fot. pixabay.com

Dr Z. Martyka dla „Naszego Dziennika”: Panika, którą wzbudzano w związku z COVID-19, ogarnęła wielu lekarzy. Zgadywano za pomocą teleporad, jakie leki wypisać pacjentowi, nie wykonując badań. Odpowiedzialność za to spada na tych, którzy eskalują strach

Panika, którą wzbudzano, ogarnęła też wielu lekarzy. Przestali badać pacjentów, bo pacjenci mogli być chorzy. To czysty absurd. Zgadywano za pomocą teleporad, jakie leki wypisać pacjentowi, nie wykonując badań, nie osłuchując pacjenta. Opóźniano w ten sposób postawienie właściwej diagnozy, nie wdrażano właściwego leczenia, a kiedy stan pacjenta na tyle się pogarszał, że wreszcie był przyjmowany do szpitala, to z reguły słyszał zarzut: „dlaczego tak późno?”. Tragikomedia. Odpowiedzialność spada na tych, którzy eskalują strach. Jaki cel im przyświeca? Są na szczęście lekarze, którzy nie wpadają w panikę i normalnie przyjmują i leczą pacjentów – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” dr Zbigniew Martyka, lekarz internista, specjalista chorób zakaźnych.

***

Nie jest Pan zwolennikiem powszechnego testowania Polaków na ewentualną obecność SARS-CoV-2. Dlaczego?

– Coraz bardziej staje się jasne, że testy na obecność SARS-CoV-2 są mało wiarygodne i nie powinny być używane do diagnozowania osób. Osobiście spotykałem się niejednokrotnie z naprzemiennymi wynikami badań u tej samej osoby: raz dodatnie, raz ujemne. W chwili obecnej można to zaobserwować przykładowo u sportowców na olimpiadzie, których odsuwa się od zawodów i kieruje na izolację, by w krótkim czasie uznać ich za zdrowych, po czym na podstawie kolejnego testu, znowu dodatniego – ponownie izolować.

Powinniśmy całkowicie odejść od testowania i zajmować się leczeniem ludzi (ambulatoryjnie czy w razie konieczności – szpitalnie), którzy wykazują objawy chorobowe, bez zastanawiania się, jak nazywa się wirus, który wywołał infekcję. To byłby powrót do normalności.

Czy uważa Pan, że tego koronawirusa należy traktować jako jednego z wielu wirusów krążących wokół nas?

– Tak uważam. Z kilku powodów. Od dawna atakowały nas okresowo różne choroby infekcyjne, w tym wirusowe, i pomimo niekiedy poważnych następstw wynikających z zarażenia nigdy nie paraliżowano normalnego życia na skalę ogólnoświatową. Obecnie środki określane jako zaradcze przyczyniają się do większej liczby zgonów tzw. nadmiarowych, dotyczących osób, które nie były na czas diagnozowane i leczone. A więc „lekarstwo” okazało się gorsze od choroby. Na co dzień obserwuję przypadki, w których pacjenci są kierowani na oddział covidowy, bo stwierdzono u nich dodatni wynik na obecność SARS-CoV-2 (jak już wiadomo – często niewiarygodny). Tymczasem główna choroba, z jaką pacjent zgłaszał się do lekarza, była zupełnie inna. To była np. przyczyna kardiologiczna, chirurgiczna, ginekologiczna, neurologiczna, a pacjent zamiast być leczony specjalistycznie – był izolowany w oddziale covidowym. Nierzadko się zdarzało, że zgłoszona konsultacja specjalistyczna u takiego pacjenta nie była realizowana, bo konsultujący specjalista po prostu nie zgodził się przyjść na oddział covidowy. Koniecznie trzeba podkreślić, że niejednokrotnie ci pacjenci nie mają żadnych objawów infekcyjnych, wszystkie wyniki mogące sugerować infekcje są prawidłowe, a jedynym powodem skierowania do oddziału zakaźnego jest dodatni wynik testu.

Głównym objawem źle rokującego zakażenia SARS-CoV-2 było zapalenie płuc. Tymczasem, gdy popatrzymy na oficjalne statystyki w Polsce, widzimy, że w 2018 roku rozpoznano 528 tys. 500 zapaleń płuc, w 2019 roku – 445 tys. 300, a w 2020 roku (pandemia covid) – 299 tys. 500 zapaleń płuc. A więc mamy do czynienia z epidemią powodującą zapalenia płuc, w wyniku której liczba zapaleń płuc drastycznie zmalała. Jest tylko pewna różnica. Wcześniej nie nagłaśniano zapaleń płuc. Normalnie leczono chorych. Nie epatowano ilością zachorowań i zgonów, a w przypadku COVID-19 codziennie podawano dane statystyczne, żeby ludzi wystraszyć.

Zastraszanie zawsze jest złem. Nawet w obliczu autentycznego niebezpieczeństwa należy zachować spokój. Przykładowo: gdyby ktoś chciał pomóc ludziom poprzez ewakuację ich z niebezpiecznego terenu, powinien sam zachować spokój i uspokajać ludzi. Zapytam retorycznie: czy powinien kierować się rozwagą, czy może lepiej, żeby krzyczał: „Ludzie! Ratujcie się kto może, bo za chwilę zginiemy!”? Ktoś, kto wzbudza lęk i panikę, na pewno nie ma czystych intencji, chyba że, delikatnie mówiąc, brak mu rozsądku.

Stoi Pan na stanowisku, że lekarze powinni leczyć koronawirusa, a nie uciekać przed nim i przed pacjentami. Logiczne, ale nie dla każdego.

– Panika, którą wzbudzano, ogarnęła też wielu lekarzy. Przestali badać pacjentów, bo pacjenci mogli być chorzy. To czysty absurd. Zgadywano za pomocą teleporad, jakie leki wypisać pacjentowi, nie wykonując badań, nie osłuchując pacjenta. Opóźniano w ten sposób postawienie właściwej diagnozy, nie wdrażano właściwego leczenia, a kiedy stan pacjenta na tyle się pogarszał, że wreszcie był przyjmowany do szpitala, to z reguły słyszał zarzut: „dlaczego tak późno?”. Tragikomedia.

Odpowiedzialność spada na tych, którzy eskalują strach. Jaki cel im przyświeca? Są na szczęście lekarze, którzy nie wpadają w panikę i normalnie przyjmują i leczą pacjentów. Szkoda, że nie wszyscy.

Wielokrotnie krytykował Pan pomysły segregacji sanitarnej, a także obostrzenia wprowadzane w kraju, m.in. zakaz wstępu do lasu. One przeczyły zdrowemu rozsądkowi?

– Oczywiście, są na to dziesiątki dowodów w postaci licznych prac naukowych, są obserwacje wskazujące jednoznacznie, że liczba zakażeń jest uwarunkowana nie wprowadzaniem obostrzeń, tylko sezonowością. Jednym z wielu obrazowych przykładów może być wykres zakażeń w stanie Missisipi i w Teksasie. W pierwszym obowiązywały ścisłe restrykcje, w drugim nie było obostrzeń. Krzywe wykazujące liczbę zakażeń praktycznie pokrywały się ze sobą.

Zakaz wstępu do lasu jest swoistym kuriozum. Nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia sensowności takiego zarządzenia. Równie dobrze można byłoby zakazać picia herbaty lub wyglądania przez okno. Zastanawiam się, kto podejmuje tak nonsensowne decyzje, czy ktoś się pod tym osobowo podpisuje. Członkowie Rady Medycznej przy premierze – jak wiadomo – nie sporządzali protokołów z posiedzeń Rady. Widać, obawiali się odpowiedzialności i woleli się nie podpisywać.

Adwersarze zarzucają Panu, że promuje Pan tezy sprzeczne z nauką.

– Każda moja wypowiedź jest oparta na oficjalnych wynikach badań lub na oficjalnych informacjach ze stron ministerialnych czy rządowych Polski oraz innych krajów. Przedstawiałem kilkadziesiąt publikacji naukowców, którzy nie są związani z firmami farmaceutycznymi i którzy nie są na liście ich płac. Wykazywałem za to kilkakrotnie, że wypowiedzi strony rządowej zawierają wiele sprzeczności, powołując się choćby na informacje, które zaprzeczają ich własnym tezom. Tak jakby nie rozumieli tego, o czym piszą lub na co się powołują.

Czy jest Pan antyszczepionkowcem? Próbuje się Pana tak zaszufladkować, żeby ośmieszyć Pana oceny dotyczące strategii walki z koronawirusem.

– To utarty chwyt. Sam szczepię pacjentów – np. przeciwko wściekliźnie. Stawianie takiego zarzutu ma tyle wspólnego z logiką, ile mówienie, że człowiek, który nie lubi jeździć autobusami, jest przeciwnikiem komunikacji miejskiej. Mądry człowiek widzi ten nonsens, zrozumie, o co chodzi.

Na jakiej podstawie uważa Pan, że masowa akcja szczepień nie zmniejsza zachorowalności na COVID-19?

– Jak wykazują badania z całego świata i praktyczne obserwacje: masowe szczepienia nie tylko nie zmniejszyły ilości zachorowań, lecz także idą w parze ze zwiększoną zapadalnością na tę infekcję. Ale ostrzegali przed tym mądrzy naukowcy, uznane światowe sławy, mówiąc, że szczepienie w trakcie trwania masowych zakażeń przyniesie negatywne skutki w postaci tzw. ucieczki antygenowej wirusa, co przyczyni się do powstawania coraz większej ilości mutacji. To właśnie obserwujemy. Jest to kolejny przykład na działania sprzeczne z wiedzą medyczną i z badaniami naukowymi. Dziwić może, że pomimo tak ewidentnych faktów wielu profesorów, lekarzy i polityków uparcie powtarza fałszywe tezy, nie przejmując się tym, że w świetle nauki jest to bezsensowne. Widocznie mają inną motywację, by tkwić w fałszywych teoriach nawet za cenę kompromitacji.

Za mówienie prawdy ponosi Pan negatywne konsekwencje zawodowe. Nie żałuje Pan, że zdecydował się zaangażować społecznie?

– Odpowiem jako człowiek wierzący: każdy ma tylko jedno życie i tylko raz ma szansę przeżyć je w sposób uczciwy i szlachetny. Co człowiekowi przyjdzie z tego, choćby cały świat pozyskał, otrzymał olbrzymie gratyfikacje od wielkich i możnych tego świata za służenie kłamstwom, gdy i tak kiedyś będzie musiał przed Bogiem stanąć w nagiej prawdzie. Gdy byłem lekarzem wojskowym, niejednokrotnie usiłowano mnie skłonić do wydawania nierzetelnych opinii medycznych, lecz nigdy nie zgodziłem się, by moimi rękami kogoś skrzywdzono. Pozostawałem wierny prawdzie i dzisiaj mogę każdemu spojrzeć w oczy, i wiem, że się nie powstydzę.

Również ponosiłem konsekwencje tego, że nie zgodziłem się służyć kłamstwu, ale nigdy tego nie żałowałem. Czy teraz, gdy dobiega kres mojej działalności medycznej, miałbym nagle zostawić na boku honor i wtórować tym, którzy z prawdą nie mają nic wspólnego? I tym samym zszargać swoją reputację dla kilku srebrników jałowego spokoju?

Dziękuję za rozmowę.

Urszula Wróbel/”Nasz Dziennik”

drukuj
Tagi: , , ,

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl