„Pozwólcie nam podejść. Tam jest nasz prezydent!”

Gęsta jak mleko mgła pojawiła się niespodziewanie i gwałtownie. Kładła
się bezpośrednio na płytę lotniska

Z Jerzym Bahrem, Ambasadorem Nadzwyczajnym i Pełnomocnym RP w Moskwie,
rozmawia Marta Ziarnik

10 kwietnia wraz z pozostałymi pracownikami polskiej Ambasady w Moskwie był
Pan na lotnisku w Smoleńsku i miał witać polską delegację z prezydentem
Lechem Kaczyńskim na czele. Jak przebiegały przygotowania do tej wizyty? Były
takie jak w przypadku przylotu premiera Donalda Tuska?

– Takie przygotowania to jest kwestia pewnych procedur, które są i które muszą
być przestrzegane. Ambasada wypełnia polecenia, które otrzymuje, i w tym
sensie – ponieważ jest to pewien rygor – te procedury są raczej jednakowe. Można
więc powiedzieć, że zarówno to, co było przygotowywane na 7, jak i na 10
kwietnia, miało jednakowy wymiar w sensie organizacyjnym. Kilka dni przed tymi
wydarzeniami mieliśmy wizytę grupy organizacyjnej, w skład której wchodziły
osoby zarówno z Kancelarii Prezydenta, jak i z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Obecny był wówczas także dyrektor Protokołu Dyplomatycznego – pan Mariusz
Kazana, oraz wiceminister spraw zagranicznych – Andrzej Kremer, którzy 10
kwietnia zginęli w katastrofie. Myśmy zdawali sobie sprawę z tego, że z
punktu widzenia organizacyjnego to jest bardzo duże zadanie, również ze względu
na to, że w tak krótkim czasie miały się odbyć dwie ważne wizyty.

7 kwietnia polską delegację z premierem Donaldem Tuskiem witał na lotnisku
gubernator Smoleńska. Czy trzy dni później gubernator był także w komitecie
mającym witać prezydenta Lecha Kaczyńskiego?

– Pamiętam jedynie panią wicegubernator, która przybyła na lotnisko chwilę
po mnie. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy także sam gubernator tam był. A
to ze względu na to, co później działo się na lotnisku w Smoleńsku.
Normalnie jest tak, że gubernator wita przylatującą delegację. Możliwe
jednak, że mógł on być w Katyniu.

Gdy doszło do katastrofy, był Pan z pozostałymi członkami komitetu
powitalnego na lotnisku…

– Tak. Stałem wówczas na płycie lotniska w miejscu, gdzie znajdowały się
obie delegacje oddzielone od siebie o kilkanaście metrów.

Oddzielone?
– Tak, Polacy stali w jednej grupie, a Rosjanie w drugiej.

Jaka była wówczas pogoda?
– Kiedy przyjechałem na lotnisko, pierwsze zdanie pani wicegubernator brzmiało:
"Mamy dobrą pogodę". Osobiście powiedziałbym jednak, że na początku
pogoda była znośna. A to dlatego, że było dość ciemno. Jednak już 20-25
minut później pogoda całkowicie się zmieniła. Stojąc na tej płycie, byłem
jednak przekonany, że musimy stać i czekać na samolot z prezydentem tak długo,
jak będzie trzeba. Osobiście liczyłem się bowiem z tym, że przylot naszej
delegacji ulegnie opóźnieniu.

Mgła pojawiła się nagle?
– Tak. Pojawiła się niespodziewanie i gwałtownie i – można powiedzieć – kładła
się bezpośrednio na płytę lotniska. Była to bardzo wyczuwalna zmiana, niosąca
ze sobą pogorszenie warunków meteorologicznych.

Często w tym rejonie dochodzi do tak nagłych i niespodziewanych zmian
pogody?

– Jest mi trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że chwilę wcześniej lądował
pierwszy samolot z polskimi dziennikarzami i że to lądowanie przebiegało bez
zakłóceń. Wiele razy w ostatnich latach witałem już na tym lotnisku
delegacje, i to przy różnej pogodzie. Ale nigdy wcześniej nie było takiej
bardzo gęstej mgły.

Od kogo dowiedział się Pan o katastrofie? Z płyty lotniska, na której się
Pan znajdował, można było dostrzec cokolwiek z tego, co działo się kilkaset
metrów dalej?

– Nie, nie mogliśmy stamtąd niczego zauważyć. Natomiast ja skojarzyłem dwie
rzeczy. Mianowicie, co jest już zawodowym przyzwyczajeniem, przyglądam się
otaczającym mnie ludziom i dlatego od razu zauważyłem, że przez tę stojącą
dalej grupę rosyjską przeszło dziwne poruszenie. Ja to poczułem, że ktoś
gestykuluje i szepcze do kolejnej osoby. To był moment. Zaraz też na tyłach
zauważyłem szybko poruszający się samochód straży pożarnej. Połączyłem
więc jedno z drugim i doszedłem do wniosku, że coś się dzieje. Wówczas nie
było czasu nikogo pytać, nawet nie było kogo. Szybko powiedziałem tylko
mojemu kierowcy, że jedziemy za tą strażą pożarną. Jak się później
okazało, przybyliśmy na miejsce dosłownie kilka minut po katastrofie.

O której godzinie zaobserwował Pan to poruszenie?
– Nie patrzyłem wówczas na zegarek. Dopiero później rekonstruowałem ten
moment po wykonanych telefonach i wynika z tego, że przybyłem już na miejsce
nie później niż 5 minut po katastrofie.

Gdzie Pan był, gdy włączyły się syreny alarmowe?
– Nie potrafię powiedzieć. Jechałem za strażą pożarną już ze świadomością,
że coś się stało, a wówczas uwaga człowieka jest wybiórcza. Pewne rzeczy
zwracają wtedy naszą uwagę, a inne już nie. Ja właśnie nic nie mogę
powiedzieć o żadnych syrenach. Do tego dochodzi także fakt, iż znajdowałem
się w środku samochodu, który z dużą prędkością poruszał się po nierównym
terenie, a to oznacza, że dochodzą do tego dodatkowe dźwięki i wstrząsy.
Ponadto gdy dojechaliśmy do końca tego pasa, to zaczęła się już gorsza
droga. Zresztą widać było, że to lotnisko nie jest na co dzień używane.

Kogo Pan zastał na miejscu katastrofy?
– Tego też nie potrafię dokładnie powiedzieć. Gdy najpierw zajechaliśmy w
jakieś miejsce, to usłyszeliśmy, że to nie tu, tylko dalej, więc podjechaliśmy
jeszcze kawałek i zatrzymaliśmy się przy drodze, skąd widać już było części
samolotu. W przeciwieństwie do innych osób znaleźliśmy się w miejscu, gdzie
leżał tył samolotu Tu-154M. Zaczęliśmy więc biec do przodu – tak jak każdy,
kto chce pomóc. Biegliśmy więc przez podmokłą łąkę, w której się
zapadaliśmy. Po chwili dobiegliśmy do takiej odległości, która była już
niebezpieczna, gdyż było to zaledwie kilkadziesiąt metrów od palących się
części maszyny. Tam też bardzo szybko pojawili się jacyś ludzie – myślę,
że to byli przedstawiciele organów milicji.

Milicjanci byli tam jeszcze przed Panem?
– W momencie, kiedy przybyliśmy na miejsce, ktoś się tam już poruszał. Nie
umiem jednak powiedzieć, czy to byli już ci milicjanci, ani też ilu ich było.

"Nasz Dziennik" informował, że na miejsce katastrofy natychmiast
przybyli pracownicy Biura Ochrony Rządu, którzy zabezpieczyli ciało pana
prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Widział Pan tych oficerów?

– Nie. Tylko później mówiono mi, że jacyś ludzie z BOR-u jechali za nami.
Jednak – jak już mówiłem – nie podjechaliśmy na sam przód, gdzie był ten
najstraszliwszy widok, ale z tyłu. To, o czym pani mówi, i te pokazywane w
mediach zdjęcia, na których widać m.in. koła i kabinę, dotyczy już
miejsca, którego osobiście początkowo nie widziałem. Zobaczyłem je dopiero
wieczorem, czyli wtedy, gdy do Smoleńska przybyła już delegacja z premierem
Donaldem Tuskiem. Na miejscu był premier Władimir Putin, następnie przyjechała
grupa z panem Jarosławem Kaczyńskim. Wówczas, wieczorem, zorientowałem się,
że jest to całkiem inne miejsce niż to, do którego przybyłem kilka godzin
wcześniej. Dlatego też wszystko, co widziałem, to były jedynie same odłamki
samolotu znajdujące się z tyłu. Nie widziałem natomiast żadnych ciał ani
śladów ludzi, gdyż to wszystko znajdowało się dalej od miejsca, gdzie dotarłem.

Nie pozwolono Panu iść dalej?
– W pewnym momencie pojawiło się więcej osób, które zaczęły ochraniać to
miejsce i odpychać nas na bok, byśmy się wycofali. Wówczas usłyszałem głos
któregoś z naszych ludzi: "Pozwólcie nam podejść. Tam jest nasz
prezydent!". Sądzę, że było to jednak powiedziane nie w związku z tym,
co było widać, ale pod kątem tego, że wiemy, iż gdzieś tam musi być nasz
prezydent. Osobiście natomiast zdecydowałem się nie iść dalej, głównie z
tego względu, że domyślałem się, iż jest tam już coraz więcej ludzi, gdyż
co chwilę było słychać dzwoniące telefony i wyjaśnienia. Zatrzymał mnie
także sam widok tego miejsca. Nikt bowiem z nas nigdy nie przeżył, ani też
nie widział niczego podobnego. W związku z tym już samo opanowanie się,
czysto fizyczne, żeby chociaż nie upaść na kolana, to był już wielki wysiłek
dla wstrząśniętego organizmu.
Poza tym pojawiać się już zaczęły informacje, że jest zaniepokojenie w
Katyniu, gdzie ludzie czekali na przybycie prezydenta i pozostałych członków
delegacji rządowej. Pomyślałem więc, że powinienem jak najszybciej się tam
znaleźć. Pojawiały się bowiem pytania o to, czy mają rozpoczynać już nabożeństwo,
czy też mają jeszcze na nas czekać. Szybko więc udałem się z miejsca
katastrofy do Katynia.

Gdy był Pan na miejscu katastrofy, ta mgła była równie gęsta jak na płycie
lotniska?

– Tak, mgła była wszędzie i była bardzo silna. Kiedy jednak podeszliśmy już
bliżej, widzieliśmy części rozbitego samolotu.

Kiedy Pan udał się do Katynia, kto zajmował się doglądaniem całej akcji
i tym, żeby ciało pana prezydenta pozostało na miejscu do momentu przybycia
Jarosława Kaczyńskiego?

– Na miejscu zostali pracownicy BOR-u i pracownicy ambasady.

Prawdą jest, że na miejsce katastrofy przez kilkadziesiąt minut nie przyjeżdżała
żadna karetka pogotowia?

– Nie wiem nic na ten temat. Tam, gdzie się znajdowałem, nie było karetki.

Z tego miejsca widział Pan wozy strażackie?
– Tamten teren jest nierówny. Ze swojego miejsca widziałem jedynie wóz, który
– jak później mi wytłumaczono – był czymś w rodzaju centrum dowodzenia. I
ten wóz oddzielał nas od tego miejsca, gdzie znajdowała się główna część
samolotu. Nie widziałem karetki, tylko wóz strażacki, za którym też jechaliśmy.

Zaledwie kilka minut po katastrofie Agencja Reutera podawała, że katastrofę
przeżyły trzy osoby, które są w stanie ciężkim. Starał się Pan później
ustalić, skąd pojawiały się takie informacje?

– Nie. Wie pani, w takim momencie, gdy coś takiego się dzieje, to
odpowiedzialny nie jest ambasador. W takie działania natychmiast włączają się
odpowiednie służby, w tym Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych kraju, na
którego terenie dochodzi do katastrofy. Wszystko, czego się dowiedziałem, to
na podobnej zasadzie co państwo, czyli z doniesień innych osób i mediów.

Słyszał Pan na miejscu strzały?
– Nie, nie słyszałem.

Rozmawiał Pan z pracownikami lotniska lub oficerami Biura Ochrony Rządu na
ten temat?

– Nie. Jak już wcześniej mówiłem, takimi kwestiami natychmiast zajmują się
już powołane do tego osoby.

Pana zdaniem rosyjskie śledztwo jest prowadzone odpowiednio? Nie sądzi Pan,
że to Polska powinna być jego gospodarzem?

– Nie mam wiedzy zawodowej dotyczącej jakości śledztwa i w związku z tym nie
mam możliwości jego oceny. Mogę tylko powiedzieć, na podstawie wizyt w MAK-u
(Międzypaństwowy Komitet Lotniczy), że jest to instytucja zawodowa i doświadczona
w tego typu działaniach. Istnieje ona bowiem w państwie, w którym bez przerwy
coś się dzieje. Rosja jest dużym krajem i nie ma miesiąca, żeby coś się
nie zdarzyło, jeśli chodzi o lotnictwo. Tak więc stale mają oni do czynienia
z podobnymi przypadkami – choć o różnej skali.
Natomiast co do naszej roli, to wiem jedno, a mianowicie, że wszystko musi
przebiegać zgodnie z konwencjami i porozumieniami, które podpisaliśmy.
Wszyscy powołują się obecnie na konwencję chicagowską, zgodnie z którą ta
lwia część pracy musi być wykonana na terenie tego państwa, w którym doszło
do katastrofy. Ale to absolutnie nie zwalnia nas z tego, abyśmy ze swojej
strony maksymalnie precyzyjnie i wszechstronnie analizowali coś, co jest największą
tragedią, w jakiej zginęła elita naszego Narodu. Jest więc zobowiązaniem
nie tylko prawnym, ale i moralnym, żeby ze strony Polski zostało to
maksymalnie dokładnie zbadane. I mam nadzieję, że właśnie tak się dzieje.
Prawda musi być ujawniona taka, jaka jest, niezależnie od tego, czy ona się
komuś podoba, czy też nie. Nie możemy jednak zapominać o tym, że mamy szukać
też tego zbliżenia między naszymi narodami. Ma ono ogromną wartość i
znalazło wyraz także w przemówieniu pana prezydenta, którego nie zdążył
odczytać w Katyniu. To przecież swoisty testament! Zdaję sobie jednak sprawę
również z tego, że wyjaśnianiu tragedii towarzyszą żmudne procedury, które
wymagają czasu.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl