Na pomoc czekają wiele lat

Wojewoda mazowiecki uruchomił
specjalny fundusz, z którego będą wypłacane jednorazowo pieniądze dla ofiar
Czerwca ’76 z Radomia, Ursusa i Płocka. Pieniądze ma dostać
przynajmniej 400 osób będących w trudnej sytuacji materialnej. Represjonowani
nie kryją satysfakcji z tego, że wreszcie ktoś ich zauważył, że po raz pierwszy
rząd wystąpił z taką inicjatywą, ale bardziej niż na pieniądzach z funduszu
zależy im na ustawie, która pomogłaby w unieważnieniu dawnych niesprawiedliwych
wyroków.
Prace nad nią trwają obecnie w Sejmie.

Wśród poszkodowanych największą grupę stanowią mieszkańcy Radomia, bo tutaj
represje komunistów były najbardziej brutalne i największe. Do aresztu trafiali
nie tylko ci, którzy protestowali przed budynkiem komitetu partii, ale i ludzie
przypadkowo spotkani przez milicyjne patrole, którzy z protestem nie mieli
nic wspólnego. Oskarżano ich jednak o okradanie sklepów lub bicie milicjantów
i zomowców. A to oni byli brutalnie bici na komendzie, poniewierani. Wiele
osób już nie żyje, inni mają z tego powodu zrujnowane zdrowie. Po wyjściu z
więzienia byli albo wyrzucani z pracy, albo zmniejszano im pensje do najniższych
stawek. Po latach żyją najczęściej z niewielkich rent, zasiłków przedemerytalnych,
a ich dawni oprawcy mają wysokie emerytury mundurowe.

Coś się ruszyło
Fundusz ustanowił jeszcze poprzedni premier Kazimierz Marcinkiewicz, przekazując
wojewodzie pół miliona złotych na wypłaty dla represjonowanych będących w
najtrudniejszej sytuacji materialnej. Poszkodowani mogą już składać wnioski
o pieniądze, a pierwsze zapomogi trafią do nich na przełomie września i października.
Średnia wypłata ma wynieść tysiąc złotych.
– Może wreszcie nasze sprawy zostaną załatwione – ma nadzieję Czesław Wiecheć,
rencista po zawale i operacji wszczepienia bajpasów. – Przez kilkanaście lat
w wolnej Polsce byliśmy tak naprawdę zapomniani, niektóre rządy obiecywały
nam wiele, ale nic z tego nie wyniknęło. Nie pomógł nam też prezydent Lech
Wałęsa, gdy sprawował urząd. Teraz wreszcie coś się ruszyło.
Czesław Wiecheć w 1976 roku miał 17 lat. Był uczniem przygotowującym się do
zawodu w Radomskim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Trafił do milicyjnego aresztu
z łapanki, ale oskarżono go o to, że był przywódcą ponad półtysięcznej rzeszy
robotników. Na komendzie było brutalne bicie, "ścieżki zdrowia",
gdy musiał wchodzić po schodach na piętro, a po obu stronach stali milicjanci
z pałkami i bili, gdzie popadło. Potem było golenie głowy, panu Czesławowi
wycięto krzyż, gdy milicjanci dowiedzieli się, że jest wierzący. Mówili z drwiną: "niech
ci Bóg pomoże".
– Zostałem dwa razy skazany za to samo przez kolegium i sąd, co nawet w latach
PRL było złamaniem prawa, nie wspominając o tych wszystkich pobiciach i poniżaniu
– podkreśla.
Najbardziej dramatyczne było jedno z przesłuchań, gdy nie chciał przyznać się
do winy. Wtedy milicjant postawił go na parapecie przy otwartym oknie, wyjął
pistolet, przystawił go do głowy aresztanta i zagroził, że jak się nie przyzna,
to zostanie wyrzucony z okna albo zastrzelony. A w protokole napisze się, że
próbował uciekać.
– Protokolantka, która spisywała moje zeznania, z płaczem wybiegła wtedy z
pokoju i chyba uratowała mi przez to życie – mówi Czesław Wiechecki.
Namawiano go też na podjęcie współpracy z SB w zamian za darowanie kary. Odmówił.
Po kilkumiesięcznej odsiadce wrócił do pracy, ale musiał się zgodzić na obniżkę
wynagrodzenia. Po kilku latach Wiechecki przeszedł do Radomskiej Wytwórni Telefonów.
Gdy wyszło na jaw, kim jest, skierowano go do pracy przy galwanizacji. Był
to najgorszy wydział, robotnicy pracowali w bardzo niebezpiecznych dla zdrowia
warunkach, w oparach metali ciężkich.
Ale represje dotykały także rodzinę. Wiele lat po Czerwcu ’76, gdy żona zapisywała
dziecko do zerówki, usłyszała, że ma ono ojca bandytę.
– Niestety, bicie, więzienie, praca w ciężkich warunkach odbiły się na moim
zdrowiu. W 1991 roku miałem zawał, musiałem zrezygnować z pracy, potem jeszcze
były bajpasy. Teraz żyję z renty, która wynosi tylko 520 złotych – mówi Czesław
Wiechecki.

Więzienie za nic
Podobne losy są także udziałem jego kolegów. Czesław Strzałkowski w 1976 roku
był pracownikiem Przedsiębiorstwa Transportu Handlu Wewnętrznego (PTHW),
firmy państwowej, która zajmowała się dostarczaniem towarów do sklepu. Zatrzymano
go w sobotę, już po proteście.
– Przyjechali do domu i powiedzieli, że mam się zgłosić do zakładu. Ubrałem
się, założyłem nawet nową marynarkę, żeby lepiej wyglądać. Ale trafiłem na
komendę, a z powodu marynarki oskarżali mnie o kradzież w sklepie – wspomina
Strzałkowski. – Na komendzie przy Kilińskiego dostałem wycisk, formalnie oskarżono
mnie o podpalenie autobusu MPK, byli nawet rzekomi świadkowie, którzy to potwierdzili,
choć mnie nawet tam nie było.
Potem ogłoszono wyrok: areszt i grzywna. W poniedziałek pan Czesław został
wywieziony do więzienia w Kielcach. – I dopiero tam, po dwóch dniach dostałem
coś do jedzenia – mówi. – Zresztą jedzenie też było nędzne – zupa z brukwią,
jakiś kiepski chleb i to wszystko. – Jak mnie wypuścili, to wróciłem do roboty,
ale zmieniono mi umowę. Zarabiałem teraz najniższą pensję, jaka była tylko
możliwa w zakładzie.
Obecnie Czesław Strzałkowski utrzymuje się ze skromnego zasiłku przedemerytalnego.
Tak samo jak jego kolega z PTHW Leszek Modzel. Pierwszy kontakt z milicją miał,
gdy szedł 25 czerwca do pracy. Mijał dwóch mężczyzn z paczką, którzy poprosili
go o przypalenie papierosa. Nadjechał radiowóz, tamci uciekli, a pan Leszek
został uderzony w twarz, bo był "złodziejem". Jednak go nie zatrzymano.
Potem kierownik kazał mu sprowadzać z różnych skrzyżowań porzucone w czasie
zamieszek samochody PTHW. Gdy wykonał pracę, "zaopiekowała się" nim
milicja.
– Powiedzieli, że mnie zawiozą pod kasztana. Ja myślałem, że jadę do domu,
bo miałem na podwórku dużego kasztanowca, ale trafiłem pod kasztan, który rósł
obok komendy milicji – opowiada pan Leszek. – A tam dostałem, tak jak wszyscy,
porządne lanie oraz wyrok dziesięciu miesięcy więzienia i grzywnę. Wypuścili
mnie po półtora miesiąca, jak siniaki zeszły. W domu zostawiłem żonę, która
nie pracowała i dwoje dzieci.
Do pracy wrócił, ale także za najniższą pensję. Miał potem jeszcze wiele spotkań
z milicją w domu, odwiedzali go również w zakładzie, namawiając m.in. do podpisania
oświadczenia, że nie ma żadnych pretensji wobec władz. Teraz jest na zasiłku
przedemerytalnym.
Janusz Szymański został zatrzymany w niedzielę, dwa dni po proteście, gdy szedł
obok Domu Towarowego "Sezam". Na komendzie został ciężko pobity,
przeszedł "ścieżkę zdrowia", obowiązkowe golenie głowy, kilka tygodni
spędził w celi. Gdy rany się zagoiły, został wypuszczony na wolność.
– Na komendzie było najgorzej, tam się nad nami pastwili. Bicie było na porządku
dziennym. Wielu osobom odebrano w ten sposób zdrowie, nawet młodzi ludzie umierali
po kilku latach – wspomina Janusz Szymański.
Antoni Kundys swój wyrok odsiadywał w Białymstoku. Został zatrzymany na ulicy
Malczewskiego, gdy wracał z pracy. Najpierw dostał "swoją porcję" pałek
na komendzie w Radomiu, potem przewieziono go do Grójca i na ponowne przesłuchania
wrócił do Radomia. – Kazali złożyć podpis na pustej kartce, a dopiero potem
dopisywali tam moje rzekome zeznania – mówi Antoni Kundys. – Dostałem dwa miesiące
kolegium. Potem zostałem zwolniony ze spółdzielni "Świt", gdzie pracowałem.
Przyjęto mnie do szpitala, gdzie byłem konserwatorem. Moja pensja wynosiła
1100 złotych, tyle, ile zarabiał na stażu absolwent szkoły zawodowej. Nawet
po wyjściu na wolność nachodzili mnie milicjanci. Interesowało ich przede wszystkim,
czy utrzymuję kontakty z KOR-em.

Chcemy ustawy
Podobnych przypadków w Radomiu jest więcej. Komuniści prowadzili represje na
oślep, nie starali się wyłapywać tylko uczestników protestu, których przecież
były tysiące, ale aresztowali, kogo popadło. Nawet z pozorami praworządności
Polski Ludowej nie miało to nic wspólnego. Poszkodowani przez lata próbowali
dochodzić sprawiedliwości, jednak często bezskutecznie. Oficjalnie w wyrokach
wpisywano im czyny przestępcze: bicie milicjantów, okradanie sklepów. I na
tej postawie sądy wolnej Polski nie znajdowały podstaw do uchylania wyroków
wtedy zapadających. I ci ludzie żyją dalej z piętnem przestępców.
– Interweniowałem nawet u byłego rzecznika praw obywatelskich Andrzeja Zolla,
ale dostałem taką odpowiedź, że szkoda nawet ją cytować – relacjonuje Czesław
Wiecheć. – Pan Zoll też uznał mnie za przestępcę.
Dlatego poszkodowani, choć doceniają gest rządu, który uruchomił fundusz pomocowy,
oczekują poważniejszej pomocy. – Pieniądze z funduszu traktujemy jako jednorazowy
zasiłek – podkreśla Czesław Strzałkowski. – Dużo bardziej zależy nam na ustawie,
która pomogłaby unieważnić nasze wyroki. Przez tyle lat kolejne rządy niewiele
w tym kierunku robiły, ale może teraz się uda.
Represjonowani mają na myśli ustawę, która w tej chwili jest poddawana parlamentarnej
obróbce. Projekt klubu PiS przewiduje unieważnienie wszystkich politycznych
wyroków, jakie zapadały między 1956 a 1989 rokiem. Ustawę przygotowywano głównie
z myślą o ofiarach Czerwca ’76, ale okazuje się, że trzeba załatwić także wiele
innych podobnych spraw, choćby z roku 1970. Obok kwestii prawnych niezwykle
istotne są także odszkodowania dla poszkodowanych, które wypłacałby Skarb Państwa.
Byłyby to już o wiele większe pieniądze niż z funduszu wojewody. Może dzięki
ustawie przynajmniej niektórzy z represjonowanych będą mogli wystąpić o podniesienie
rent i emerytur.
– My nie chcemy żadnych nadzwyczajnych przywilejów – podkreślają represjonowani.
– Ale czujemy się poniżeni, gdy musimy żyć za kilkaset złotych miesięcznie,
podczas gdy nasi oprawcy opływają w dostatki. Mają wysokie emerytury mundurowe,
do których sobie jeszcze dorabiają. Żyje im się znakomicie. My zaś ciągle w
świetle prawa jesteśmy przestępcami, choć to właśnie nasi oprawcy łamali prawo
i nikt ich za to nie pociągnął do odpowiedzialności.
Czesław Wiecheć ma zaś nadzieję, że być może 30. rocznica Czerwca ’76 oraz
dyskusja wokół funduszu i ustawy zmobilizują represjonowanych do aktywniejszego
działania. – Może powinniśmy założyć jakieś stowarzyszenie, które broniłoby
naszych interesów? – zastanawia się. – Wielu polityków robiło sobie kampanie
na naszych plecach i potem o nas zapominało. Teraz powinniśmy sami o siebie
zadbać i pilnować, żeby ta ustawa została przyjęta.
Zbigniew Dziubasik, wiceprzewodniczący radomskiej "Solidarności",
szacuje, że po pieniądze do funduszu wojewody zgłosi się z Radomia przynajmniej
300 osób będących w najtrudniejszej sytuacji życiowej. Byłoby ich zapewne więcej,
jednak wiele już nie żyje.
Ale pomoc dla ofiar Czerwca ’76 rusza też z innej strony. Pracownicy Fabryki
Broni "Łucznik", która jest spadkobiercą dawnych Zakładów Metalowych "Łucznik",
gdzie rozpoczął się protest robotniczy, przekazali pieniądze na pomoc dla rodzin
ofiar. Pierwsze wypłaty z tej puli uruchomiła Caritas. Jest nadzieja, że fundusz
zostanie wsparty pieniędzmi z innych źródeł, bo pomoc deklaruje wiele osób.

Maciej
Winnicki

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl