Gorzkie owoce uzależnienia

Niemcy w chwili upadku wspólnego przedsiębiorstwa o nazwie "Euro" objawiły
się Europie w nowej roli – syndyka masy upadłościowej i wierzyciela w jednej
osobie. Dla pozostałych wspólników jest to sytuacja wysoce niekomfortowa.
Dopiero co przy jednym stole podejmowali decyzje biznesowe, teraz okazuje się,
że jeden na tym zarabiał, a reszta traciła. Jaka rola w tym kręgu przypadnie
premierowi na najbliższym szczycie Unii? Sekretarza, któremu syndyk kazał
odczytać polecenie? Policjanta, który pogania dłużników? Czy – co gorsza –
poręczyciela, który weźmie na siebie część spłaty?

Jeszcze dokładnie nie wiemy, na czym polega "autorska propozycja" premiera
Tuska, którą powiezie na szczyt do Brukseli. Szef rządu nie raczył dotąd
przedstawić jej posłom ani opinii publicznej, co samo przez się wiele mówi. Ze
strzępów informacji wynika, że Tusk, śladem Sikorskiego, będzie wspierał
stanowisko Berlina w kwestii zmian w traktacie UE, choć położy też akcent na
wzmocnienie Komisji Europejskiej i Europejskiego Banku Centralnego. Na więcej
Niemcy się nie godzą, a Tusk nie zamierza być adwokatem dłużników. Tymczasem
dzisiaj utrzymanie zrębów suwerenności Polski wymaga zachowania równowagi
wewnątrz Unii. Niemcy powinny przyjąć współodpowiedzialność za długi eurostrefy
w postaci emisji wspólnych euroobligacji lub zgodzić się na wyjście niektórych
krajów z obszaru wspólnej waluty. Inaczej kryzysu euro nie da się pokonać.
Wzmocnienie roli Komisji Europejskiej i skup obligacji dłużników przez
Europejski Bank Centralny, na który zdaje się liczyć Tusk, to za mało jak na ten
etap. To nie lekarstwo na kryzys euro, lecz kroplówka podtrzymująca gasnące
życie. Wspieranie przez Polskę wariantu ścisłej dyscypliny i kontroli budżetowej
doprowadzi do ugruntowania w Europie neokolonialnej dominacji Berlina. Przejęcie
przez Niemcy zarządu nad budżetami narodowymi w celu ściągania długów skończy
się wielką recesją w Europie i zamieszkami na obszarze wspólnej waluty. Wszelkie
próby poparcia, a wręcz wciągania Polski w ten układ, muszą spotkać się ze
stanowczym sprzeciwem.
Dla dobra narodów europejskich, których samostanowienie jest dzisiaj poważnie
zagrożone, dla dobra Europy, aby pozostała sobą, a także dla zachowania układu
sił na świecie, który w razie stworzenia Wielkich Niemiec od Portugalii po
Grecję może zostać poważnie zachwiany.
Spójrzmy wstecz, aby zobaczyć, w jakim kierunku Niemcy popychają koło historii.
Pamiętamy, jak przed referendum dotyczącym wejścia do Unii prominenci polskiej
polityki Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Jarosław Kalinowski, Janusz
Lewandowski, Danuta Hźbner i inni przekonywali, że nie ma mowy o utracie
suwerenności. Przeciwnie – będziemy odtąd decydować nie tylko o sobie, ale i o
losach Europy, a nasza pozycja w Unii będzie prawie tak silna jak głównych
graczy. "Traktat z Nicei daje nam silną pozycję w Radzie, będziemy mieli tyle
głosów co Włochy i Hiszpania, tylko o dwa głosy mniej niż Niemcy" – powtarzała w
kółko ówczesna minister ds. europejskich Hźbner. Zapominała tylko dodać, że gdy
już będziemy w Unii, dostaniemy do podpisania inny dokument: traktat
konstytucyjny Europy, który tę naszą pozycję w Radzie zdecydowanie osłabi.
Zawarte w nim nowe zasady głosowania tzw. podwójną większością dają przewagę
krajom silnym i ludnym, jak Niemcy i Francja, a Polskę pozbawiają szans
skutecznego sprzeciwu. Mimo fali krytyki w Europie jesienią 2004 r. traktat
konstytucyjny został przyjęty i podpisany przez głowy państw i szefów rządów.
Byłby wszedł w życie, gdyby nie Francuzi i Holendrzy, którzy uznali go za zbyt
mało laicki i odrzucili w referendach. Francja to nie Irlandia, której można
nakazać powtarzanie referendów do skutku. Decyzji Francuzów nikt nie odważył się
podważyć, zresztą byłoby niezręcznie z uwagi na motywy, którymi się kierowali.
Nad konstytucją Europy zapadła cisza. Tym razem nam się udało.
Jednak praca nad federalizacją Europy nie została zarzucona – zmieniły się tylko
metody. Zamiast toczyć boje konstytucyjne o wspólny fundament światopoglądowy,
Niemcy skoncentrowały się na tym elemencie upadłej konstytucji, który przesądzał
o władzy nad kontynentem, tj. na nowych zasadach głosowania. Tej kluczowej
sprawy nie odpuścili, lecz przenieśli do nowego traktatu i przedłożyli państwom
do podpisania. Traktat z Lizbony przyjęto 4 lata temu, nomen omen 13 grudnia,
dokładnie w rocznicę stanu wojennego. Operacja powiodła się Niemcom dzięki
wsparciu Francji, ale dziś coraz wyraźniej widać, że francuski motor siada. Na
scenie pozostaną wyłącznie nasi zachodni sąsiedzi. Wprawdzie liczenie głosów po
nowemu rozpocznie się od 2014 r., ale już teraz pozostałe kraje Unii, wiedząc o
rychłej utracie przez Polskę pozycji, przestały się z nami liczyć i wchodzić z
Polską w sojusze. Przykład? Niemal nazajutrz po podpisaniu przez prezydenta
Lecha Kaczyńskiego traktatu z Lizbony Szwecja zrezygnowała z blokowania Nord
Stream na dnie Bałtyku.
Jeśli uległość wobec potężnego sąsiada już dziś przynosi tak gorzkie owoce, to
co będzie wtedy, gdy pchniemy siebie i państwa Unii w orbitę głębszego
uzależnienia od Berlina?
 

Małgorzata Goss

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl