Lekcja godnej śmierci

To, co się działo w marcu i kwietniu 2005 roku, zaskoczyło
wszystkich. Śmierć, choroba nigdy nie były medialne. Gościły w mediach
zasadniczo tylko w dwóch sytuacjach: gdy służyły komercji, ewentualnie
stawały się przedmiotem gry politycznej. Pogarszający się stan zdrowia
Jana Pawła II, kolejne wizyty w szpitalu, a przede wszystkim godność i
tak bardzo otwarty sposób ich przeżywania przez Papieża, zaczęły ten
stan zmieniać.

W mediach robiło się coraz ciszej. Nagle
zaczęto zauważać chorobę, umieranie, ludzką słabość, jakby stopniała
pogarda, która do tej pory je otaczała. Nagle dostrzeżono, że ci ludzie –
zwykle pomijani w spotach reklamowych i badaniach rynku – to nie
margines, ale szeroki nurt społeczeństwa. Wielu z nich w domach, na
łóżkach szpitalnych, w hospicjach podniosło z nadzieją głowy, szukając w
Papieżu z Polski odpowiedzi na pytanie o sens własnego cierpienia.
Wielu, dotąd zagubionych i zrozpaczonych swoim stanem, zaczęło
dostrzegać, że w chrześcijaństwie jest zapisana odpowiedź na ich
niedolę, że nie są w sytuacji beznadziejności – istnieje Ktoś, kto w
trudnych chwilach bólu jest blisko. Jan Paweł II stał się świadkiem tej
prawdy. W pełni świadom, że właśnie zaczęła się najważniejsza
pielgrzymka w Jego życiu i – jak ujął to kardynał Stanisław Nagy –
kończy pisać najtrudniejszą encyklikę – odchodził w świetle reflektorów.
Czynił to świadomie – nie po to, by dać pożywkę szukającym sensacji
mediom, ale by lepiej ukazać chrześcijańską nadzieję. Aby jej zarzewie
rozpaliło serca wielu Jego sióstr i braci w świecie. Nawet zazwyczaj na
co dzień wrogie Kościołowi media, nie mogły tego nie zauważyć.
Dziś
patrzymy na tamte wydarzenia z dystansu pięciu lat. Benedykt XVI
kontynuuje dzieło swojego Poprzednika. W świecie nadal wybuchają wojny,
umierają ludzie, ścierają się ze sobą cywilizacja życia z cywilizacją
śmierci. Ale pamięć została. Nie da się wymazać z historii dni, które
wstrząsnęły światem, zatrzymały go. Nie zatarły się dni, kiedy
niemedialna śmierć nagle zagościła w studiach telewizyjnych. Przestała
być straszna, odrażająca. Gdy ludzie, którzy nie nawykli, by o niej tak
otwarcie mówić, dostrzegli, że w wymiarze chrześcijańskim cierpienie,
umieranie nie jest stoczeniem się w nicość, ale przejściem do Domu Ojca.
Wielu z nich odnalazło w swoim życiu światło, które pozostało w nich po
dziś dzień.
Marco Politi, watykanista, publicysta jednej z włoskich
gazet, w książce „Papa Wojtyła. Pożegnanie”, wspomina ostatnie
dramatyczne dni życia Jana Pawła II. Zwraca uwagę na pewien ważny
szczegół, który wraz z kolejnymi latami pontyfikatu, już wtedy
określanego jako wielki, w naszym sposobie jego postrzegania gdzieś się
zagubił. Wielość wydarzeń, zgiełk życia, które z natury skupiają
zainteresowanie prasy, radia, telewizji, próby wikłania w nie Ojca
Świętego sprawiły, że straciliśmy z oczu Karola Wojtyłę – mistyka.
Ostatnie dni życia Papieża ten obraz odnowiły.

Heros czy
mistyk?

Media skłonne były postrzegać Papieża Polaka jako herosa,
który miał swój wkład w obalenie muru berlińskiego, przyczynił się do
upadku komunizmu, stał się oparciem dla krzywdzonych i zniewolonych,
organizował spotkania, które gromadziły milionowe rzesze, zasłużył na
miano największego autorytetu młodych. Żarty Papieża, Jego humor,
związane z Nim anegdoty traktowano jak rodzynki, które miały nadać smak
kolejnym rocznicom wyboru na Stolicę Piotrową oraz pielgrzymkom do
Ojczyzny. Było widoczne, że z roku na rok pontyfikat staje się w naszym
odbiorze coraz bardziej albumowy, płytki. Brakowało odwagi, by sięgać po
trudne teksty Jana Pawła II, przypomnieć surową katechezę na temat
Dekalogu, papieską bezkompromisowość w obronie życia. Co więcej, z
medialnych przekazów zniknął człowiek, który potrafił się modlić po
sześć, siedem godzin dziennie, mówić z wielką miłością o Jezusie
Chrystusie, był oddany Jego Matce. W przekazie liberalnych mediów stawał
się coraz częściej politykiem, przywódcą, potężnym autorytetem,
człowiekiem wyposażonym w liczne talenty – ale nie mistrzem kontemplacji
i nie odbiciem Tego, któremu oddał się bez reszty. Ponieważ był już
bardzo słaby, zaczęto się najpierw nieśmiało, a potem coraz odważniej
rozglądać za Jego następcą. Stało się jednak coś dziwnego – coś, czego
nikt chyba wcześniej nie przewidział. Oto pięć lat temu, kiedy Jan Paweł
II z dnia na dzień tracił siły, z coraz większym trudem mówił, rzesze
wiernych – wbrew wcześniejszym przewidywaniom – wcale nie topniały. Taki
scenariusz wydawał się logiczny w świecie, gdzie kult młodości i siły
już dawno zajął poczesne miejsce w kulturze. Tymczasem dało się zauważyć
proces dokładnie odwrotny. Tłumy na placu przed Bazyliką św. Piotra, na
ulicach miast, w świątyniach zaczęły gęstnieć. Ludzie wyciszali się,
zastygli w modlitwie. Cisza zaczęła mówić, przybierać kształty
skupionych wobec małych światełek ludzi.
Jakby opadła nagle
kurtyna…

Wielu przeżyło szok
Na naszych oczach
umierał człowiek, którego poznał i pokochał cały świat. Papież z Polski
dawał ludziom kolejną, ostatnią już lekcję: godnej śmierci. Odchodził.
Śledziły to uważnie kamery. Owo mistyczne, zagubione przez nas
najważniejsze oblicze papieskiego życia stawało się coraz bardziej
dostrzegalne, aż ukazało się w pełnej krasie. Media (a my wraz z nimi)
zajęte dywagacjami dotyczącymi wyboru potencjalnego następcy,
relacjonujące na bieżąco stan zdrowia Ojca Świętego, na początku zdawały
się tego nie dostrzegać. Powoli zaczęło się to zmieniać.
Obrazem,
który pozostanie na zawsze w naszej pamięci, będzie widok Karola
Wojtyły, który nie mogąc uczestniczyć w Drodze Krzyżowej w 2005 r.,
modli się, śledząc nabożeństwo przed ekranem telewizora. Przejmujący
obraz Jana Pawła II, trzymającego mocno krzyż podczas transmisji Drogi
Krzyżowej, tulącego go do policzka, ukazał w najczystszy sposób to, co
było istotą 27-letniego pontyfikatu: jedność z Jezusem Chrystusem, w
stopniu, którego wielu z nas nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić.
„Mistyczne natchnienie – pisze w książce Marco Politi – wspierało
Papieża w ostatnich latach pontyfikatu, kiedy Jego ciało ugięło się pod
niszczącym działaniem choroby Parkinsona i następstwem licznych
operacji”. Ono z dnia na dzień stawało się coraz bardziej czytelne dla
ludzi, którzy dotąd znali Jana Pawła II od innej strony. Wielu otworzyło
ze zdziwieniem oczy! Nigdy czegoś takiego jeszcze nie doświadczyli.

Śmierć
przejściem do Domu Ojca

Na zawsze w naszej pamięci pozostanie
obraz Papieża, który w Wielkanoc próbował publicznie przemówić –
pobłogosławić Wiecznemu Miastu i Światu. Nie dał rady. Musiano wycofać
fotel, na którym podprowadzono go do okna. Najpierw wśród tłumów
zgromadzonych na placu św. Piotra zapanowała cisza, potem wybuchnął
gorący aplauz. Wszyscy zrozumieli, że Jan Paweł II – mimo że nie
wypowiedział ani jednego słowa – przemówił do nich! Inaczej niż
dotychczas. Samą swoją obecnością wypełnioną cierpieniem i pragnieniem,
by pobłogosławić zebranych, dał wyraz swojej miłości. Stał się ikoną
Chrystusa, który przybity do krzyża był niemy – mógł wypowiedzieć tylko
kilka słów, ale swoim milczeniem zreinterpretował wszystko to, co Bóg do
tej pory wypowiedział do człowieka. Swoimi rozpostartymi ramionami
zaprosił cały świat do siebie…
To była pierwsza ważna lekcja, jaką
otrzymaliśmy podczas tych pamiętnych dni.
Na początku kwietnia widać
było, jak z godziny na godzinę zmienia się nastawienie dziennikarzy.
Być może wielu było zmuszonych w taki sposób relacjonować odchodzenie
Jana Pawła II – tego oczekiwali ludzie. Nie do końca rozumieli, co się
tak naprawdę dzieje. Byli jednak w mniejszym czy większym stopniu
świadomi, że dokonuje się coś, czego jeszcze nie dane im było oglądać.
Na ich oczach został obalony mit okrutnej śmierci. Stawała się tylko
przejściem, drogą do Domu. Cierpienie Ojca Świętego przeżywane razem z
Chrystusem nabrało godności, której istnienia wielu wcześniej nawet nie
przypuszczało. Okazało się nie znakiem słabości, a synonimem mocy. Ciche
towarzyszenie milionów ludzi, którzy 2 kwietnia 2005 r. modlili się za
Papieża w najdalszych zakątkach globu, a potem uczestniczyli w Jego
pogrzebie, stało się ważnym świadectwem jedności Kościoła.
Co nam
pozostało z tamtych dni? Sentymentalne wspomnienia? Albumy? Na pewno.
Wierzę, że coś jeszcze. Szybko w naszym języku zadomowił się zwrot:
„Odszedł do Domu Ojca”. Zaczęliśmy go używać na określenie naszego
„zwyczajnego” ludzkiego umierania. Nie ma w nim lęku. Jest wiara w to,
że skoro ten ostatni moment jest naznaczony zaufaniem Bogu, takim może
też stać się całe życie. I to jest najważniejsza lekcja, jaką w tamtych
dniach otrzymaliśmy. Pozostała pamięć człowieka, który wskazał kierunek
światu wchodzącemu właśnie w XXI wiek. Ufam, że tego lekkomyślnie nie
zagubimy.

ks. Paweł Siedlanowski

drukuj
Tagi:

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl