Bomba z opóźnionym zapłonem

Rozmowa z prof. dr. hab. Mirosławem Piotrowskiem, europosłem, historykiem
z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II

Prokuratura IPN postawiła najwyższym dygnitarzom PRL zarzuty związane z bezprawnym
wprowadzeniem stanu wojennego. Wiele wskazuje na to, że w Polsce nastał czas
rozliczeń. Jak przyjął Pan postawienie zarzutów Jaruzelskiemu i jego ekipie?
– Uważam, że lepiej późno niż wcale. W końcu można mieć nadzieję, że osoby
lekceważące Naród i konstytucyjny porządek prawny w Polsce, odpowiedzą za to
przed sądem. Nareszcie prawo zaczyna obowiązywać wszystkich, a ekipa Jaruzelskiego
w sposób oczywisty złamała je, wprowadzając stan wojenny i narażając na niebezpieczeństwo
obywateli własnego kraju. Wielu z nich straciło w konsekwencji zdrowie i życie.
O ile zarzuty wobec Jaruzelskiego i Kiszczaka nie budzą najmniejszych wątpliwości,
o tyle bardziej interesująca dla mnie jako historyka jest sprawa Stanisława
Kani. Nie znam dokumentów, jakimi dysponuje prokurator IPN, ale z materiałów
archiwalnych KGB wynika, że Kanię pozbawiono stanowiska I sekretarza KC PZPR
właśnie dlatego, że sprzeciwiał się wyprowadzeniu żołnierzy polskich przeciwko
Narodowi. Jestem daleki od chęci wybielania tak wysokiego funkcjonariusza PZPR,
niemniej jednak jego sytuacja procesowa powinna być inna niż Wojciecha Jaruzelskiego.

Do dziś wielu Polaków dało sobie wmówić, że Jaruzelski uratował Polskę przed
wkroczeniem Armii Czerwonej.

– O złamaniu prawa, m.in. o pogwałceniu Konstytucji, przez ekipę Jaruzelskiego
pisałem ponad dwa lata temu i mam satysfakcję, że niczego w swoich ustaleniach
nie muszę zmieniać. Na podstawie opublikowanych akt KGB, wspomnień Czesława
Kiszczaka, Marcusa Wolfa i innych dowiodłem, że nieprawdziwa, wręcz absurdalna
jest argumentacja Jaruzelskiego, podzielana zresztą przed dużą część opinii
publicznej, że gdyby nie stan wojenny, to Sowieci wkroczyliby do Polski. Nie
mieli takiego zamiaru, choć Jaruzelski domagał się tego na wypadek, gdyby wprowadzenie
stanu wojennego się nie powiodło. Moje stanowisko wywołało wtedy duże oburzenie
historyków, nawet tych o prawicowych zapatrywaniach. Dzisiaj, po odtajnieniu
akt Układu Warszawskiego, wiadomo, że miałem rację, że taka była prawda.

Jaruzelski znajduje obrońców także wśród niektórych byłych opozycjonistów.
Jan Lityński określił zarzuty prokuratury IPN mianem działań na zamówienie
polityczne, a Ryszard Bugaj stwierdził, że "nawet bardzo surowa ocena czynów
Jaruzelskiego nie uzasadnia akceptacji działań prokuratorów IPN, by ścigać
generała z tych samych paragrafów co mafię pruszkowską lub z powodu naruszenia
peerelowskiej konstytucji". Komu i dlaczego może dziś zależeć na bezkarności
gen. Jaruzelskiego?
– Problem ten dotyka narodzin tzw. III Rzeczypospolitej, kiedy to wyselekcjonowana
przez generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego część opozycji zawarła kontrakt w
imieniu całego Narodu w Magdalence i przy Okrągłym Stole. Jak zgrabnie ujął
to Krzysztof Dubiński, jeden z doradców Kiszczaka, "doszło wówczas do arcyciekawego
procesu zauroczenia obu stron". W tym kontekście postrzegać należy przytoczone
wyżej wypowiedzi.
Bardzo ważnym zobowiązaniem strony opozycyjnej było zapewnienie bezpieczeństwa
politycznego i osobistego reżimowym konstruktorom tego porozumienia. W konsekwencji
twórcy stanu wojennego skutecznie unikali odpowiedzialności karnej za swoje
czyny. Syndrom Magdalenki i rozmów Okrągłego Stołu okazuje się niezwykle trwały.

Dlaczego na proces ujawniania tajnych współpracowników SB i odkrywania prawdy
o mrocznych aspektach PRL trzeba było tak długo czekać?
– Uprawianie strusiej polityki przez politycznych decydentów, z czym mieliśmy
do czynienia przez ostatnie kilkanaście lat, odwlekało ten moment. Tak zwana
kwestia teczek jest uważana za bombę z opóźnionym zapłonem. Poprzednie władze
IPN uniemożliwiały historykom niezależnym czy pracującym na uniwersytetach
dostęp do stosownych dokumentów, jak również z dużą dozą opieszałości podchodziły
do udostępniania akt osobom pokrzywdzonym. Motywowano to złym stanem archiwaliów.
Ówczesny prezes IPN, prof. Leon Kieres w sposób ewidentny bardziej troszczył
się o funkcjonariuszy SB, ich rodziny i ich dobre samopoczucie niż o ofiary
represji i zbrodni komunistycznego reżimu. Teraz sytuacja się zmieniła. Z jednej
strony faktycznie uporządkowano wiele zbiorów dokumentów archiwalnych, chociaż
– jak zasygnalizował obecny prezes IPN, prof. Janusz Kurtyka – nie we wszystkich
jeszcze oddziałach wygląda to dobrze. Jednak nowa koncepcja prowadzenia IPN
i podejście do problemu otwarcia archiwów są mi zdecydowanie bliższe niż poprzednie.
Myślę, że prof. Kurtyka ten kurs utrzyma i będzie wypełniał po prostu ustawę
o IPN, która mówi m.in. o przekazaniu akt byłych służb osobom pokrzywdzonym
i naukowcom.

W Lublinie ukonstytuowała się grupa "Ujawnić prawdę", która stawia sobie za
cel publiczne ujawnienie nazwisk lokalnej agentury. W kraju działają też inne
tego rodzaju grupy, co u przeciwników lustracji wywołuje irytację i komentarze,
że trwa "dzika lustracja".
– Oczywiście nie jest to żadna dzika lustracja. Do tej pory pokrzywdzeni zapoznający
się z aktami sporządzonymi przez służby specjalne PRL mogli uzyskać tylko pseudonimy
TW działających na ich szkodę. Teraz oficjalnie poznają ich nazwiska i mogą
nimi dowolnie rozporządzać. To jest zwykłe prawo obywatelskie, zagwarantowane
przez ustawę o IPN. Pokrzywdzeni otrzymują akta ich dotyczące, a także noty
pozwalające zidentyfikować agentów i donosicieli.

Z inicjatywy byłych opozycjonistów powstają również komisje historyczne. Przewodniczenie
jednej z nich Zarząd Regionu Środkowowschodniego NSZZ "Solidarność" powierzył
Panu Profesorowi. Jakie zadania stawia sobie to gremium?
– W miarę udostępniania akt i odtajniania pseudonimów zyskujemy coraz pełniejszy
obraz rzeczywistości społeczno-politycznej, zwłaszcza lat 80., ubiegłego stulecia.
Równocześnie mamy jednak do czynienia z dużą dezinformacją opinii publicznej
co do rzeczywistego zasięgu działalności agentury w okresie PRL. Naszej komisji
chodzi o spojrzenie na tę kwestię w sposób obiektywny i pozbawiony emocji.
Historyka nie tyle interesuje bowiem, kto personalnie donosił, czy było to
zwykłe świństwo, czy przypadek bardziej skomplikowany psychologicznie, tylko
– taki wstępny cel postawiliśmy sobie w naszej lubelskiej komisji – interesować
nas będzie stopień infiltracji środowisk opozycyjnych przez agentów SB. Spróbujemy
ustalić, czy działalność agentury ograniczała się wyłącznie do pozyskiwania
informacji, czy też SB zdołała przejąć kontrolę i sterować ośrodkami opozycyjnymi.

Stało się już niemal regułą, że każda próba głębszego sięgnięcia do esbeckich
akt wywołuje gwałtowną reakcję przeróżnych autorytetów medialnych starających
się podważyć ich wiarygodność. Ukuto nawet efektownie brzmiący zarzut, że to
oficerowie SB wystawiają teraz ludziom solidarnościowej opozycji świadectwa
moralności. Czy można wierzyć esbeckim archiwom?
– Akta, o których mówimy, były dokumentami operacyjnymi organów bezpieczeństwa
i nigdy nie przewidywano, że wydostaną się one na zewnątrz i będą służyły do
wystawiania komukolwiek jakiegokolwiek świadectwa. Opatrywano je klauzulami
tajności.
Resort bezpieczeństwa był instytucją niezwykle sformalizowaną i podlegającą
systematycznej i drobiazgowej kontroli. Każdy tajny współpracownik wpisywany
był do Dziennika Rejestracyjnego Agentury, a od 1962 r. Dziennika Rejestracyjnego
Sieci Agenturalnej. TW posiadał również swoją kartę w kartotece. Zakładano
mu dwie teczki – osobową i pracy, w których znajdowało się całe dossier kandydata,
czyli przeprowadzona rozmowa werbunkowa, przyjęcie pseudonimu, badanie rodziny,
znajomych oraz opinie oficerów prowadzących. W teczce pracy gromadzono donosy
TW i pokwitowania gratyfikacji pieniężnych czy też w formie wyjazdów zagranicznych
bądź awansu w pracy. Oficer prowadzący był zobowiązany do sporządzania okresowych
sprawozdań dotyczących osobowych źródeł informacji dla bezpośrednich przełożonych.
Inną, bardzo rygorystyczną, instancją kontrolującą był Główny Inspektorat Ministra
(GIM).

Czy jest prawdopodobne, że esbecy mogli złośliwie dopisać kogoś, kto nie donosił,
do listy tajnych współpracowników?

– Naturalnie do każdego materiału archiwalnego trzeba podchodzić krytycznie.
Niemniej jednak dotychczas historycy w Polsce nie odnotowali ani jednego ewidentnego
podrobienia akt tajnego współpracownika. Byłoby to niezmiernie trudne, by nie
powiedzieć – niemożliwe. Adnotacje w Dzienniku Rejestracyjnym Agentury, później
Sieci Agenturalnej, były prowadzone na zasadzie chronologicznej i jeśli w 1964
r. wpisywano Jana Kowalskiego, a po nim Marię Nowak i kolejno stu innych agentów,
to trudno sobie wyobrazić, że zostawiano wolne miejsca, aby po latach umieścić
tam jakąś osobę w celu jej skompromitowania. Zresztą, jeśli agent działał przez
wiele lat, to materiały o nim znajdują się w różnych miejscach archiwum, są
przyporządkowane różnym sprawom operacyjnym. System jest spójny i nie pozostawia
luk. Wprowadzenie do obiegu danych osoby, niebędącej w rzeczywistości agentem,
łączyłoby się z koniecznością "dorobienia" ogromnej liczby fałszywek, w tym
wyników kontroli resortowych oraz zniszczenia oryginałów.

Wiele osób się obawia, że ponieważ kiedyś przed ćwierćwieczem podszedł do
nich jakiś smutny pan, o coś się zapytał i coś zapisał, to zostali zarejestrowani
jako tajni współpracownicy. Czy rzeczywiście SB zakładała teczki przypadkowym
ludziom?
– Trzeba zdecydowanie rozwiać takie obawy. Podsycają je przeciwnicy lustracji
dążący do zdeprecjonowania akt SB i samego procesu lustracyjnego. Procedura
pozyskiwania TW była bardzo skomplikowana i sformalizowana. Nie działo się
tak, że ktoś spodobał się bądź "podpadł" oficerowi SB i ten mógł go natychmiast
werbować. Funkcjonariusz tajnych służb musiał zwrócić się na piśmie do przełożonego
z pytaniem, czy może podjąć działania w tym kierunku, podając uzasadnienie.
Po uzyskaniu pozwolenia pismem zwrotnym kierował kolejne tajne wyjaśnienie
pisemne wskazujące, "na jakich przesłankach" chce danego kandydata na tajnego
współpracownika pozyskać, i przedstawiające cały plan werbunku. Dopiero po
kolejnej akceptacji przełożonego następowała próba werbunku. Sporządzano osobne
dokumenty na okoliczność rozmowy opisujące, czy osoba zgodziła się, czy nie
i jakie metody werbunku zastosowano. To również przedstawiano przełożonemu.
Jeśli kandydat na tajnego współpracownika się godził, zgłaszał w resorcie wszystkich
swoich znajomych, rodzinę, która była sprawdzana, przyjmował pseudonim, podpisywał
zobowiązanie do współpracy i zachowania tajemnicy. Od tego czasu podpisywał
się tylko pseudonimem. Jeszcze raz powtórzmy – istniały bardzo ścisłe instrukcje
dotyczące pozyskiwania tajnych współpracowników, wśród nich m.in. słynna instrukcja
006/70 zwana "biblią SB". Nic nie działo się przypadkowo.

Oponenci lustracji wskazują, że dla zakwalifikowania kogoś jako tajnego współpracownika
SB nie jest ważna adnotacja w esbeckich aktach, a nawet nota wydana przez IPN
pokrzywdzonemu, lecz to, co dana osoba konkretnie zrobiła złego, jaką krzywdę
wyrządziła. O agenturalności powinno – według nich – świadczyć nie to, czy
dana osoba donosiła SB, lecz jakie informacje przekazywała. Tylko osoba ewidentnie
szkodząca komuś mogłaby zostać – w myśl tego poglądu – uznana i napiętnowana
jako agent. Czy zgadza się Pan Profesor z tego typu rozumowaniem?

– Jest ono z gruntu fałszywe i wynika albo z ignorancji, albo z nieczystych
intencji. Nie można bowiem nigdy przewidzieć skutków denuncjacji w chwili jej
dokonywania. Rzeczywiście istnieje taka linia obrony przyjęta m.in. przez byłych
tajnych współpracowników – właściwie "ja nikomu nie zaszkodziłem". Otóż nie!
Nikt, kto donosił do SB, nie był w stanie ocenić, czy i jak wielką szkodę mogły
wyrządzić dostarczone informacje. Świadczy o tym choćby wydana niedawno książka
Marka Lasoty "Donos na Wojtyłę". Organy bezpieczeństwa PRL interesowało dosłownie
wszystko. Nie było neutralnych wiadomości. Gromadzono je skrzętnie i to nie
z pasji kolekcjonerskiej, ale żeby tę wiedzę wykorzystać w pracy operacyjnej.
Pozyskiwano wiadomości o poglądach danej osoby czy jej środowiska, jak i o
nawykach życia codziennego. SB interesowała się na przykład, czym goli się
ks. bp Wojtyła, kto mu pierze bieliznę, o której godzinie jada obiad itd. Każda
informacja była ważna. Nieistotny z punktu widzenia agenta szczegół mógł okazać
się niezmiernie ważnym, brakującym elementem układanki w grze operacyjnej służb
specjalnych PRL.
Tych, którzy stają w obronie agentów służb specjalnych, warto spytać, jak ocenić
donos tajnego współpracownika o tym, że ks. Jerzy Popiełuszko akurat opuszcza
jedną z bydgoskich parafii. Wydawałoby się, że TW przekazał SB tylko to, o
czym i tak wszyscy wiedzieli. Nie był świadomy, do czego ta informacja posłuży
– czy do przeprowadzenia rewizji w domu pod nieobecność jego lokatora, czy
w celu porwania go i zamordowania. TW był zawsze tylko przedmiotem, nigdy podmiotem
działań SB. Godził się na to z momentem podjęcia współpracy. Warto tu przypomnieć
historię Kima Philby, pracownika tajnych służb brytyjskich, który jeszcze przed
wojną zaczął współpracować z wywiadem sowieckim. Zagorzały komunista, od 1961
mieszkający na stałe w ZSRS i pracujący dla KGB, mimo wielkich zasług, jakie
oddał reżimowi sowieckiemu, był formalnie traktowany, ku swemu ogromnemu zdziwieniu
zresztą, jako zwykły agent, bez żadnego prawa do współdecydowania o kierunkach
działania służb specjalnych. Nie miał nawet wstępu do siedziby KGB na Łubiance,
chociaż dla celów propagandowych obdarzano go nadzwyczajnymi honorami i zapewniono
luksusowe życie.

W Polsce szereg osób i środowisk od lat relatywizuje negatywną rolę tajnych
współpracowników i permanentnie podważa wartość esbeckich archiwów.
– Niestety, funkcjonuje u nas jeszcze syndrom PRL. W Niemczech akta podobnie
działającej służby bezpieczeństwa, Stasi, przejęło państwo niemieckie i utworzyło
tzw. Urząd Gaucka. Nikt tam nie podważa wiarygodności tych dokumentów. Podobnie
w Polsce nie ma podstaw, aby to robić.

Dlaczego w Polsce tak mozolnie i z takimi oporami przychodzi nam rozliczać
się z komunistyczną przeszłością?

– Sądzę, że tak jak w czasach komunistycznych mieliśmy do czynienia z zakłamywaniem
historii, przemilczaniem pamięci narodowej, tak teraz weszliśmy w nową fazę
próby preparowania historii. Wiele osób obawia się stanąć wobec prawdy i wyznać,
co się w owych czasach rzeczywiście działo. Trzeba byłoby wtedy opowiedzieć
o bohaterach tamtych dni, a także o postaciach negatywnych. Można odnieść wrażenie,
że wiele osób w jakichś sposób uwikłanych w gry operacyjne służb specjalnych
chce, przed ustaleniem stanu faktycznym, opatrzyć go wygodnym komentarzem.

Czego się obawiają?
– Po prostu musieliby przyznać, że zdecydowana większość tajnych współpracowników
była traktowana przez resort w sposób instrumentalny, a nie podmiotowy. Już
od 1945 r. istniały tajne instrukcje określające, jak pozyskiwać agenturę.
Wzorem był naturalnie casus sowiecki. Wymieniano następujące sposoby: na
przesłanki patriotyczne; na tzw. "kompmateriały", a więc materiały kompromitujące;
metodą szantażu; później częściej uciekano się do metody gratyfikacji finansowej,
bądź pomocy w zrobieniu kariery zawodowej. Te ostatnie stały się z czasem
głównymi sposobami pozyskiwania agentury, zwłaszcza na terenie ośrodków akademickich
w latach 70. i 80., a także w środowiskach dziennikarskich.
Jak słusznie zauważył znany krakowski historyk, prof. Ryszard Terlecki, dwa,
trzy donosy w miesiącu, wartościowe z punktu widzenia resortu, zapewniały pensję
na poziomie adiunkta na uniwersytecie. Toteż, słusznie konkluduje, że jeżeli
donosicielem zostawało się ze strachu, to można złośliwie powiedzieć, że w
PRL opłacało się być tchórzem.

Tymczasem w medialnym przekazie dominuje wizja tajnego współpracownika jako
biednego, złamanego człowieka, któremu należy się anonimowość i współczucie.
– Sądzę, że nie możemy patrzeć na kwestię lustracji pod kątem ewentualnej krzywdy
tajnego współpracownika. Istotna jest perspektywa krzywdy, jaką on wyrządzał
innym. A był narzędziem w ręku zbrodniczego resortu. Jeśli nawet w jego subiektywnej
ocenie wartość przekazywanych informacji była niewielka, to i tak służyły one
zbrodni.
Resort oczywiście weryfikował źródła i jakość informacji. Wartość współpracownika
zależała od jego predyspozycji psychofizycznych, a także od usytuowania w wybranym
środowisku. Jak już powiedziałem, SB interesowała każda informacja, choć naturalnie
czego innego spodziewano się, gdy donosił magazynier, a czego innego, gdy był
to członek senatu uniwersyteckiego. W każdym razie machina służąca zniewoleniu
Polaków działała w sposób totalny.

Niedawno "Gazeta Wyborcza", specjalizująca się w podważaniu wiarygodności
akt SB, doniosła, że, na mocy jednej z instrukcji Kiszczaka materiały uzyskiwane
z podsłuchów kamuflowano poprzez nadawanie im kryptonimów osobowych.

– W tej sprawie odsyłam do komunikatu rzecznika prasowego IPN z 5 kwietnia
br., w którym stwierdza się m.in., że opinia "GW" jest "pozbawiona podstaw
merytorycznych". Mogę jedynie dodać, że w pracy operacyjnej tajne służby nie
mieszały źródeł informacji, zachowywały ich jednorodność.

Dlaczego bezpieka tak pieczołowicie kryła donosicieli?
– Kamuflowanie źródeł informacji stosowały i stosują nadal wszystkie służby
specjalne. Tajność jest podstawą ich działania. Marcus Wolf, jako szef wydziału
zagranicznego Stasi, zabraniał tworzenia centralnych kartotek. Obawiał się,
że gdyby do resortu dostał się tzw. kret, czyli nieprzyjacielski agent, miałby
podaną na tacy całą agenturę.
W Polsce stosowano praktykę, zgodnie z którą nawet zaprzysiężona maszynistka
SB, w miejsce nazwiska osoby współpracującej, czy choćby znajdującej się w
obszarze zainteresowań służb specjalnych PRL, wstawiała kropki, ewentualnie
pierwszą literą nazwiska. Dopiero później oficer operacyjny wpisywał ręcznie
jego pełne brzmienie. Personalia tajnego współpracownika znali zatem tylko
oficer prowadzący i jego przełożony – naczelnik wydziału. Po wyłączeniu z Sieci
akta TW archiwizowano w Biurze "C" MSW.

Głośna w Lublinie sprawa TW "Spokojnego" działającego w środowisku lubelskiego
KIK i PZKS wskazuje na niespójność zastosowanego w Polsce systemu lustracyjnego.
Jedna instytucja do tego uprawniona – IPN – uznała wysokiego rangą urzędnika
lubelskiego magistratu za tajnego współpracownika SB, a druga – sąd lustracyjny
– orzekł, że nie był tajnym i świadomym współpracownikiem służb specjalnych
PRL. Jak to możliwe?
– TW "Spokojny" był aktywny w środowisku katolików świeckich Lublina w latach
70. i 80. Trzeba jasno powiedzieć, że w świetle zachowanych materiałów archiwalnych
niewątpliwie działał on na terenie Klubu Inteligencji Katolickiej w Lublinie
oraz Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. Kwestią sporną może być jedynie
przypisanie przez IPN do niego konkretnych danych osobowych oraz stopień jego
aktywności.
Mam zasadę nie komentować wyroków sądowych i w tym wypadku również czynić tego
nie będę. Wypada jednak zwrócić uwagę na fakt, że przy obecnie obowiązującym
prawie możliwa stała się schizofreniczna sytuacja, polegająca na tym, że IPN
stwierdza współpracę danej osoby i jest to w sensie historycznym prawda, natomiast
sąd lustracyjny kierujący się innymi kryteriami orzeka coś diametralnie odmiennego.
A zatem zgodnie z orzecznictwem sądu lustracyjnego dana osoba nie była tajnym
współpracownikiem, choć w rzeczywistości nim była.
Jeśli ujawniony z imienia i nazwiska TW "Spokojny" uważa, że nie był agentem
i czuje się pokrzywdzony, powinien pozwać do sądu oficera prowadzącego, który
go umieścił w tajnych aktach operacyjnych i kartotece. W świetle zachowanych
dokumentów był nim kpt. Antoni Sieradzki, który notabene w 1988 r. został upomniany
przez centralę, że zbyt słabo wykorzystuje możliwości tego TW.

W Sejmie RP trwają prace nad nowelizacją ustawy o IPN. Jedną z propozycji
jest likwidacja instytucji Rzecznika Interesu Publicznego i sądu lustracyjnego
oraz przekazanie IPN kompetencji lustracyjnych. Jaki model lustracji uważa
Pan za właściwy do zastosowania w Polsce?

– Moim zdaniem, propozycja ta jest zasadna. Instytut Pamięci Narodowej został
do tego przygotowany zarówno merytorycznie, jak i organizacyjnie. Rozsądna
wydaje się też koncepcja opublikowania przez IPN informacji o wszystkich tajnych
współpracownikach PRL znajdujących się w zasobach Instytutu. Ostatecznie skończy
się wtedy instrumentalne traktowanie lustracji.

Czemu ma dziś służyć ujawnianie esbeckiej agentury?
– Bardzo silną przesłanką decyzji o ujawnieniu archiwów IPN jest bezpieczeństwo
państwa. Chodzi o to, żeby przede wszystkim osoby, które zajmują wysokie
stanowiska w Polsce, nie były szantażowane.
Jeśli ktoś donosił, powinien się do tego przyznać i wyjaśnić motywy, jakie
nim kierowały. Sądzę, że takie osoby powinny wykazać trochę więcej pokory,
nie kreować się na uciśnionych bądź autorytety moralne. Tego mają prawo oczekiwać
od nich pokrzywdzeni.

Dziękuję za rozmowę.

Adam Kruczek

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl