńska można było
usłyszeć opinię: "Do dziś nie wiemy, co stało się w Gibraltarze – mimo
przeprowadzenia ekshumacji generała Sikorskiego". Zgadza się – nie wiemy, ale
fakty są takie, że Sikorski zginął 70 lat temu, natomiast katastrofa smoleńska
zdarzyła się niecałe dwa lata temu. To jeszcze nie jest historia, wyjaśnianie
tej sprawy to nasz współczesny obowiązek. Katastrofa smoleńska nie należy do
kategorii "kontrowersyjnych problemów historycznych". Takie stwierdzenia mogą
tylko usprawiedliwić zaniedbywanie obowiązków w dziedzinie poszukiwania prawdy o
tej katastrofie, no bo skoro to sprawa niekończących się historycznych debat…

Ma Pani wrażenie, że taki właśnie ton zaczyna teraz pobrzmiewać w
relacjach dziennikarzy głównego nurtu?

– Ludzie niechętnie przyznają się do błędów. Im poważniejszy błąd, tym mniej
chętnie. W więziennym żargonie nazywa się to "śmiganiem w zaparte". Ten
mechanizm dotyczy nie tylko katastrofy smoleńskiej, ale i innych spraw. Gdybyśmy
brali pod uwagę tylko to, co słyszymy od rozmaitych zainteresowanych osób,
moglibyśmy dojść do przekonania, że w naszym kraju nigdy nie działało więcej niż
pięciu tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Do współpracy z SB
przyznały się bowiem niezwykle nieliczne jednostki, w wyjątkowych przypadkach. W
moim przekonaniu, obecnie, zachowując oczywiście proporcje, mamy do czynienia z
podobną sytuacją. Część dziennikarzy, którzy, mówiąc delikatnie, "pozwolili się
wprowadzić w błąd" w sprawach związanych z katastrofą smoleńską, zmienia teraz
front i chętnie przychyla się do tezy o tym, że "i tak nie dowiemy się, jak
było". Jest to dla nich po prostu najwygodniejszy sposób wybrnięcia z
kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znaleźli.

No właśnie, można spotkać takie głosy, że po katastrofie smoleńskiej
nastąpił ogromny chaos informacyjny, a dziennikarze zostali wprowadzeni w błąd i
nie działali celowo.

– Jestem zwolenniczką tezy, że w sprawach trudnych należy spotykać się w pół
drogi. Nie znaczy to, że prawda zawsze leży pośrodku – prawda czasem leży
pośrodku, a czasami po jednej lub drugiej stronie. Myślę jednak, że jakiekolwiek
efekty w sferze działań społecznych może dać jedynie próba wyjścia do pewnej
części naszego środowiska i dawania mu, jak mawiają Anglicy, "benefit of doubt",
czyli "dobrodziejstwa wątpliwości". Być może ktoś rzeczywiście został
zmanipulowany. Jako wiceszefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich muszę
zachować wiarę w minimum dobrej woli w postrzeganiu reprezentowanego przeze mnie
środowiska.

Czyli odróżnić tych, którzy celowo "produkowali" kłamstwa, od tych,
którzy je nieświadomie powielali?

– Według mnie, element manipulacji informacyjnej był po katastrofie
smoleńskiej oczywisty. Chyba dwie godziny po katastrofie powiedziałam mężowi:
"Zobaczysz, "oni" powiedzą, że to prezydent był winny". Mąż pocieszał mnie,
argumentując, że aż tak źle nie będzie, bo to by było zupełne przegięcie, niby w
jaki sposób mógłby być winny? Okazało się, że niestety miałam trafną intuicję. O
jednej rzeczy jestem przekonana: ileś elementów przekazu nie pojawiło się przez
przypadek. Za dużo widać tutaj prawidłowości, żeby można było zrzucić wszystkie
błędy jedynie na chaos. Najpierw piloci mieli mówić na nagraniu w czarnej
skrzynce: "Tak lądują debeściaki" czy też "Jak nie wylądujemy, to mnie zabije".
Potem, gdy okazało się, że takich słów w nagraniach nie ma, presję na pilotów
miał wywierać generał Błasik. Kiedy okazało się, że według Instytutu Ekspertyz
Sądowych żaden z głosów nagranych w kokpicie nie należał do generała Błasika,
zaczęto z kolei mówić o tym, że o jego obecności w kokpicie miało świadczyć
miejsce, w którym po katastrofie znaleziono ciało. Później jednak okazało się,
że w tak zwanej strefie kokpitu oprócz ciała generała Błasika znajdowało się
jeszcze kilkanaście innych ciał, nie było tam natomiast ciał niektórych członków
załogi samolotu. Jest to kompromitujące, nie mam innych słów na określenie
zachowania dziennikarza, który prowadzi taką narrację.

Media zagraniczne zareagowały jedynie po opublikowaniu raportu MAK.
Sprostowania tego raportu nie przebijają się do międzynarodowej opinii
publicznej.

– O własne narodowe interesy, także w dziedzinie przekazu, trzeba dbać
samemu. Międzynarodowa przestrzeń medialna rządzi się swoimi prawami. Im dalej
od katastrofy i im mniej dana informacja jest nagłośniona w sposób oficjalny,
tym mniejsze zainteresowanie zagranicznych mediów. W międzynarodowej przestrzeni
medialnej trzeba swoich spraw i swojego przekazu po prostu pilnować. Jeśli nikt
tego nie robi, trudno wtedy mieć pretensje do zagranicznych dziennikarzy.

W takiej sytuacji polscy dziennikarze powinni wywierać presję na
władzę. Niewielu to robi.

– Dziennikarstwo w Polsce zostało bardzo upolitycznione. Dotyczy to nie tylko
sprawy śledztwa smoleńskiego, ale i wielu innych dziedzin. Niejednokrotnie to
właśnie dziennikarze, a nie politycy, są bardziej zaangażowani w życie
polityczne czy wręcz partyjne, a w każdym razie bardziej zacietrzewieni w walce
politycznej i ideowej (po wszystkich stronach). Bardzo nam potrzeba
dziennikarzy, którzy przynajmniej będą starali się poszukiwać prawdy. W tym
dziele znakomicie pomaga zdawanie sobie sprawy z własnych sympatii i uprzedzeń,
pewien do nich dystans, połączony z bezwzględnym szacunkiem dla faktów. Dopóki
ten problem nie zostanie rozwiązany, będzie się to przekładało także na sposób
relacjonowania śledztwa smoleńskiego.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl