fot. fb/Dariusz Matecki

D. Matecki w „Naszym Dzienniku”: Dla mnie to symboliczny wynik i sygnał, że wyborcy mają już dość taniego show w Sejmie, pustych gestów i spektakli medialnych zamiast realnej polityki

Dla mnie to symboliczny wynik i sygnał, że wyborcy mają już dość taniego show w Sejmie, pustych gestów i spektakli medialnych zamiast realnej polityki. Mam głęboką nadzieję, że to nie chwilowa zadyszka Hołowni, ale początek końca jego politycznej kariery. Człowiek, który z prezydium Sejmu zrobił kabaret, który igrał z przepisami, naginał je do własnych celów i próbował ośmieszać powagę państwowych instytucji, zasłużył na polityczne rozliczenie. I być może właśnie to rozliczenie nadeszło. Jeśli chodzi o drugą turę – liczę na zdrowy rozsądek Polaków. Mam nadzieję, że wyborcy zagłosują nie na marketingową iluzję, lecz za Polską: suwerenną, silną i opartą na wartościach, a nie na chwilowej modzie – mówił Dariusz Matecki, poseł Prawa i Sprawiedliwości, w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.

Rafał Stefaniuk: Czy kupuje Pan tłumaczenie Arkadiusza Myrchy, wiceministra sprawiedliwości z PO, że za publikację jego wpisów podczas ciszy wyborczej odpowiada „błąd platformy X”, która rzekomo z opóźnieniem wczytała grafikę?

Dariusz Matecki: Tłumaczenie, jakoby platforma X z opóźnieniem wczytała grafikę, to zwyczajne kłamstwo. W dzisiejszych realiach cyfrowych nie ma czegoś takiego jak samowolna, godzinami opóźniona publikacja. Posty można wrzucać ręcznie, zaplanować na konkretną godzinę albo obsłużyć przez zewnętrzne narzędzia – wszystko działa z zegarmistrzowską precyzją. Jeśli coś „się ładowało” – jak twierdzi Myrcha – przez sześć, a nawet dziewiętnaście godzin, to mamy do czynienia albo z technologicznym cudem wstecz, albo ze świadomym mijaniem się z prawdą. Dziś nawet kilkulatek wie, że zdjęcie wrzuca się do sieci w ułamku sekundy. Mówimy o plikach ważących ledwie kilka megabajtów, w dobie światłowodów i sieci 5G. Jeśli ktoś publicznie twierdzi, że system sam, przypadkiem, o świcie wypchnął mu post łamiący ciszę wyborczą, to nie dość, że się kompromituje, to jeszcze obraża inteligencję odbiorców. Myrcha nie miał pecha – miał wybór. I zrobił to świadomie.

Skąd bierze się ta ostentacyjna pewność polityków łamiących ciszę wyborczą?

W przypadku Arkadiusza Myrchy odpowiedź jest brutalnie prosta: on czuje się nietykalny. I chyba nie bez podstaw. Gdyby obowiązywały jakiekolwiek standardy, już dawno powinien zostać zdymisjonowany – i to nie za jeden, ale za cały pakiet przewinień. Nikt nawet nie udaje, że to go rusza. Dla kontrastu przypomnę przypadek Bartłomieja Ciążyńskiego z Lewicy, który za swoje przewinienie z hukiem wyleciał z resortu. W przypadku Myrchy mamy parasol ochronny. Donald Tusk najwidoczniej trzyma nad nim rękę, a Adam Bodnar, choćby i chciał zareagować, wygląda na to, że nie może. Albo, co gorsza, wcale nie chce. To jest ten rodzaj bezkarności, który wypacza demokrację. Kiedy polityk łamie prawo i robi z tego farsę w mediach społecznościowych, a potem nie ponosi absolutnie żadnych konsekwencji, sygnał dla opinii publicznej jest jasny: są równi i równiejsi. I Myrcha, niestety, idealnie wpisuje się w tę drugą kategorię.

Docierały do Pana sygnały o innych przypadkach łamania ciszy wyborczej?

Te sygnały spływały do mnie nieustannie, dosłownie co chwilę. W pierwszym dniu ciszy wyborczej – 17 maja w sobotę – odebrałem dziesiątki wiadomości. Jednym z bardziej jaskrawych przykładów była płatna reklama w „Gazecie Wyborczej”, która ukazała się tego właśnie dnia. To nie był przypadek ani techniczny błąd. To była świadoma, negatywna agitacja. Sprawa została już przeze mnie formalnie zgłoszona. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. W całej Polsce lokalni działacze Platformy Obywatelskiej jawnie ignorowali obowiązującą ciszę wyborczą. I niestety, nie wygląda to na jednostkowe wybryki, lecz na powszechną praktykę, która zaczyna przypominać nie tyle niefrasobliwość, ile świadome lekceważenie prawa. Oczywiście można dyskutować, czy przepisy o ciszy wyborczej mają jeszcze sens w epoce mediów społecznościowych i natychmiastowej komunikacji. To temat do poważnej debaty. Ale dopóki te przepisy obowiązują, powinny być respektowane – zwłaszcza przez tych, którzy stoją na straży prawa. W sumie będę chciał złożyć sześć zawiadomień do prokuratury.

Opublikował Pan mocny wpis, że doszło do ataku na siedzibę Państwa partii. Co się wydarzyło?

Niestety, nie był to incydent, który można bagatelizować. Siedziba naszej partii została zwyczajnie zdewastowana. Zerwano ogromny baner wyborczy dr. Karola Nawrockiego – nie był to przypadek, nie była to prowokacja internetowa, tylko brutalna akcja fizyczna. Dwóch mężczyzn, działając z premedytacją, wyrwało baner razem z całym systemem mocowania, niszcząc przy tym elewację budynku. Przypomnę: to nie jest nasza własność prywatna, ale lokal miejski, legalnie przez nas wynajmowany. Ten atak to był akt nie tylko wandalizmu, lecz także politycznej nienawiści. Szczerze? Poczułem się, jakbyśmy wrócili do PRL. Dosłownie. Na szczęście mamy wszystko zarejestrowane – monitoring uchwycił sprawców. Materiały są już w naszych rękach i prawdopodobnie opublikujemy je w najbliższym czasie, by pokazać opinii publicznej, z czym mamy do czynienia. Policja została zawiadomiona, ale nie mam złudzeń – dziś ta formacja w wielu miejscach przypomina bardziej ochronę rządzących niż strażników porządku. Mamy zbyt wiele przykładów, gdzie służby milczą wobec przemocy wymierzonej w opozycję. Dlatego jeśli policja nie podejmie realnych działań, pójdziemy drogą prywatnego aktu oskarżenia. Sprawcy muszą ponieść konsekwencje. W Polsce nie może być zgody na to, żeby ktoś pod osłoną nocy zrywał banery, niszczył mienie publiczne i próbował zastraszać przeciwników politycznych. Jeśli na to pozwolimy, jutro ktoś zamiast baneru zaatakuje człowieka.

Przed drugą turą wyborów patrzy Pan w przyszłość z optymizmem?

Powiem wprost: cieszę się, że Grzegorz Braun pokonał Szymona Hołownię. Dla mnie to symboliczny wynik i sygnał, że wyborcy mają już dość taniego show w Sejmie, pustych gestów i spektakli medialnych zamiast realnej polityki. Mam głęboką nadzieję, że to nie chwilowa zadyszka Hołowni, ale początek końca jego politycznej kariery. Człowiek, który z prezydium Sejmu zrobił kabaret, który igrał z przepisami, naginał je do własnych celów i próbował ośmieszać powagę państwowych instytucji, zasłużył na polityczne rozliczenie. I być może właśnie to rozliczenie nadeszło. Jeśli chodzi o drugą turę – liczę na zdrowy rozsądek Polaków. Mam nadzieję, że wyborcy zagłosują nie na marketingową iluzję, lecz za Polską: suwerenną, silną i opartą na wartościach, a nie na chwilowej modzie.

Świetny wynik Sławomira Mentzena, mocna pozycja Grzegorza Brauna, do tego elektoraty Marka Jakubiaka czy Krzysztofa Stanowskiego. Czy prawicowe skrzydło PiS powinno dziś odegrać kluczową rolę w przekierowaniu tych głosów na dr. Karola Nawrockiego?

Jeśli chodzi o Grzegorza Brauna, wiele jego poglądów jest mi bliskich. Oczywiście różnimy się w ocenie Rosji i wschodniej polityki, bo tam, gdzie on widzi potencjał, ja widzę zagrożenie. Ale jeśli chodzi o sprawy fundamentalne – suwerenność Polski, relacje z Unią Europejską, potrzebę obrony narodowych interesów – tu mówimy tym samym językiem. Od zawsze byłem zwolennikiem szerokiej współpracy środowisk prawicowych i dziś widzę realną szansę na to, by ta wspólna energia nie została zmarnowana. Jasne, Braun czy Mentzen raczej nie poprą Karola Nawrockiego oficjalnie, bo zbudowali swoje marki na kontestowaniu tzw. PO-PiS-u, choć ten funkcjonuje bardziej w narracjach niż w rzeczywistości. Ale mam nadzieję – i mówię to bez cienia wątpliwości – że ci liderzy po prostu powiedzą swoim wyborcom jedno: idźcie na wybory i nie głosujcie na Rafała Trzaskowskiego. Głos na wiceprzewodniczącego PO to głos na rozmontowanie polskiej suwerenności. A co dalej? Liczę na zdrowy rozsądek ludzi, których znam z tych środowisk – wyborców Konfederacji, sympatyków Brauna, Jakubiaka. Mam nadzieję, że nie zostaną w domu, tylko pójdą do urn, żeby zwyczajnie ratować Polskę – przed Tuskiem, przed Trzaskowskim, przed polityką, która coraz częściej nie mówi w naszym imieniu.

Dziękuję za rozmowę.

Rafał Stefaniuk/Nasz Dziennik

drukuj