Dziennikarze i bezpieka



W telewizyjnej Misji specjalnej wytoczono zarzuty współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa pod adresem kilku znanych dziennikarzy: nieżyjącego już Andrzeja Drawicza, Ireny Dziedzic, Daniela Passenta, Krzysztofa Teodora Toeplitza, Wojciecha Giełżyńskiego i Andrzeja Nierychło.

O zarzutach wspomniano dzień później również w kilku dziennikach. Poza W. Giełżyńskim dziennikarze oskarżeni o współpracę z SB zaprzeczyli oskarżeniom. Szczególnie ostro zrobił to Daniel Passent. W prezentowanym szkicu chciałbym się skupić głównie na publicystycznej działalności autorów oskarżanych o współpracę z bezpieką, czekając na ewentualną weryfikację wysuwanych przeciw nim oskarżeń w oparciu o akta IPN.

Główny hamulcowy zmian w telewizji

O ile wiem, to tylko w przypadku prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji za czasów rządu T. Mazowieckiego Andrzeja Drawicza wysuwano już dużo wcześniej zarzuty agenturalnej przeszłości. Pisano o nim jako TW ps. „Kowalski”, „Zbigniew” już w „Gazecie Polskiej” z 1993 r. (nr 4) oraz w „Naszej Polsce” z 7 grudnia 1995 r. i 12 września 1996 roku. Według dziennikarzy powołujących się teraz na akta IPN-u, Andrzej Drawicz został zwerbowany do współpracy z bezpieką już w latach 50. Mianowany w miejsce J. Urbana we wrześniu 1989 r. na nowego szefa radia i telewizji Drawicz zrobił dosłownie wszystko dla zabicia nadziei na oczyszczenie telewizji i radia z ludzi partyjnego betonu. Stosując na ogromną skalę politykę „grubej kreski”, zapewnił przetrwanie w publicznych mediach elektronicznych bardzo wielu osób skompromitowanych gorliwością w lansowaniu brudnej propagandy PRL. Dzięki niemu przetrwali nawet w radiu i telewizji liczni dziennikarze uczestniczący w najhaniebniejszych nagonkach na „Solidarność” w czasie stanu wojennego.

Sam Drawicz należał również w swoim czasie do fanatycznych agitatorów na rzecz stalinizmu. Radośnie opiewał śmierć mieszczucha i konanie kapitalizmu (w wierszu publikowanym na łamach czasopisma „Wieś” w 1952 roku). Wypisywał prawdziwe peany na cześć czołowej prosowieckiej targowiczanki Wandy Wasilewskiej, „wsławionej” w 1939 r. publicznym wychwalaniem upadku „pańskiej Polski”. W „Pokoleniu” z 12 października 1952 r. Drawicz pisał, komentując obraz przedstawionych w powieściach Wasilewskiej losów małej poleskiej wsi Olszyny: „(…) Polityka rządu sanacyjnego stworzyła między nimi a napływową ludnością polską mur nienawiści. Panowały wyzysk i ciemnota. Toteż wkroczenie Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku przyjęli olszyniacy z ogromnym entuzjazmem. Wyzwoleni od policyjnych pałek i ucisku, ocaleni przed hitlerowskimi bandytami, rozpoczynają nowe, lepsze życie (…) Książka (…) demaskuje przy tym z zawziętością i pasją urzędników i oficerów Andersa, obnaża mechanizmy zdrady, kierującej oddziały polskie w piaski Iranu zamiast na front Stalingradzki i rozpętującej powstanie w Warszawie dla swych brudnych, politycznych celów”. Szczególnie haniebny był fakt, że to wszystko pisał syn wyższego urzędnika przedwojennego MSW, rozstrzelanego przez Rosjan w 1941 roku w Łucku na Wołyniu! Uprawianie serwilistycznej antypolskiej publicystyki łączył Drawicz ze „żmudną” pracą komunistycznego agitatora. Gorliwie objeżdżał różne regiony Mazowsza, by zaagitować chłopów do tworzenia spółdzielni produkcyjnych.

W latach 60. Drawicz był m.in. propagatorem „rozumnego konformizmu” na łamach „Radaru”. Sądząc po jego agenturalnej przeszłości, ten „rozumny konformizm” interpretował w sposób nieograniczony. W 1988 roku opublikował ogromniasty artykuł atakujący pomarcową kampanię propagandową 1968 roku, zarzucając jej propagowanie „kryteriów rasistowskich” (por. „Tygodnik Powszechny” nr 14-15 z 1988 r.). Artykuł Drawicza należał do najbardziej tendencyjnych i zakłamanych tekstów o marcu 1968 r. Między innymi Drawicz całkowicie przemilczał fakt ówczesnego wzajemnego zderzenia się dwóch PZPR-owskich frakcji partyjnych. Ani zdaniem nie wspomniał o wcześniejszych błędach i świństwach żydowskiej frakcji w PZPR, o odpowiedzialności znacznej części Żydów komunistów za stalinizację Polski. Drawicz starał się zaakcentować rzekomą „wyjątkowość” marca 1968 r. i występujących wówczas partyjnych „egzekutorów”, twierdząc, że nie mieli oni żadnych okoliczności łagodzących w postaci niewiedzy czy niepełnego zrozumienia tego, co czynili. Zupełnie inaczej było – według Drawicza – w przypadku stalinistów. Jak pisał Drawicz: „Ich [moczarowców – J.R.N.] poprzednicy w krzywdzeniu [czyli staliniści – J.R.N.] mogą przywoływać na swe usprawiedliwienie ideowe zaślepienie, wiarę w wyższe racje”. Drawicz nie zająknął się nawet słowem o różnicy w skali krzywdzenia. O różnicy między zamordowaniem z zimną krwią przez ludzi Bermana, Różańskiego (Goldberga) i Fejgina tysięcy Polaków, a nagonką i zmuszeniem do wyjazdu wielu Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia.

Drawicz pomijał również zasadnicze różnice pomiędzy różnymi grupami osób, które opuściły Polskę po marcu 1968 roku. Z jednej strony nagonka moczarowska dotknęła liczne osoby, najczęściej prostych ludzi, w pełni zintegrowanych z polskością i nagle padających ofiarą starcia gangów wewnątrzpartyjnych. Takich osób jak Klara Mirska, szlachetna Polka żydowskiego pochodzenia, która jeszcze 12 lat po wyemigrowaniu z Polski w 1968 roku pisała o Polakach z tkliwością, bez negatywnych uogólnień, stwierdzając w kontekście losu Żydów w II wojnie światowej, że „nie wie, czy w jakimkolwiek innym narodzie znalazłoby się tylu romantyków, tylu ludzi bez skazy, tylu aniołów, którzy by z takim poświęceniem, z takim lekceważeniem własnego życia tak ratowali obcych” (K. Mirska: „W cieniu wielkiego strachu”, Paryż 1980, s. 457). I właśnie takie wielce sympatyczne dla Polaków świadectwa są konsekwentnie przemilczane przez ludzi ze skrajnego lobby filosemickiego. Wśród wyjeżdżających z Polski w 1968 r. była również grupa osób o innej, jakże odmiennej od K. Mirskiej postawie. To bardzo znacząca ilościowo grupa, złożona z dawnych stalinowskich krzywdzicieli, byłych oficerów bezpieki, informacji wojskowej, zaciekłych antypolskich politruków. Dla nich wszystkich pomarcowa czystka stała się głównie okazją do wyjazdu na doskonałe synekury na Zachodzie – jak komentował słynny żydowski intelektualista Leopold Tyrmand. O tej grupie pisałem już szeroko w cyklu „Nowe fałsze Grossa” na łamach „Naszego Dziennika”.

Po mianowaniu na szefa radia i telewizji za rządów Mazowieckiego Drawicz zrobił wszystko, co tylko było możliwe dla uratowania przed usunięciem z tych mediów osób nawet najbardziej skompromitowanych w czasie stanu wojennego i późniejszych nagonek jaruzelszczyzny. Znamienne pod tym względem jest świadectwo Andrzeja Wajdy, reżysera, tak mocno związanego z T. Mazowieckim, Unią Wolności i michnikowszczyzną. Otóż nawet Wajda oburzał się na wspomnienie totalnego oporu, jaki napotkał ze strony Drawicza, gdy wystąpił wobec niego z żądaniem usunięcia dawnych skompromitowanych twarzy z dzienników i programów politycznych telewizji. Według Wajdy, Drawicz „wszedł do Telewizji po to, by nic nie zmieniać, i tylko tak widział swoją rolę, uzgodnioną pewnie z Tadeuszem Mazowieckim”. Wiedząc dziś o agenturalnej przeszłości Drawicza, rozumiemy, dlaczego miał takie opory przed usuwaniem kogokolwiek z ludzi komunistycznego „betonu”. Co najlepsze, swą niechęć do jakichkolwiek głębszych zmian osobowych w telewizji Drawicz obłudnie tłumaczył rzekomym respektem wobec etyki chrześcijańskiej nakazującej unikania zemsty (por. tekst Drawicza w „Gazecie Wyborczej” z 30 stycznia 1990 r.).

Drawicz konsekwentnie łączył swą niechęć do oczyszczenia mediów z blokowaniem ujawniania ciemnych plam z komunistycznej przeszłości w PRL i innych krajach tzw. obozu komunistycznego. Sam o tym mogłem się osobiście przekonać. W lecie 1989 r. opublikowałem na łamach „Kuriera Polskiego” artykuł szeroko przedstawiający projekty likwidowania w telewizji tzw. białych plam w historii. Występowałem tam z pomysłami pokazania filmów przedstawiających historię komunistycznego terroru i powstań przeciw komunizmowi (np. historii komunistycznych represji w Związku Sowieckim i tzw. krajach demokracji ludowej, powstań: w NRD 1953, Poznaniu 1956, na Węgrzech 1956, praskiej wiosny 1968 r.). Wkrótce po objęciu przez Drawicza funkcji szefa telewizji, jesienią 1989 r., udałem się do niego ze wspomnianym artykułem. Znaliśmy się od lat, przyjął mnie bardzo życzliwie i ciągle kiwał głową z aprobatą dla moich propozycji programów o zbrodniach komunizmu. Naiwnie przyjąłem to wszystko za dobrą monetę. Później okazało się, że Drawicz do końca swego urzędowania konsekwentnie blokował dostęp tego typu programów rozliczeniowych w telewizji, choć z łatwością można było ściągnąć z Zachodu niemało filmów dokumentujących komunistyczne zbrodnie.

Blokując rozrachunki z przeszłością, Drawicz tym chętniej za to kontynuował tak silny już za prezesury J. Urbana zalew telewizji przez różne programy i filmy o tematyce żydowskiej, zalew nieproporcjonalny w stosunku do ich wartości merytorycznej i artystycznej. Między innymi za prezesury Drawicza urządzono telewizyjną superpromocję żydowskiego pisarza hochsztaplera Jerzego Kosińskiego, wysławianego ponad wszelką miarę. To również za prezesury Drawicza wprowadzono stałą audycję „Foksal 90”, popularyzując w skali całej Polski i maksymalnie nagłaśniając marginalne pod względem faktycznego intelektualnego znaczenia środowisko warszawskiej „elitki”, odbywające spotkania w lokalu SDP przy ul. Foksal.

Fanatyczny rusofil

Na tle całej przeszłości A. Drawicza specjalnie nie dziwi to, że zdjął on ostatecznie przyłbicę w 1995 roku i otwarcie poparł Aleksandra Kwaśniewskiego w kampanii prezydenckiej (lizus Drawicz nazwał go nawet Aleksandrem Znaczącym). Wspaniałą symbiozę z komunistami Drawicz ukoronował zamieszczoną w „Gazecie Wyborczej” z 9-10 marca 1996 r. pochwałą Urbanowego „Nie” jako pisma „zdrowego ze względu na swe funkcje wentylacyjne”, przydającego się do higieny, „żeby nie wszystko było nasycone kadzidłem”. Największe szkody przynosiła jednak działalność Drawicza jako skrajnego rusofila z ogromną werwą atakującego na różnych łamach rzekomo „obrażających Rosjan” „oszołomów”. Równocześnie starannie zafałszowywał obraz współczesnej Rosji, negując występowanie w niej jakichkolwiek zagrożeń dla Polski. Typową perełkę wśród rusofilskich wywodów Drawicza można było znaleźć w jego wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego” z 12 grudnia 1993 roku. Drawicz stwierdzał tam: „My, Polacy, również ciągle uchodzimy w oczach Europy za szaleńców z błyskiem w oku, którzy rozdrapują swoje rany, skarżąc się jak bardzo zostaliśmy przez Rosjan skrzywdzeni. Żądamy szczególnego traktowania, bo wiele wycierpieliśmy. A komu to dzisiaj potrzebne (…). Z przykrością stwierdzam, że ja, Polak, żyjący w wolnej Polsce, jestem otoczony przez rodzaj psychozy. Dzieje się w tej chwili coś w rodzaju kampanii propagandowej, wyostrzającej elementy nowego rosyjskiego zagrożenia. Sądzę, że jest to wielki błąd psychologiczny, że w czasie kiedy otrzymaliśmy pierwszą w historii szansę ułożenia sobie stosunków z sąsiadami, na plan pierwszy wysunęły się nasze narodowe fobie (…). Nie sądzę, żeby Rosja musiała być ekspansywna, żeby zagrażała krajom ościennym”. Porównajmy te słowa z dzisiejszą tak jawnie agresywną polityką Putina: barbarzyńskim podporządkowaniem Czeczenii, brutalnymi naciskami na Gruzję, ekonomicznymi szantażami wobec Polski, etc.

Drawicz konsekwentnie występował ze skrajnymi atakami na polskie dążenia do pełnego uniezależnienia się od Rosji i wejścia do NATO. Piętnował je jako rzekomy wyraz „sarmackiej pychy, podbitej o kompleks nowej wyższości”. I zalecał polskiej dyplomacji „bodaj minimalną chęć ustawienia się w roli pośrednika, bycia pomiędzy Wschodem i Zachodem”, jakby to pośrednictwo było Rosji na cokolwiek potrzebne. W swym piętnowaniu „antyrosyjskich Polaków” śpieszących do NATO Drawicz doszedł do wyraźnego usatysfakcjonowania gniewnymi warknięciami Rosji pod adresem Polski, komentując: „(…) dostaliśmy solidnego prztyczka w nos. Niech znów będę antypatriotą: był on w pełni zasłużony” (por. tekst A. Drawicza we „Wprost” 5 grudnia 1993 r.). Ciekawe, czy Drawicz dlatego był tak serwilistycznie prorosyjski, dosłownie jadł Rosjanom z ręki, ponieważ w Moskwie wiedziano o jego agenturalnej przeszłości. Rusofilstwo Drawicza faktycznie nie miało żadnych granic. Do tego stopnia, że kiedy rozeszły się pogłoski, że Drawicz ma być ambasadorem Polski w Moskwie, „złośliwi mówili, że nie warto go tam wysyłać, gdyż jest sto razy lepszym ambasadorem Rosji w Warszawie” (por. tekst K. Czabańskiego w „Rzeczpospolitej” z 16-17 grudnia 1995 r.).

Profesor Jerzy Robert Nowak
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl