Świadkowie zbrodni przemówili…

Marzec 1991 roku. W krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych – ogromnym
dziewiętnastowiecznym gmachu przy ulicy Westerplatte – trwa od pół roku remont.
Jeden z robotników pracujących na strychu dostrzega ukryty w więźbie dachowej
pakunek. Wyciąga go i otwiera: w środku leżą starannie ułożone stare dokumenty.

Pakunek trafia najpierw do redakcji "Czasu Krakowskiego", gazety założonej
wiosną 1990 r. przez środowisko podziemnego pisma "Arka". Ponieważ papiery nie
budzą zainteresowania młodego dziennikarza, jeden z pracujących przy remoncie
zabiera paczkę do domu. Kilka dni później zawiadamia o sprawie zwierzchników.
Dokumenty trafiają do prokuratury, a z mediów płynie wiadomość o odzyskaniu
zaginionej spuścizny katyńskiej.

Strzępy historii
Od pierwszych lat powojennych wiadomo było, że 4 sierpnia 1944 r. Niemcy
wywieźli dowody z dołów śmierci pod Smoleńskiem z Krakowa, gdzie zespół polskich
specjalistów pod kierunkiem dr. Zygmunta Robla badał je i sporządzał dokładne
protokoły analiz. Transport dotarł na Śląsk, a później ruszył dalej na zachód.
Ostatnie ślady prowadzą do Radebeul pod Dreznem, gdzie podobno wszystko spalono.
Zanim skrzynie wyruszyły z Krakowa, kilka kompletów kopii całej dokumentacji
znalazło się w ukryciu. Ile ich było? Tego nie wiadomo. Jeden znajdował się w
budynku warszawskiego PCK, który spłonął w powstaniu – i to jest wszystko, co
można o nim powiedzieć z całą pewnością. Niektóre źródła podają, że został
uratowany i przewieziony do lokalu PCK w Krakowie, inne – że pochłonęły go
płomienie w Warszawie. Drugi komplet Robel ukrył w krakowskim oddziale PCK.
Jeżeli prawdziwa jest niesprawdzona wersja, że w Krakowie złożono także
duplikaty kopii, znajdowałyby się tam od 1944 r. dwa komplety. Był jeszcze
trzeci – ukrywany przez samego Robla do 1950 roku.
Jaki był los całej spuścizny? Śmierć zamknęła usta świadkom, nim nadeszły
bezpieczne czasy. Dziś skazani jesteśmy na domysły i strzępy informacji, z
których staramy się odtworzyć kilka wątków. Wszystkie tropy prowadzą wstecz do
jednego człowieka – Jana Zygmunta Robla, szefa zespołu badającego spuściznę
katyńską od maja 1943 do lipca 1944 roku. W gorących chwilach przed wyruszeniem
niemieckiego transportu z Krakowa zdążył powierzyć tajemnicę oraz kopie kilku
ludziom, a dalsze losy dokumentacji toczyły się przez lata tajemnymi drogami,
które czasem krzyżowały się ze sobą i rozchodziły, by wreszcie wyjść się na
powierzchnię, inne – podążyły gdzieś w nieznane.
Wypada w tym miejscu cofnąć się kilka dziesiątków lat – aż do 11 kwietnia 1943
r., kiedy po raz pierwszy niemieckie radio podało komunikat, że w okolicach
Smoleńska odkryto masowe groby polskich oficerów – tych, których Sowieci wzięli
po 17 września 1939 r. do niewoli i więzili w obozach kozielskim, starobielskim
oraz ostaszkowskim; tych właśnie, których korespondencja z rodzinami urwała się
wiosną 1940 r., tych wreszcie, których później zabrakło wśród zgłaszających się
do Armii Andersa.

"Widok masy zwłok"
Władze III Rzeszy, świadome swojej niewiarygodności w oczach Zachodu, wówczas
już sprzymierzonego z ZSRS, uczyniły wszystko, by sowiecką winę udowodnić jak
najrzetelniej. Ponieważ Międzynarodowy Czerwony Krzyż odmówił udziału w
ekshumacji, by nie drażnić wschodniego sojusznika, Niemcy ściągnęli w kwietniu
na miejsce niezależną komisję specjalistów medycyny sądowej z całej Europy, a
także Polski Czerwony Krzyż. Dla losów spuścizny katyńskiej ważny był pobyt tam
członka ZWZ/AK Mariana Wodzińskiego, doktora patologii w Oddziale Chemicznym
Instytutu Medycyny Sądowej i Kryminalistyki w Krakowie. Spędził ponad miesiąc –
od 28 kwietnia do 3 czerwca 1943 r. – na tym wielkim cmentarzysku, gdzie inni
wytrzymywali ledwie kilka godzin.
"Widok tak wielkiej masy zwłok w mundurach polskich wywołał we wszystkich
przybyłych po raz pierwszy na groby katyńskie duży wstrząs nerwowy. Ja osobiście
początkowo nie byłem w stanie podjąć się żadnej pracy" – zapisał zaraz po
przyjeździe. Do 3 czerwca 1943 r. wydobyto szczątki ponad 4100 osób, a Marian
Wodziński zidentyfikował na podstawie znalezionych przy nich przedmiotów 2800
zwłok.
W czerwcu Niemcy zaczęli w pośpiechu zbierać się do wyjazdu, tłumacząc
konieczność ewakuacji upałami, które miały uniemożliwiać dłuższą ekshumację.
Krakowska część historii katyńskiej zaczyna się wcześniej, bo w maju 1943 roku.
Główną rolę odegra w niej dr Jan Zygmunt Robel, człowiek wielkiej odwagi,
wychowany w dziewiętnastowiecznej tradycji patriotycznej, a przy tym znakomity
naukowiec chemik. Z polecenia władz tajnego uniwersytetu przyjął w 1940 r.
funkcję kierownika Oddziału Chemicznego niemieckiego Instytutu Medycyny Sądowej
i Kryminalistyki, który obsługiwał ograniczone do minimum sądownictwo polskie w
GG. Jako oficer AK należał do "Grupy Oświęcim" utrzymującej kontakt z obozem
Auschwitz. W kwietniu 1943 r. wyjechał z delegacją PCK na parę dni do lasku
katyńskiego.

Wyścig z czasem
20 maja 1943 r. do Krakowa dotarła pierwsza skrzynka z Katynia pełna dokumentów
oraz przedmiotów, 28 czerwca przewieziono dziewięć dużych skrzyń i jedną małą –
w sumie było ich jedenaście. Całość złożono w Oddziale Chemicznym przy ulicy
Kopernika 7, gdzie pracował zespół Jana Robla. Podczas ekshumacji Niemcy
pakowali rzeczy znajdowane obok każdego ciała: m.in. legitymacje, listy,
medaliki, ordery, notesy i kalendarzyki do osobnych kopert. Każdą z nich
starannie opisywali. "Było tam wszystko, co pozostało zabezpieczone przy
zwłokach w Katyniu" – wspominał Robel.
Szefem Instytutu Medycyny Sądowej i Kryminalistyki, do którego należał Oddział
Chemiczny, był Werner Beck, lekarz sądowy z Wrocławia, człowiek o zmiennych
nastrojach, czasem spokojny, innym razem agresywny, zwłaszcza po wódce, którą
pijał za często. Urzędował w głównym budynku Instytutu przy Grzegórzeckiej
(dzisiejszej Westerplatte), w Oddziale Chemicznym bywał rzadziej, więc ekipa
Jana Robla mogła korzystać z pewnej swobody.
Jego współpracownicy, m.in. patolog Marian Wodziński, który spędził w Katyniu
ponad miesiąc, Jan Cholewiński, Jadwiga Akerman i Maria Paszkowska dostali do
rąk zbite i sprasowane warstwami koperty, przesiąknięte cuchnącą gnilną cieczą.

Rozdzieliwszy koperty i scementowane ze sobą tzw. woskiem trupim papiery, kąpali
je tygodniami w chemikaliach, by stały się czytelne. Później odszyfrowywali
treść wszystkich dokumentów, fotografowali przedmioty, rysunki i szkice. Była to
praca czasochłonna, wymagająca uwagi: każdy strzępek papieru mógł być w
przyszłości dowodem sowieckiej zbrodni. Sekretarka Irma Fertner przepisywała
miesiącami na maszynie protokoły poszczególnych kopert: spis zawartości,
odtworzone nazwiska, adresy, teksty notatek, wspomnień i listów oraz oficjalnych
dokumentów, m.in. legitymacji służbowych, dowodów tożsamości czy świadectw
szczepienia jeńców.
Na polecenie Robla i w tajemnicy przed Niemcami zawsze wkładała pod papier
kalki, dzięki czemu wszystko przepisywała w kilku egzemplarzach. Ekipa zdążyła
dokładnie zbadać 285 kopert.
Beck nieustannie pospieszał zespół, podczas gdy Robel prowadził grę na czas, by
w tajemnicy zrobić z dokumentacji kopie, odczytać jak najwięcej materiałów,
ułożyć listę ofiar.
Jan Cholewiński zwierzał się po wojnie żonie, że niektóre materiały pracownicy
wynosili chyłkiem z Instytutu, że często informowali potajemnie rodziny
zamordowanych o odnalezieniu ich dokumentów, że sporządzali kopie i przekazywali
bliskim pamiątki.
Niewielką część spuścizny Robel wysłał z okupowanego kraju za pośrednictwem
struktur akowskich nocą z 29 na 30 maja 1944 r. podczas operacji "Most II". Były
to odpisy kilkunastu pamiętników, które odleciały do Londynu wraz z pułkownikiem
Romanem Rudkowskim "Rudym", szefem wydziału lotnictwa Oddziału III Komendy
Głównej AK. Ukazały się drukiem w Paryżu w 1990 r. jako "Pamiętniki znalezione w
Katyniu".

NKWD szuka świadków
Nadchodzi styczeń 1945 roku. Do Krakowa wkracza Armia Czerwona, a z nią NKWD. Od
pierwszego dnia zbiera wszędzie informacje o ludziach związanych z Katyniem –
obecnymi przy ekshumacji w 1943 r. oraz badającymi dowody z dołów śmierci. W
marcu Sowieci aresztują Robla ze współpracownikami. Szef zespołu spędza osiem
tygodni przesłuchiwany w tajnym mieszkaniu NKWD przy alei Krasińskiego. Wszyscy
wychodzą w czerwcu – nie na wolność jednak, bowiem miasto jest w rękach
sowieckich.
21 czerwca 1945 r. Zygmunt Robel, wezwany do prokuratury przez Romana Martiniego
ścigającego w imieniu władzy komunistycznej świadków katyńskich, złożył
lakoniczne zeznanie. Starał się pomniejszać rolę Mariana Wodzińskiego podczas
ekshumacji w Katyniu, przekonując, że jest to człowiek ciężko chory na serce i
słaby. Generał NKWD miał mu odpowiedzieć: "Ten chory człowiek może nam i za
dziesięć lat popsuć politykę międzynarodową jakimś głupim artykułem czy
książką". Enkawudzista nie mylił się – "głupim artykułem", którego się obawiał,
stała się opublikowana w 1962 r. w Londynie relacja Wodzińskiego z pobytu w
Katyniu. W protokole znalazły się słowa Robla: "Materiał, który zabrałem z
krakowskiego PCK i który następnie oddałem do zabezpieczenia swojemu
przyjacielowi Antoniemu Hniłko, zamieszkałemu w Krakowie przy ul. Zygmunta
Wróblewskiego 4, obejmował materiały prasowe i korespondencyjne oraz
rejestracyjne Krakowskiego Oddziału PCK, zbiór fotografii, następnie karty
rozpoznawcze oraz drugie egzemplarze moich sprawozdań z badania dokumentów
znalezionych przy zwłokach w Katyniu, oprócz tego dwa pudełka klisz ze zdjęć
dokonanych w mojej pracowni dla celów rozpoznawczych".
Tu po raz pierwszy pada nazwisko Hniłki – pułkownika AK, aresztowanego przez
NKWD 11 marca 1945 r., ponad trzy miesiące przed przesłuchaniem Robla w
prokuraturze. Również w marcu Robel dowiedział się od przesłuchujących go
enkawudzistów, że materiały katyńskie wpadły w ręce Sowietów – skoro więc w
czerwcu wymienił nazwisko Hniłki, był pewnie przekonany, że stało się to podczas
aresztowania "przyjaciela".
Co wiemy o Antonim Hniłce? Tuż przed wywiezieniem skrzyń w sierpniu 1944 r.
zdenerwowany Beck ostrzegł Robla, że AK zamierza je odbić podczas transportu na
zachód. Do dziś nie wiadomo, w jakich okolicznościach skrzynie trafiły w ręce
żołnierzy podziemia – czy zaatakowali ciężarówkę i odbili ładunek, czy dostali
je jakąś drogą od samego Robla. Człowiekiem, który je zdobył lub otrzymał w
nieznanych nam okolicznościach, był właśnie pułkownik Antoni Hniłko ps. "Bomba",
szef Oddziału V (Łączności) Krakowskiego Okręgu AK. Zachowała się relacja jego
brata Józefa, według której Antoni ukrywał skrzynie w różnych miejscach, "w
kościołach, klasztorach, nawet w wejściach do kanałów". Przepadły po wkroczeniu
Sowietów. Józef twierdził, że o sprawie wiedzieli jeszcze dwaj inni ludzie, lecz
ich nazwisk Antoni nigdy nie wymienił.

Ludzie, którzy wiedzieli za dużo
Być może w zeznaniach Robla kryje się trop wiodący do skrytej głębiej prawdy.
Możemy się domyślać, że z Hniłką łączyło go znacznie więcej, niż wynika z
protokołu przesłuchania, który trudno traktować jak źródło pewnej wiedzy.
Robel musiał mieć kontakt z kimś z podziemia, choćby po to, by zorganizować
wysyłkę pamiętników do Londynu. Pamiętać trzeba, że był żołnierzem ZWZ, a
później AK, miał zatem dowódców. Z pewnością informował kogoś o swojej
działalności – wszak należał do struktury wojskowej. Trudno sobie wyobrazić, że
pracował nad spuścizną katyńską na własną rękę, w tajemnicy przed
zwierzchnikami. Czy jego kontaktem był Antoni Hniłko? Robel nie przyszedłby do
niego z dokumentami ot tak, jak do przyjaciela. Trwała jeszcze wojna,
obowiązywały zasady konspiracji. Co łączyło go z "Bombą"?
Dziś wiemy to, co Robel prawdopodobnie wiedział jeszcze za okupacji – że związki
Hniłki z Katyniem sięgały roku 1940. Należał on do wąskiego kręgu ludzi, którzy
usłyszeli o zbrodni pod Smoleńskiem już w czerwcu 1940 r. – wspomina o tym
fakcie Janusz Zawodny w książce "Śmierć w lesie. Historia mordu katyńskiego", z
1962 r.; potwierdza go w londyńskim "Pulsie" z 1990 r. oraz książce "Powrót
rozstrzelanej armii" z 1994 r. Jacek Trznadel; okoliczności tego wydarzenia
przedstawia też Stanisław Piwowarski w książce Beaty Strojnowskiej z 2008 r.
"Bracia Hniłkowie".
Wiadomość o masakrze przywiózł z Sowietów do Generalnego Gubernatorstwa Zbigniew
Koźliński, wnuk ostatniego właściciela klucza folwarków koło Smoleńska, wysłany
przez swojego ojca Edwarda.
Edward Koźliński walczył po przewrocie 1917 r. po stronie "białych" w rejonie
Smoleńska. Po wojnie 1920 r. jego rodzina straciła ziemie pod Smoleńskiem,
osiadł więc pod Nowogródkiem, gdzie gospodarzył w niewielkim majątku swojej
żony. Walkę z bolszewikami prowadził nadal, pracując dla rosyjskiego referatu
osławionej "dwójki" – Oddziału II Sztabu Głównego WP. Pod pseudonimem "Dnieprowski"
przekradał się co jakiś czas w rodzinne okolice Gniezdowa i zbierał informacje,
budząc podejrzenia sowieckich władz. Nie poddał się po 17 września 1939 r.:
przeszedł do konspiracji i zaczął organizować strukturę dywersyjną.
Sowieci dopadli go z początkiem 1940 roku. Wtedy dopiero zorientował się, że
jest od lat poszukiwany jako carski oficer oraz białogwardzista. Na domiar złego
sowiecki wywiad "rozpracował" jego rodowód i dotarł do legendy rodzinnej, według
której w Lesie Katyńskim spoczywał zakopany pod ziemią przez "białych" ogromny
skarb w złocie. Torturowany w Lidzie, potem przewieziony do Smoleńska i dalej do
Mińska rotmistrz Koźliński zgodził się dla ratowania życia wskazać miejsce,
gdzie miał znajdować się białogwardyjski "skarb".
Kiedy w połowie kwietnia 1940 r. dwaj agenci dotarli z nim do lasku katyńskiego,
ujrzeli tam otwarte doły wypełnione zwłokami w polskich mundurach.
Zdezorientowani wycofali się, a Edwarda zamknęli na noc w Gniezdowie. Świadom
wagi tego, co widział, uciekł przed niechybną egzekucją i zdołał powrócić do
Grodna. Przekonanie, że jest jedynym świadkiem zbrodni, wezwał do wsi Siemiany
syna Zbigniewa. Kazał mu dotrzeć do Warszawy i złożyć tam meldunek. Koźliński
junior nauczył się krótkiego raportu na pamięć i zapisał go w książeczce do
nabożeństwa, nakłuwając odpowiednie litery.
Tekst brzmiał następująco: "Melduję, zostałem aresztowany w Lidzie przez NKWD.
Na badania przewieziony do Smoleńska, w rodzinne strony. W połowie kwietnia
zabrano mnie na konfrontację lokalną do Gniezdowa. W lesie Katyń nad Dnieprem są
masowo rozstrzeliwani nasi jeńcy, oficerowie. Masowa zbrodnia. Potworne".
Informacja była zakończona datą.
Ojciec postanowił przedostać się do Szwecji przez Kowno, przepadł jednak i do
dzisiaj nie natrafiono na jego ślad.
W czerwcu 1940 r. młody Koźliński powtórzył w Warszawie informację o mordzie na
polskich żołnierzach. Wydawała się ona tak niewiarygodna, że w ramach ZWZ
powstał zespół pod dowództwem Antoniego Hniłki do zbadania sprawy. W
październiku 1941 r. w okolice lasku katyńskiego wysłano grupę zwiadowców ze
Zbigniewem Koźlińskim – znaleźli groby, rozkopali jeden z nich i postawili
krzyż.
W późniejszych walkach partyzanckich na Grodzieńszczyźnie Zbigniew został ranny
i stracił nogę. Po wojnie zdał w Łodzi maturę jako Zbigniew Mackiewicz. Ujawnił
się w 1956 r. i wtedy też powrócił do swojego nazwiska. W 1989 r. skontaktował
się z Jackiem Trznadlem, któremu opowiedział swoją historię.
Po ujawnieniu przez Niemców z początkiem 1943 r. grobów polskich oficerów Hniłko
skrupulatnie gromadził i rejestrował informacje o mordzie: z prasy zachodniej,
sowieckiej i gadzinowej, z nasłuchu radiowych stacji, z doniesień agenturalnych,
stworzył jednoosobową agencję informacyjną.
Istnieje spore prawdopodobieństwo, że sowiecki wywiad, który infiltrował
struktury ZWZ, a później AK, namierzył "Bombę". A to znaczyłoby, że jego
aresztowanie nie wiązało się z zatrzymaniem Robla.

Za murami kurii
Czy powierzone Hniłce materiały zaginęły? Ich losy można prześledzić tylko
częściowo, bowiem nie jest jasne, jak dużą część dokumentacji pułkownik otrzymał
lub zdobył. Z pewnością zdążył przed aresztowaniem zabezpieczyć pewną liczbę
kopii w Archiwum Akt Dawnych u zatrudnionego tam dr. Henryka Mźncha, który
powkładał cuchnące papiery między stare i nieruszane akta. W 1946 r. w archiwum
zjawiło się dwóch mężczyzn. Ponieważ podali umówione hasło, Mźnch zaprowadził
ich w głąb archiwum. Gośćmi byli ubowcy. Na oczach pracowników wyprowadzili
Mźncha niosącego pudło z kopiami archiwum Robla.
Po tej wpadce UB nękał przesłuchaniami dyrektora archiwum prof. Mariana
Friedberga. Kazano mu skontrolować magazyny i oddać wszelkie znalezione tam
materiały. Krystyna Jelonek-Litewka opublikowała w 1990 r. artykuł w "Czasie
Krakowskim" opisujący dalsze poczynania Friedberga: w tajemnicy przed swoimi
podwładnymi szukał reszty dokumentów po godzinach pracy. Kiedy wreszcie do nich
dotarł, zaczął je po trochu przenosić do swojego mieszkania przy ulicy Retoryka.
Pamiątki po ofiarach były opakowane oddzielnie w woskowy papier, ale odór bił od
nich straszny. Maria Friedbergowa wyjmowała wszystkie, przekładała do nowych
kopert, a papier paliła w piecu pokojowym. Przepisywała też każde słowo opisu ze
starych opakowań.
Około 1950 r. Friedberg uznał, że kopie należy zabezpieczyć na dłużej – może na
całe dziesięciolecia. Porozumiał się więc z kurią metropolitalną i przeniósł
wszystko do jej siedziby. Tam paczka spoczęła w archiwum. I być może
przeleżałaby tam do 1990 r., gdyby komuniści nie wystąpili otwarcie przeciwko
Kościołowi.

"…dokumenty te pochodzą z grobów"
Po raz pierwszy ubowcy wtargnęli do kurii 7 listopada 1952 r., ale wówczas nie
zwrócili uwagi na dokumenty. Rewizję przeprowadzono w ramach akcji przygotowań
do procesu księży z krakowskiej kurii oskarżonych "za współpracę z amerykańskim
wywiadem, otrzymywanie instrukcji szpiegowskich". Podczas drugiej rewizji 24
listopada zainteresowali się archiwum. Znaleźli paczkę z dokumentami i
pamiątkami wydobytymi w Lesie Katyńskim.
"Zakwestionowano teczkę o formacie ok. 25 x 50 cm, oprawną w szare płótno –
zapisano w protokole. Po otwarciu teczki wyraźnie daje się odczuć zapach
rozkładających się ciał, którym przesiękły [!] dokumenty. Według zapodania
świadka ks. Przybyszewskiego Bolesława dokumenty te pochodzą z grobów w lesie
katyńskim". Aresztowano księży Przybyszewskiego i Skowrona.
UB prawdopodobnie nie wiedział, co znajdzie w kurii. Materiały katyńskie nie
mogły wpaść im w ręce w lepszym momencie: w stosunkach Wschód – Zachód
zapanowała zimna wojna, kilka miesięcy przed rewizją w kurii zakończyła
przesłuchania Komisja Kongresu USA powołana do zbadania zbrodni katyńskiej.
Komunikat miał pojawić się lada dzień. Władze nie mogły spodziewać się, że
orzeczenie zwolni Sowietów z winy. I oto okazało się, że księża idą ręka w rękę
z "imperialistami", przechowując dowody obciążające Kreml.
W procesie ze stycznia 1953 r. prawdopodobnie wykorzystano sprawę zbrodni
katyńskiej. W czwartym dniu utajniono rozprawę, gdyż "dotyczyła zbierania
materiałów stanowiących tajemnicę państwową". Nikt nie dotarł do stenogramów,
ale można sądzić, że mowa była o materiałach katyńskich.
Po procesie UB wywiózł paczkę do Warszawy na Rakowiecką. 3 kwietnia 1990 r.
dokumenty wróciły do kurii. Jak przetrwały nietknięte w budynku przy
Rakowieckiej? Tego nie umiał wyjaśnić ani Kiszczak, ówczesny szef MSW w rządzie
Mazowieckiego, ani jego następca Krzysztof Kozłowski.
Dokumentacja zwrócona kurii jest niewielką częścią całej spuścizny – składa się
piętnastu kopert, a przecież było ich trzy tysiące. Wydaje się, że Robel
porozdzielał spuściznę między różnych ludzi. Być może sądził, że dzięki temu
ocaleje najwięcej materiałów. Albo całość rozproszyła się, przechodząc z rąk do
rąk.

Kiedy zmarł ostatni świadek…
Kiedy w 1950 r. Instytut Ekspertyz Sądowych, wcześniejszy Zakład Chemii
Lekarskiej UJ, został przeniesiony z Kopernika na ulicę Westerplatte – gdzie
mieści się do dzisiaj – Robel i ówczesny dyrektor Instytutu dr Sehn opisali
materiały. Później Robel powierzył je zaufanemu woźnemu Stanisławowi Gryglowi,
by ten je ukrył w nowej siedzibie. Grygiel wypełnił swoją misję sumiennie. Jego
córka Maria Kozłowska, sekretarka w Instytucie, wspomina: "Razem z ojcem
zrobiliśmy paczkę: akta zostały włożone do tekturowego etui po segregatorze, z
zewnątrz ojciec obłożył ten pakiet papą, której boki zgrzewał "lut-lampą".
Paczkę zabrał i ukrył. Ani dr Robel, ani dr Sehn nie chcieli znać tego miejsca".
W listopadzie 1957 r. schorowany Grygiel starał się wejść z córką na strych, by
pokazać jej miejsce ukrycia paczki, lecz zabrakło mu sił. Przed śmiercią
powiedział tylko, że schowana jest "za drugim zakrętem". Zmarł w grudniu 1957
r., a jego córka wiele razy wchodziła później na strych, by odszukać schowek –
daremnie. Kolejni świadkowie zaczęli odchodzić: w 1962 r. zmarł Robel, w 1956 r.
– Sehn. "Zostałam sama z tą tajemnicą i przez dwadzieścia lat trzeba mi było z
nią żyć" – powiedziała Maria Kozłowska. Dręczona niepokojem postanowiła w 1985
r., przed odejściem na emeryturę, opowiedzieć o wszystkim dyrektorowi Janowi
Markiewiczowi. Od tamtej pory szukali we dwoje – zrywali nawet deski podłogowe
na strychu. Paczkę znalazł dopiero w marcu 1991 r. robotnik podczas remontu.
Na kolejne odkrycie nie trzeba było długo czekać. 25 kwietnia 1991 r. do
prokuratury zgłosił się Stanisław Sobolewski z częścią zachowanych pamiętników
katyńskich. Jego dziadek Franciszek Bielak, po wojnie polonista w Liceum im.
Nowodworskiego, dostał je od Robla z PCK przy Studenckiej na przechowanie.

"Anna Nowak" idzie do pracy
17 marca 1945 r., a więc w czasie, gdy Robel i jego współpracownicy byli
uwięzieni przez NKWD, świadkiem niezwykłych wydarzeń w Rynku Głównym stała się
kobieta zatrudniona w sklepie meblowym naprzeciwko wieży ratuszowej, zwanym
Salonem. Owego dnia przyszła do pracy wczesnym rankiem. Zastała Salon zamknięty,
zaś przed kamienicą "stał samochód wojskowy". "W pewnym momencie z Salonu
wyniesiono skrzynkę metalową, dość ciężką, bo wynosiło ją dwóch żołnierzy" –
opowiedziała w 1979 roku Adamowi Macedońskiemu, współzałożycielowi podziemnego
Instytutu Katyńskiego w Polsce, który zdecydował się podać swoje nazwisko do
wiadomości publicznej, by całe przedsięwzięcie uwiarygodnić.
Właściciel Salonu Tadeusz Wieżejski mieszkał w tym czasie w prałatówce,
naprzeciw katedry. Kobieta od razu tam poszła. "Powiedziałam mu, że w Salonie
działy się jakieś dziwne rzeczy. Był tym dosyć zszokowany, a nawet przerażony –
wspominała pod pseudonimem "Anna Nowak" w relacji opublikowanej w 1979 r. na
łamach "Biuletynu Katyńskiego". "W pewnej chwili Wieżejski powiedział, że będzie
musiał zniknąć z Krakowa, bo w piwnicy, w skrytce przy murze, mieściła się
skrzynka metalowa z przedmiotami odkopanymi w Katyniu, które udało się mu się
zdobyć".
Z jego słów wynikało, że znalazł dojście do Becka, niemieckiego dyrektora
Instytutu Medycyny Sądowej i Kryminalistyki, w Krakowie "dzięki alkoholowi".
Beck dużo pił, a Wieżejski od 1941 r. zarządzał fabryką wódek "Kordian", która
wydawała spirytus i wódkę na specjalne przydziały urzędnikom i instytucjom
niemieckim, także Instytutowi Medycyny Sądowej i Kryminalistyki, kierowanemu
przez Becka. "Wieżejski dostał pewną ilość rzeczy, niestety, nie zapytałam,
jakie to były przedmioty" – powiedziała "Anna Nowak". Po latach Macedoński
ujawnia, że kobietą tą była żona jego znajomego, Donata Tucewicza, malarza i
konserwatora, zmarłego w 1983 roku.
Do jedynego znanego przedstawiciela Instytutu Katyńskiego przychodziło wielu
ludzi z opowieściami o skrzyniach: ktoś twierdził, że kilka zakopano w okolicach
budynku PCK przy Studenckiej, ktoś widział dokumenty w Bieżanowie, niektóre z
nich miały być zaraz po wejściu Sowietów przechowywane na zapleczu sklepu z
lampami przy Jagiellońskiej, na rogu Szczepańskiej. Macedoński wszystkie te
relacje nagrywał.
Dzieje spuścizny katyńskiej każą traktować każdą wskazówkę poważnie. Kto w
powojennych latach uwierzyłby w legendę o paczce ukrytej za filarem na strychu?
Tymczasem rzeczywistość dopisała tej historii zakończenie jeszcze bardziej
sensacyjne.
Ale to nie koniec – Katyń wciąż odsłania swoje tajemnice. Nieznane do tej pory
akta, w tym bezcenne wykazy ekshumowanych oficerów z dołów śmierci, przekazane
zostały 12 lipca do Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Przez wiele lat ukrywała je
w swoim mieszkaniu Jadwiga Majchrzycka, która w czasie wojny była kierownikiem
Ekspozytury Biura Informacyjnego PCK w Krakowie. Ile nas jeszcze czeka takich
odkryć?

 

Anna Zechenter
 


Autorka jest pracownikiem krakowskiego oddziału IPN.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl