fot. IPN

[NASZ WYWIAD] Dr I. P. Maj: 1 grudnia 1942 r. powstało piekło na ziemi dla polskich dzieci. W niemieckim obozie koncentracyjnym na Przemysłowej w Łodzi nie było komór gazowych i masowych egzekucji, ale dzieci wyniszczano głodem

Przeżywamy okrągłą, bo 80. rocznicę powstania w Łodzi niemieckiego obozu koncentracyjnego dla polskich dzieci. W rozmowie z portalem Radia Maryja dr Ireneusz Piotr Maj, dyrektor Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu zaznaczył, że 1 grudnia 1942 roku to szczególna data przypominająca o tragicznych i traumatycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Łodzi. Opowiedział również, z jakimi warunkami musiały zmierzyć się malutkie dzieci trafiające do niemieckiego obozu, a także o działalności Muzeum i staraniach władz instytucji, aby Ocalali więźniowie mogli dożyć czasu godnego upamiętnienia i odsłonięcia pomnika pamięci, którym byłby budynek Muzeum na terenie dawnego obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi.

Portal Radia Maryja: Co takiego wydarzyło się 1 grudnia 1942 roku w Łodzi?

Dr Ireneusz P. Maj: 1 grudnia 1942 roku powstał w Łodzi niemiecki obóz koncentracyjny dla polskich dzieci. Łódź była wtedy miastem, które zostało bezpośrednio włączone do Rzeszy Niemieckiej, zmieniono nawet nazwę Łodzi na Litzmannstadt. Niemcy wydzielili z terenów getta łódzkiego pięciohektarową działkę i na jej terenie utworzyli obóz przeznaczony wyłącznie dla polskich dzieci. Szczególnym było też usytuowanie miejsca, gdzie znajdował się obóz, dlatego że dzieciom ograniczono kontakt ze światem zewnętrznym, a także uczyniono praktycznie wszystko, aby uniemożliwić ucieczkę z tego miejsca. Wybór okazał się więc nieprzypadkowy, aczkolwiek brane były pod uwagę inne lokalizacje m.in. zarówno na terenie klasztoru łagiewnickiego, jak również na terenie klasztoru księży salezjanów w podłódzkim Lutomiersku. 1 grudnia to szczególna i tragiczna data, bo –  jak określamy to w Muzeum – w tym dniu powstało dla dzieci piekło na ziemi. Łódzki obóz nie ma odwzorowań nigdzie na świecie. Istniały obozy dla młodzieży m.in. w Lubawie czy też w Moringen, ale przebywały w nich starsze dzieci oraz młodzież. Obóz przy ul. Przemysłowej był przeznaczony dla dzieci w wieku od 2 lat do 16. roku życia.

Według oficjalnych niemieckich przekazów do obozu miał trafić „element aspołeczny”, ale chyba ciężko takim sformułowaniem określić dzieci, które miały – jak Pan wspominał –  2 czy 3 lata?

– Niemcy – w oficjalnej terminologii – używali różnych określeń, jednak często mówiono o dzieciach trafiających do obozu, że były to „dzieci polskich bandytów”. W rzeczywistości były to m.in. dzieci, których rodzice uczestniczyli w ruchu oporu lub nie podpisali volkslisty, czyli niemieckich wiz narodowościowych. Miała być to kara dla tych, którzy są ostoją polskości. Takie dzieci były największym zagrożeniem dla niemieckich władz, szczególnie z tego względu, że ich rodziny zamieszkiwały tereny bezpośrednio wcielone do III Rzeszy, więc tutaj nie było dla nich miejsca. Rozwiązywano to w ten sposób, że rodziców zamykano w obozach koncentracyjnych lub mordowano, a pozostawione sieroty, z którymi trzeba było coś zrobić, umieszczano i więziono m.in. w obozie przy ul. Przemysłowej w Łodzi. Dzieci trafiały do obozu również z innych powodów. Dla Niemców nie było różnicy, z jakiego powodu mali więźniowie znajdywali się w tym miejscu. Kluczowym elementem, który wpływał na umieszczanie dziecka w obozie, był fakt, że było ono polskiej narodowości. Niemcy, zgodnie z realizacją Generalnego Planu Wschodniego i realizacją koncepcji przestrzeni życiowej dla „rasy panów”, twierdzili, że na terenach bezpośrednio wcielonych do Rzeszy nie ma miejsca dla polskich dzieci.

W jakich warunkach dzieci były więzione? Czy możemy mówić o tym, że były one traktowane inaczej niż dorośli?

– Tutaj dotykamy ważnego tematu, dlatego że dysponujemy relacjami byłych więźniów, którzy po wojnie – już jako dorosłe osoby  – wspominały warunki bytowe, jakie panowały w obozie przy ul. Przemysłowej. Często te relacje bazują na porównaniach, ponieważ dzieci po ukończeniu 16. roku życia były przenoszone do innego obozu koncentracyjnego, albo trafiały na roboty. Na podstawie swoich doświadczeń wskazywały, że obozy koncentracyjne dla dorosłych były „igraszką” w porównaniu z Przemysłową, czyli obozem dla dzieci. Twierdzili nawet, że wyżywienie było lepsze w innym obozie niż na Przemysłowej. Wynikało to z tego, że Niemcy uważali polskie dzieci za największe zagrożenie. Na Przemysłowej nie było komór gazowych, pieców krematoryjnych i masowych egzekucji, ale dzieci wyniszczano głodem. Były one narażone na fatalne warunki pobytu. Brakowało ciepłej wody oraz środków czystości. Racje żywnościowe były głodowe. Dzieci na śniadanie i na kolację otrzymywały tylko suchy chleb i czarną kawę, a w ramach kar były pozbawiane nawet tego. Nie było czegoś takiego jak obiad. Tę rolę miała spełniać miska zupy, w której – jak wspomniały dzieci – pływały nieczystości. Takie racje żywnościowe sprawiały, że dzieci bardzo szybko słabły i były podatne na choroby. Na terenie obozu szerzyły się epidemie. Była duża epidemia tyfusu, która doprowadziła do tego, że dzieci na pewien czas wywożono z obozu, po czym umieszczano je w szpitalu na terenie łódzkiego getta. Jednak po powrocie ze szpitala były one na tyle osłabione po ciężkiej chorobie, że masowo umierały. Warunki, jakie panowały w obozie, były fatalne. Dzieci były bite, maltretowane, a przy próbach ucieczki strzelano do nich. Mali więźniowie byli wyniszczani nie tylko fizycznie, ale również psychicznie, ponieważ  były w obozie same. Czasami do obozu trafiały rodzeństwa, ale często nie miały one ze sobą kontaktu. Pisząc listy do swoich rodziców, zdarzało się, że nie otrzymywały żadnej odpowiedzi, dlatego że często rodzice przebywali w obozach. Traumę zwiększała tęsknota za domem rodzinnym. Przetrwanie w trudnych warunkach ułatwiały im wartości, jakie zaszczepili w nich rodzice.

Mając w świadomości warunki bytowe dzieci przy ul. Przemysłowej można odnieść wrażenie, że były one bardzo podobne do tych, które panowały w Oświęcimiu. Czy to z tego powodu łódzki obóz dla dzieci określany jest „małym Oświęcimiem?

– Trzeba do tego tematu podchodzić bardzo ostrożnie, dlatego że obóz przy ul. Przemysłowej miał swoją specyfikę. Był to obóz jedyny w swoim rodzaju. Przebywały w nim dzieci w różnym wieku – nawet te bardzo małe – ale jeżeli porównamy sobie liczbę więźniów w Auschwitz i przy ul. Przemysłowej, to łódzki obóz nie był duży. Zgodnie z danymi statystycznymi, które posiadamy, można powiedzieć, że maksymalnie przebywało w nim na co dzień 1 tys. 100 dzieci. Przez obóz przeszło ok. 3 tys. dzieci. Cały czas nie wiemy, ile z nich zostało zamordowanych. Pojawiają się różne liczby. Przypuszczamy, że mogło to być kilkaset dzieci. Nadal odkrywamy miejsca ich pochówku. To jest cały proces. Porównania do „małego Oświęcimia” pojawiały się już w latach 70. w aktach procesu Eugenii Pol, a współcześnie mamy nawet książkę pod tym tytułem autorstwa Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego. Z punktu widzenia historyka muszę mówić o faktach i faktem jest to, że obóz przy ul. Przemysłowej był obozem koncentracyjnym. Był to wyjątkowy obóz i nie sposób porównać go z żadnym innym.

Czy świadkowie tamtych wydarzeń chętnie opowiadają o tym, co przeżyli? Czy jednak są to na tyle traumatyczne przeżycia, że bardzo ciężko uzyskać od nich jakiekolwiek informacje?

– Wygląda to bardzo różnie, dlatego że są takie osoby, które uporały się – na ile to możliwe – z traumą i opowiadają o obozie. Bywa też tak, że często nawiązują do wspomnień swoich starszych kolegów, koleżanek, którzy już nie żyją, bo – jak wspominałem wcześniej – są wśród nas ci, którzy byli wtedy w młodym wieku, więc niewiele mogli zapamiętać z tego, co je spotykało w obozie. Większość informacji zaczerpnęli z opowieści starszych współobozowiczów i z procesów – szczególnie z powojennego procesu Eugenii Pol, gdzie często byli świadkami. Udaje się nam jeszcze nagrywać relacje z tymi świadkami, a wkrótce pojawi się film, na który składają się wspomnienia obozowe tych osób. Są również Ocalali, którzy nie chcą w ogóle opowiadać o swoich tragicznych przejściach. Szanujemy to, bo zdajemy sobie sprawę z tego, że obóz jest piętnem na całe życie i ta historia nigdy się nie kończy dla tych ludzi. Naszą rolą jest uszanować ich wolę, zapewnić im bezpieczeństwo i przede wszystkim wspierać.

fot. muzeumdziecipolskich

Ważnym miejscem pamięci o obozie przy ul. Przemysłowej jest wymowny pomnik „Pękniętego Serca”. Nie da się przejść obok niego obojętnie.

„Pomnik Martyrologii Dzieci”  został odsłonięty w 1971 roku. W genezie idei jego powstania leżały losy dzieci z obozu przy Przemysłowej, ale postanowiono go poświęcić wszystkim dziecięcym ofiarom II wojny światowej. Pomnik znajduje się nieopodal miejsca, które związane jest z obozem przy ul. Przemysłowej. Jest on rzeczywiście takim symbolem. Sama bryła pomnika, czyli pęknięte serce i wkomponowane w nie ciałko małego, bardzo wychudzonego dziecka jest bardzo wzruszająca. Pod pomnikiem co roku spotykamy się w trakcie ważnych uroczystości z Ocalałymi i  z młodzieżą łódzkich szkół, ale nie tylko. Ważnym cyklicznym wydarzeniem, które odbywa się w tym symbolicznym miejscu, jest „Marsz pamięci” organizowany przez łódzką kurię metropolitarną i zapoczątkowany przez ks. abp. Marka Jędraszewskiego. Jest to bardzo wzruszające spotkanie, ponieważ uczniowie szkół idą w milczącym pochodzie przerywanym modlitwą, niosąc ze sobą zdjęcia dzieci, które przebywały w tym obozie.

Zdjęcie pomnika pękniętego serca fot. muzeumdziecipolskich.pl

Mija 80 lat od tamtych wydarzeń. Formalnie Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu w Łodzi istnieje już od roku, jednak nadal nie ma swojej stałej siedziby. Czy jest szansa, aby takie miejsce pojawiło się na mapach miasta Łodzi?

– Tak, jest taka szansa. Od wielu miesięcy prowadzimy rozmowy, w których bierzemy pod uwagę wiele wariantów. Kluczową kwestią jest lokalizacja stałej siedziby, która musi znaleźć się na terenie dawnego obozu. Warto przypomnieć, że przetrwały jeszcze budynki, które znajdowały się w tej strukturze obozowej. To jest kilka murowanych budynków, m.in. siedziba komendanta i administracji obozu. Do tej pory udało się nam zgromadzić obszerne materiały wraz z relacjami świadków, ale jeszcze dużo pracy przed nami, bo zajmujemy się tym tematem od niespełna roku. W tym momencie najbardziej zależy nam na tym, żeby powstało Muzeum na terenie byłego obozu. Dzięki wsparciu wicepremiera prof. dra hab. Piotra Glińskiego, który bezpośrednio uczestniczy w rozmowach z prezydent miasta Łodzi, wiemy już, że Muzeum pozyska dwie nieruchomości, które znajdują się na interesującym nas terenie. Na jednym z nich będziemy chcieli rozpocząć procedurę inwestycyjną, czyli najpierw konkursową, która wiąże się z koncepcją architektoniczną, następnie na wystawę stałą. Bardzo mnie cieszy, że nasze plany przekuwają się w czyny i być może jeszcze w tym roku uda się nam podpisać akty notarialne.

Obóz miał jeszcze swoją tzw. rolniczą filię w miejscowości Dzierżązna w gminie Zgierz i dzięki bardzo dobrej współpracy z panią wójt Muzeum już wkrótce pozyska w formie darowizny część terenu. Będziemy tam mogli odrestaurować jeden z budynków, który stanie się siedzibą oddziału Muzeum. Zorganizujemy tam też wystawę stałą, ale również plenerową. Te plany nie łączą się tylko z Łodzią, choć jest ona dla nas kluczowa.

Muzeum jako instytucja ma kontakt z nielicznymi żyjącymi Ocalałymi z obozu. Czy dla nich równie ważne jest, aby pamięć o obozie trafiła do współczesnych?

– Nie wyobrażamy sobie wręcz, żeby Ocalali nie doczekali chwili wyboru projektu Muzeum i nie byli obecni przy wmurowaniu kamienia węgielnego. Bardzo byśmy chcieli, żeby ten proces inwestycyjny był na tyle zaawansowany, bezproblemowy, żeby móc dokonać otwarcia siedziby głównej Muzeum przy ul. Przemysłowej w obecności żyjących jeszcze świadków tej tragedii, jaka spotkała polskie dzieci. To jest wręcz wskazanie Ocalałych i ich rodzin, żeby powstało Muzeum jako swoisty pomnik pamięci ofiar i żyjących, tych którzy zmarli oraz tych, którzy jeszcze żyją, bo jedni i drudzy są ofiarami. Mamy swoisty dług wdzięczności do spłacenia wobec tych osób. Zdajemy sobie sprawę z tego, że historia obozu jest przez Muzeum odkrywana poniekąd na nowo. Przez wiele dekad po wojnie temat był zapomniany. Wskazują na to nawet publikacje, które mówiły o „pustym polu obozowym”, bo tak rzeczywiście wyglądał obraz tego miejsca bezpośrednio po zakończeniu wojny, a nawet jeszcze do lat 60. Później powstało osiedle mieszkaniowe, ale długo by szukać informacji o historycznym upamiętnieniu tego miejsca. Po prostu na terenie obozu wybudowano osiedle. Nikt w tamtych czasach – chodzi mi głównie o władze Polski Ludowej – nie zainicjował jakiejś instytucji. Nie zadbano również o zabezpieczenie miejsc pochówku dzieci. Teraz okazuje się, że dzięki inicjatywie pracowników Muzeum ustalono na jednym z łódzkich cmentarzy miejsca, gdzie pochowano 77 dzieci, z czego zachowały się tylko dwa nagrobki. Wciąż mamy do spłacenia dług pamięci wobec ofiar obozu. Trzeba go spłacić, dopóki jeszcze żyją ostatni świadkowie tych wydarzeń.

Dziękuję za rozmowę.

Anita Suraj-Bagińska/radiomaryja.pl

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl