In vitro jest niebezpieczne dla ludzkości
Z prof. Stanisławem Cebratem, kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu
Wrocławskiego, rozmawia Mariusz Bober
Nie spotkały Pana restrykcje za krytykę pomysłu wprowadzenia refundacji
zabiegów in vitro?
– Nie, ponieważ nie występuję w dużych mediach. Odcinam się też od wszelkich
politycznych i religijnych sporów. Ograniczam się do czysto naukowych
argumentów.
Które doprowadziły Pana do grona przeciwników in vitro…
– Ponieważ to właśnie argumenty naukowe świadczą przeciw tej technologii
rozrodu. Przeciwnicy in vitro przytaczają argumenty głównie natury teologicznej
i moralnej, a nie rozumieją, że tu chodzi po prostu o biznes, gigantyczne,
nieprawdopodobne pieniądze. Szacuję, że stosowanie tej metody na świecie pozwala
na uzyskiwanie przychodów rzędu kilkuset miliardów USD rocznie! Dlatego
zwolennicy tej metody robią wszystko, by ją reklamować. Z kolei wśród
przeciwników na ogół brakuje ludzi, którzy mają fachową wiedzę na ten temat, co
jest zresztą zrozumiałe, skoro sami nie stosują in vitro. Jednak sprawia to, że
przeciwnicy nie zawsze dysponują argumentami precyzyjnymi i naukowymi.
Jakie argumenty contra in vitro może Pan wysunąć jako naukowiec zajmujący się
genetyką?
– W pewien sposób zostałem wplątany w dyskusję nad tym problemem. Początkowo
byłem przeciwny tej technologii głównie z powodu zagrożeń eugenicznych. Metoda
pozwala bowiem na selekcję zarodków, a nawet manipulowanie ich strukturą
genetyczną, a moim zdaniem nasza wiedza nie pozwala nam na odpowiedzialną
ingerencję na takim poziomie. Zacząłem jednak przyglądać się tej procedurze pod
kątem jej bezpośrednich skutków. Ponieważ od kilkunastu lat zajmuję się genetyką
populacji, więc badanie ewentualnego wpływu in vitro na ludzki genom i populację
nie wykracza poza dziedzinę, na której się znam. Informacje, które znalazłem,
nie były optymistyczne. Szeroko zakrojone badania amerykańskie wykazały, że
dzieci po in vitro częściej rodzą się z ciężkimi wadami wrodzonymi niż dzieci
poczęte drogą naturalną. Okazało się, że ciężkie wrodzone wady serca notuje się
2,1 razy częściej u dzieci poczętych w wyniku in vitro niż u tych poczętych w
sposób naturalny. Także rozszczepienie wargi i/lub podniebienia 2,4 razy
częściej dotyka maluchy poczęte w sztuczny sposób. Ponadto 4,5 razy częściej
dzieci te chorują na atrezję (zarośnięcie) przełyku, a 3,7 razy częściej na
zarośnięcie odbytu. U dzieci po in vitro częściej też obserwuje się
siatkówczaka, czyli nowotwór oka. Aby go wykryć – w wielu krajach rutynowo bada
się dno oka noworodków. Ponieważ nowotwór ten występuje we wczesnym
dzieciństwie, to stosunkowo łatwo można jeszcze uzyskać informacje, że dziecko
przyszło na świat właśnie po zapłodnieniu in vitro, później te informacje często
są zacierane.
Dlaczego?
– Ponieważ in vitro nie jest traktowane jak rzetelny eksperyment naukowy. Gdyby
in vitro było traktowane jak normalny naukowy eksperyment, wiedzielibyśmy przede
wszystkim dokładnie, ilu ludzi przyszło w ten sposób na świat i mielibyśmy ich
dokładną charakterystykę zdrowotną. Wiedzielibyśmy, czy jest to metoda
bezpieczna, czy też stwarza zagrożenia. Dziś mamy do czynienia jedynie z
szacunkami, a w publikacjach naukowych mówi się albo o dwóch, albo czterech
milionach ludzi poczętych już w ten sposób. Nie przypominam sobie jakiegokolwiek
eksperymentu genetycznego z dużymi organizmami z tak olbrzymią liczbą osobników.
Statystyki powinny być wspaniałe. Niestety, wyrywkowe dane na temat skutków in
vitro kończą się najczęściej informacją, że niezbędne są dalsze badania.
Ale przytaczał Pan dane o skutkach tej procedury.
– Tak, ale nie mamy dostępu do pełnych i całościowych wyników. Holendrzy w 2003
roku, analizując ewentualne skutki in vitro, wykryli 5 przypadków siatkówczaka,
wszystkie u dzieci poczętych w wyniku tej metody. Normalnie ta choroba występuje
w populacji człowieka raz na 17 tys. urodzeń. Gdy ujęli swoje badania w
statystyki, okazało się, że siatkówczak występuje 5-7 razy częściej po
zapłodnieniu in vitro niż naturalnie. Te szerokie granice – pięć do siedem razy
częściej – wynikają z faktu, że autorzy nawet nie potrafili oszacować, jaki
odsetek dzieci w tym czasie urodził się w wyniku in vitro.
Jak duże są szanse na wyleczenie dziecka dotkniętego tym nowotworem?
– Dziecko leczy się, wykorzystując radio- lub chemioterapię, niestety, często
niezbędna jest amputacja oka. Przy okazji chciałbym przytoczyć reakcję jednego z
lekarzy na publikację Holendrów. Stwierdził on, że przecież tych przypadków nie
było dużo i że wszystkie udało się wyleczyć. Szkoda tylko, że nie powiedział,
jak leczono te dzieci. Niestety, nawet jeżeli dziecko przeżyje tę terapię, to
istnieje 25 proc. ryzyka pojawienia się u niego w późniejszym wieku nowotworu
kości. A wszystko przez to, że dziecko rodzi się z uszkodzonym genem
odpowiedzialnym za wystąpienie tej choroby. To zaś, że w przypadku siatkówczaka
po in vitro pojawiają się nowe uszkodzenia w tych genach, zostało już przez
naukowców udokumentowane. Jeśli podczas sztucznego zapłodnienia dojdzie do
mutacji tego genu, to niemal na pewno u dziecka rozwinie się nowotwór oka. I tu
dochodzimy do sedna problemu.
Co ma Pan na myśli?
– Genetyczne podłoże siatkówczaka u dzieci poczętych w wyniku in vitro pokazuje,
że do mutacji genu odpowiedzialnego za powstawanie tej choroby dochodzi właśnie
podczas sztucznego zapłodnienia lub tuż po nim, ponieważ w wielu badanych
przypadkach tych mutacji nie stwierdzono u żadnego z rodziców. To znaczy, że w
innych genach również mogą pojawiać się defekty z istotnie zwiększoną
częstością.
To pewne, że częstość siatkówczaka po in vitro jest wyższa?
– Chyba jest to już bezsporne, chociaż przegląd publikacji na ten temat jest
niezwykle pouczający. Proszę sobie wyobrazić, że powtórne badania w Holandii
wykonane przez tych samych naukowców, którzy rozszerzyli za drugim razem zakres
analiz o kilka lat – przed i po 2003 roku – wykazały, że… nie ma siatkówczaka
po in vitro. Autorzy stwierdzają w tej kolejnej pracy, że nie mieli możliwości
sprawdzenia rzetelności danych.
Jak Pan to interpretuje?
– Ponieważ statystyka jest raczej niezłym narzędziem matematycznym, więc
pozostaje podejrzenie, że "wyczyszczono" dane.
Nie jest Pan zbyt podejrzliwy?
– W tym roku, tym razem we Francji, opublikowano nowe dane o stanie zdrowia
dzieci poczętych w wyniku in vitro. Badano również częstotliwość pojawiania się
siatkówczaka. Stwierdzono wystąpienie 5 takich przypadków na 15 tys. urodzeń w
wyniku sztucznego zapłodnienia, co oznacza, że potwierdzono w ten sposób
pierwotny wynik badaczy holenderskich: zachorowalność na poziomie 1:3 tys., a
więc ponad 5 razy częściej niż w normalnej populacji.
Czy powyższe przykłady wyczerpują listę nieszczęść, jakie mogą spaść na
dzieci poczęte w laboratoriach?
– Ja zatrzymałem się tylko przy jednym przykładzie. Podam jeszcze inny przykład
– tzw. piętnowanie rodzicielskie. Każde dziecko otrzymuje bardzo podobny zestaw
genów od matki i od ojca. Posiadamy więc parę każdego z genów. Niektóre geny z
pary są jednak aktywne, jeżeli pochodzą od ojca, a inne tylko jeżeli pochodzą od
matki. Geny jakby pamiętają swoje pochodzenie. Dzięki temu zjawisku nie można na
przykład stworzyć człowieka przez połączenie dwóch komórek jajowych albo dwóch
plemników. Jeżeli jednak tę pamięć się zaburzy, to może dojść do bardzo
poważnych defektów rozwojowych. Zapłodnienie in vitro powoduje, że ta informacja
– które geny pochodzą od ojca, a które od matki – może zostać uszkodzona.
Konkretnie objawia się to np. tym, że rodzą się dzieci o dużej masie
urodzeniowej z wieloma defektami rozwojowymi, w tym z większym
prawdopodobieństwem wystąpienia nowotworów. Z analiz publikowanych danych
wynika, że takie niewłaściwe piętnowanie występuje aż 17-18 razy częściej po in
vitro niż u dzieci poczętych w naturalny sposób. W publikacjach, w których już
przyjmuje się zwiększone prawdopodobieństwo wystąpienia błędów w piętnowaniu
rodzicielskim, próbuje się to tłumaczyć współwystępowaniem tych defektów z cechą
bezpłodności rodziców. Jest to absurdalne tłumaczenie, ponieważ te same defekty
występują po rozmnażaniu in vitro u myszy i u bydła, a przecież nikt nie stosuje
u tych zwierząt technologii in vitro po to, aby ominąć ich bezpłodność.
Czy może Pan wskazać inne negatywne skutki in vitro w obszarze genetycznym?
– Obecnie dysponujemy metodami, które pozwalają nam zmierzyć aktywność
poszczególnych genów, a mamy ich w każdej naszej komórce około 25 tysięcy.
Pierwsze wyniki badań, tym razem przeprowadzonych na myszach, wykazały, że z
jakichś nieznanych powodów samo środowisko zapłodnienia komórki jajowej ma
wielki wpływ na aktywność genów w komórkach zarodkowych. Porównując zarodki
myszy hodowane w probówce, z których jedne powstały przez naturalne
zapłodnienie, a drugie przez zapłodnienie in vitro, wykazano, że różnią się one
aktywnością 2,5 tys. genów. Świadczy to o tym, że od warunków, w których
dochodzi do wniknięcia plemnika do komórki jajowej, zależy aktywność bardzo
wielu genów. Niestety, nie mamy pojęcia, jakie dokładnie funkcje są zaburzane i
w jakim stopniu mogą one być kompensowane w zarodkach poczętych w warunkach
sztucznych.
Jako genetyk populacji co zaliczyłby Pan do najpoważniejszych skutków in
vitro?
– Za najgroźniejsze uważam właśnie pojawianie się nowych mutacji genów na skutek
stosowania in vitro. Proszę sobie wyobrazić – mamy 25 tysięcy par genów. Szacuje
się, że każdy z nas ma wśród nich kilkanaście genów uszkodzonych. Ale jeżeli
tylko jeden gen z pary jest uszkodzony, to takiego defektu nie widać, chyba że
jest on podobny do tego, który powoduje siatkówczaka. Na szczęście tylko
nieliczne są takie. Szacuje się, że przy naturalnym poczęciu pojawia się tylko
jedna dodatkowa mutacja. Zrozumiałe, że najczęściej zdarza się ona w parze,
gdzie obydwa geny są prawidłowe, i jest ona niewidoczna. Może się ona uwidocznić
dopiero wtedy, gdy w kolejnej generacji dwa takie defekty trafią na siebie.
Wtedy są one "zabierane do grobu" przez śmiertelne choroby, takie jak
mukowiscydoza czy anemia sierpowata. Przy in vitro takich mutacji zdarza się
kilka razy więcej i oczywiście w znakomitej większości są one niewidoczne, i
mogą pozostać niewidoczne przez całe życie. Ale te uszkodzenia też kiedyś się
spotkają i będą musiały być wtedy "zabrane do grobu", tylko że ponieważ jest ich
kilkakrotnie więcej, to i liczba tej tzw. śmierci genetycznej będzie musiała
wzrosnąć. Paradoksalnie będzie to dotyczyć nie tylko potomków osób po in vitro,
ale całej populacji. To wynika z prostych praw genetycznych. To będzie cena,
jaką przyszłe generacje zapłacą za błędy popełniane teraz.
Czym mogą się charakteryzować te wady genetyczne?
– Różnych defektów genetycznych znamy już tysiące. Zapewne dzięki in vitro
poznamy ich wkrótce więcej. Im więcej dzieci będzie przychodzić na świat poprzez
sztuczne zapłodnienie, tym więcej będzie się ich ujawniać. Bezpośrednio w samej
populacji ludzi poczętych in vitro oprócz defektów, o których mówiłem wcześniej,
należy się spodziewać… bezpłodności. Jeśli para była bezpłodna z powodu
defektu genetycznego, to istnieje możliwość przeniesienia tego defektu na
następne pokolenia w wyniku zastosowania in vitro. Ewidentnie to widać w
przypadku wad genetycznych u mężczyzn. Jeśli mężczyzna jest bezpłodny z powodu
uszkodzenia chromosomu Y, to jest pewne, że jeśli w wyniku sztucznego
zapłodnienia urodzi mu się syn, to z pewnością będzie on bezpłodny. Jest to
świetny sposób na zwiększenie liczby bezpłodnych mężczyzn i liczby klientów w
klinikach "leczenia bezpłodności" metodą in vitro.
Czy zagraża to nam już współcześnie, czy będą się z tym zmagać nasze dzieci i
wnuki?
– Z zupełnie innych badań wynika, że naturalnie obserwowana częstość mutacji nie
jest przypadkowa, ale precyzyjnie dostrojona. Dzięki mutacjom populacje mogą
przystosowywać się do zmieniających się warunków. Przekroczenie progu naturalnej
częstości mutacji może jednak doprowadzić populację do katastrofy. Symulacje
komputerowe pokazują, że taka katastrofa ma bardzo gwałtowny przebieg.
Chce Pan powiedzieć, że "nowoczesna metoda leczenia bezpłodności" – jak
ujmują to m.in. przedstawiciele rządu i parlamentu – prowadzi ludzkość ku
zagładzie?
– Nie mówię, że prowadzi, ale dopóki nie znamy tego scenariusza, należy być
bardzo ostrożnym. Dlatego mam nadzieję, że ludzkość przebudzi się z fascynacji
swoimi możliwościami technologicznymi, zanim przekroczy opisany powyżej próg.
To dlaczego tak wielu naukowców i lekarzy przekonuje, że in vitro to jedyna
szansa dla bezpłodnych par, a wszyscy, którzy temu przeczą, stają się "wrogami
społecznego postępu"?
– Ponieważ pieniądze, które stoją za in vitro, są tak duże, że przekonują bardzo
wielu, a ponadto powodują, że nie wszyscy mają odwagę mówić, że jest inaczej.
Pojawiają się już jednak opracowania naukowe wzywające do zbadania skutków
sztucznego zapłodnienia, prowadzenia rejestrów przez zewnętrzne instytucje
kontrolujące, a nawet do zapisywania w danych personalnych sposobu poczęcia, i
wreszcie pojawiają się nieśmiałe doniesienia w mediach, że in vitro nie jest
takie wspaniałe.
Bezpłodność to jednak trudny problem. Co poradziłby Pan ludziom, którzy mają
kłopoty z płodnością?
– Rozumiem ich, bo zostali dotknięci poważnym problemem. Dlatego uciekają się do
in vitro. Trudno jest wytłumaczyć tym osobom, że nie powinny korzystać z tej
metody, jeżeli jest tak wspaniała, jak mówią to reklamy. One chcą mieć swoje
dziecko. Często jednak nie rozumieją, co oznacza "moje" dziecko. Dochodzi do
eskalacji żądań – może wykorzystać dawcę komórki jajowej albo nasienia, a może
jednego i drugiego i kupić zarodek? Tylko że wówczas mamy tak naprawdę do
czynienia z adopcją do macicy. A skoro tak, to powstaje pytanie: dlaczego ci
rodzice nie zdecydują się na adoptowanie urodzonego już dziecka czekającego na
nowy dom? Niemniej takie pary powinny być rzetelnie poinformowane o ryzyku
związanym z in vitro. Nie bardzo mogę sobie jednak wyobrazić, że ktoś odwodzi
swojego klienta od pomysłu zakupienia u siebie usługi – bardzo drogiej usługi.
Dziękuję za rozmowę.