Rozkodowany Brown

"Bluźnierstwo kiełkuje dobrze tylko w cieniu jakiejś prawdy. Nawet diabeł
znudzony wymyka się cichaczem z miejsc, gdzie chrześcijaństwo gaśnie" – ten
aforyzm Nicolasa Gomeza Davili może w jakimś stopniu tłumaczy zainteresowanie
książką "Kod Leonarda da Vinci" Dana Browna. Nakręcony na jej podstawie przez
reżysera Rona Howarda film wchodzi w tym miesiącu na ekrany kin.

Chrześcijanom nie pozostaje nic innego jak bojkot filmu – podkreśla ks. abp
Angelo Amato, sekretarz Kongregacji Nauki Wiary. Przemawiając podczas sympozjum
zorganizowanego przez rzymski Uniwersytet Świętego Krzyża, ks. abp Amato powiedział,
że film Howarda powinien zakończyć się podobną finansową klapą jak "Ostatnie
kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese. "Gdyby te kalumnie i zniewagi były na
temat Koranu czy holokaustu, to słusznie wywołałyby bunt na całym świecie,
ale jako zwrócone przeciwko Kościołowi i chrześcijanom uchodzą bezkarnie" –
zauważył hierarcha. Do bojkotu "Kodu" wezwał również włoski katolicki dziennik
"Avvenire". Jaki przekaz zakodował Brown?
Reklamy uczyniły z "Kodu Leonarda da Vinci" jedną z najlepszych powieści sensacyjnych
ostatnich lat. Fabuła opowiada o tajemniczym morderstwie popełnionym na kustoszu
paryskiego Luwru. Zagadkę rozwikłają sprowadzony specjalnie z Harvardu (cóż
by ci biedni Europejczycy poczęli bez wspaniałej Ameryki…) specjalista z
dziedziny symboliki religijnej i agentka francuskiej policji.
Tyle fabuła. Jednak w powieści od początku do końca przewija się też jasna
i konkretna ideologia. Ofiara morderstwa, Jacques SauniÝre, był członkiem Zakonu
Syjonu. Według autora powieści, organizacja ta powstała w XI w., by strzec
Świętego Graala. I tu Brown rozpoczyna indoktrynowanie czytelnika swoją, czy
też raczej przepisaną z pewnych XIX- i XX-wiecznych pseudonaukowych książek,
wizją historii chrześcijaństwa.

Skandaliczne
bluźnierstwa

Jezus prezentowany przez Browna to karykatura Zbawiciela, uderzająca w samego
Boga. Zgodnie z tą wizją Jezus, którego Brown ani razu nie nazywa Chrystusem,
nie chciał, aby Kościół nauczał o Jego boskości. Dogmat ten ustalono dopiero
na początku IV wieku, wcześniej chrześcijanie uznawali Jezusa za zwykłego śmiertelnika.
Istotnie, dziwni ci chrześcijanie – wytrwać trzy wieki nieraz straszliwych
prześladowań w imię wiary w śmiertelnika!
W rzeczywistości oczywiście już w Nowym Testamencie mamy potwierdzenie wiary
w bóstwo Chrystusa Pana. Pisze o nim między innymi św. Paweł w Liście do Rzymian
("Chrystus, który jest ponad wszystkim, Bóg błogosławiony na wieki" – Rz 9,
5), liczne nawiązania mamy w Ewangeliach (władza odpuszczania grzechów – Mt
9, 6; władza sędziowska – J 5, 27; jedność z Ojcem – J 10, 30; wszelka władza
w niebie i na ziemi – Mt 28, 18; wreszcie wyznanie św. Tomasza Apostoła "Pan
mój i Bóg mój" – J 20, 28). Wierzą w ten dogmat św. Ignacy Antiocheński i święty
Ireneusz z Lyonu (I/II w.).
Według Browna, przesłaniem rzekomo ustanowionej przez Jezusa religii miało
być przywrócenie tak zwanej "sakralności żeńskiej" – w tym celu Jezus wybrał
na przywódczynię Kościoła swoją żonę (sic!) Marię Magdalenę, która w czasie
ukrzyżowania miała być w ciąży. Potomkowie Jezusa i Marii Magdaleny stworzyli
następnie dynastię Merowingów, ich kolejni następcy żyją do dziś. I to oni
– potomstwo Jezusa – są określani mianem Świętego Graala (Królewska Krew –
Sang Real – San Graal) – to ich bezpieczeństwa strzeże Zakon Syjonu przed zakusami
niedobrego Kościoła katolickiego, który sprzeniewierzył się przesłaniu Jezusa
i usunął w cień postać Marii Magdaleny. Następnie bojąc się, że oszustwo wyjdzie
na jaw, całe wieki "polował" na potomków Jezusa.
Czy można sobie wyobrazić, że ktoś pisze książkę, w której twierdzi, że celem
żydów jest śledzenie i mordowanie potomków Mojżesza? Albo że celem ewangelików
jest śledzenie i mordowanie potomków Lutra? Jednak dzisiejszy świat przyjmie
za dobrą monetę każdy absurd, jeżeli będzie dotyczył on katolików.
Brown stara się sprawić wrażenie, że obok sensacji sprzedaje nam owoc swoich
szczegółowych badań naukowych z dziedziny historii religii. Jakież to owoce?
Oto kulminacyjnym momentem dwóch tysiącleci dziejów Kościoła staje się rok
325. Odbył się wówczas sobór powszechny w Nicei – pisze autor, i na tym kończy
się zgodność jego wywodów z faktami. Na soborze tym faktycznie potępiono doktrynę
arianizmu, negującą bóstwo Chrystusa Pana – aż dziw, że Brown o tym nie wspomina,
choć byłby to wygodny pretekst dla jego twierdzeń.
Zamiast tego wmawia nam, że właśnie w 325 roku z "setek" (!) Ewangelii wybrano
cztery, wcale nie najwcześniejsze, za to spisane przez stronników Piotra i
jego następców. Za tym "doktrynalnym zamachem stanu" miał stać cesarz Konstantyn,
któremu zależało na wykorzystaniu chrześcijaństwa do celów politycznych. Czy
jest możliwe, żeby ojcowie soborowi, którzy niewiele lat wcześniej nie ugięli
się podczas straszliwych prześladowań za Dioklecjana, mieli teraz dokonywać
fundamentalnych zmian w nauce Kościoła tylko po to, by pójść na rękę cesarzowi?
Właśnie ta zmiana miała zaowocować wspomnianym wyżej "uchwaleniem" dogmatu
o bóstwie Chrystusa, co definitywnie zakończyło istnienie chrześcijaństwa takiego,
jakim według Browna było w pierwszych wiekach – pogańskiej ideologii poszukiwania
"sakralności żeńskiej".
Zamiast tego Kościół popadł w sui generis "obsesję antykobiecą", czego przejawem
miało być rzekome spalenie w czasach nowożytnych pięciu milionów (!) kobiet,
jako czarownic.
Brown oczywiście nie mówi nic o tym, że takie wypadki, jeśli się zdarzały,
to głównie na terenach ogarniętych wojnami religijnymi i rewoltą protestancką.
Jasno daje do zrozumienia, że zbrodni – i to na taką skalę – dokonał Kościół
katolicki.
Tu dygresja – w powieści używa się sformułowania "Watykan" jako synonimu Kościoła,
niezależnie od tego, o jakim okresie historii jest mowa. To kolejny dowód "profesjonalizmu"
Browna, który najwyraźniej nie wie, że historia Watykanu jako Stolicy Apostolskiej
liczy zaledwie – zależnie od tego, którą datę graniczną przyjmiemy – 77 lub
136 lat. Wcześniej (ale dopiero od XIV w.) Papieże również rezydowali na tym
wzgórzu, jednak nie było ono w żaden sposób wydzielone z Rzymu. Synonimem Stolicy
Świętej do XX w. była raczej nazwa Wieczne Miasto.
Katolicy – poucza nas dalej Brown – do tej pory dziedziczą jednak swą pogańską
przeszłość, choćby w świętowaniu niedzieli, dla którego nie widzi on innego
wytłumaczenia, jak tylko to, że jest ona pogańskim dniem słońca (sunday). Podobnie
25 grudnia to starożytne święto Słońca Niezwyciężonego. Motyw ten przewija
się w "Kodzie Leonarda da Vinci" bez przerwy, jednak do zupełnej skrajności
dochodzi w drugiej antykatolickiej powieści Browna – "Anioły i demony", gdzie
również występuje harwardzki wykładowca nieistniejącego przedmiotu "symboliki
religijnej", Robert Langdon.
"Przepraszam – odezwała się ponownie dziewczyna z pierwszego rzędu – ale ja
przez cały czas chodzę do kościoła i nie widzę, żeby czczono tam słońce.
– Naprawdę? A co świętujecie dwudziestego piątego grudnia?
– Boże Narodzenie. Dzień narodzin Jezusa Chrystusa.
– Tyle że zgodnie z Biblią Jezus urodził się w marcu, więc dlaczego świętuje
się to pod koniec grudnia?
Cisza".
Oczywiście w rzeczywistości nie byłoby żadnej "ciszy", tylko prośba, by błyskotliwy
pan profesor podzielił się rewelacyjnym odkryciem o "marcu" w Ewangeliach.
W otoczeniu mnóstwa fantazji Browna ta kolejna najbardziej dziwi chyba dlatego,
że trudno pojąć, jak może się sprzedawać w Stanach Zjednoczonych, gdzie Pismo
Święte jest tak ważnym elementem tradycji.
Gwoli wyjaśnienia przypomnijmy, skąd się wziął termin 25 grudnia.
W pierwszych wiekach chrześcijanie wspominali śmierć Pana Jezusa 25 marca.
Zgodnie ze starą żydowską tradycją przyjęło się uważać, że wielcy prorocy umierali
w rocznicę swego poczęcia, dlatego w tym samym dniu zaczęto świętować Zwiastowanie
Pańskie. Ta uroczystość pozostała do naszych czasów, mimo że Wielkanoc stała
się później świętem ruchomym. Naturalnie Boże Narodzenie nadal obchodzimy 9
miesięcy po Zwiastowaniu.
Wróćmy jednak do "Kodu Leonarda da Vinci". Wiemy już, że niedobry Kościół katolicki
("Watykan") ściga przez całe średniowiecze i czasy nowożytne potomków Jezusa
i Marii Magdaleny, nie cofając się przed morderstwami. Ochroną prześladowanym
służy Zakon Syjonu1. Członkiem powieściowego Zakonu Syjonu ma być między innymi
Leonardo, który w swoich dziełach, takich jak "Mona Lisa" czy "Ostatnia Wieczerza",
ukrył przekaz o Marii Magdalenie i "zagubionym żeńskim sacrum".
Leonardo w oryginalnym tytule książki nazwany został tylko "da Vinci". Jest
to tak rażące, że litościwy polski wydawca zmienił nawet tytuł na "Kod Leonarda
da Vinci", jednak nie ulega wątpliwości, że dla Browna samo "da Vinci" jest
nazwiskiem genialnego twórcy. To tak, jakbyśmy bohaterom Sienkiewiczowskich
"Krzyżaków" zabrali imiona Zbyszko i Maćko, zostawiając samo "z Bogdańca".
"Da Vinci" oznacza po prostu "z Vinci", bo Leonardo rzeczywiście urodził się
w tej miejscowości.

Fantazje o Opus Dei
Oczywiście opis teraźniejszości Kościoła
również w "Kodzie Leonarda da Vinci", delikatnie mówiąc, odbiega od rzeczywistości.
Wprawdzie Brown zapewnia nas,
że dziś już "Watykan" nie jest aż tak niedobry, by palić czarownice, ale…
nadal istnieje w nim niebezpieczna ekstrema. Jej najnowszym wcieleniem jest
dla Browna Opus Dei.
Nazwa Dzieła przewija się przez karty powieści od początku do końca, można
powiedzieć, że "Kod Leonarda da Vinci" jest zapisem projekcji Browna na temat
Opus Dei. Projekcji, która odpowiada prawdzie w równym stopniu, co opisane
wcześniej rewelacje o Chrystusie, Kościele czy choćby Leonardzie.
Można powiedzieć, że Brown serwuje nam "twórcze rozbudowanie czarnej legendy"
Opus Dei, legendy, której echa dotarły też do Polski. Głosi ona, że Dzieło
jest organizacją tajemniczą, wpływową, niebezpieczną, dążącą do władzy w Kościele,
a nawet poza nim. Nierzadko oskarża się Opus Dei wręcz o sekciarstwo.
W tym kierunku idzie autor "Kodu", przedstawiając w skrajnie karykaturalnym
świetle zagadnienie fizycznego umartwienia – czytelnik w żadnym wypadku nie
dowie się, że chodzi tu o uczestniczenie w zbawczym cierpieniu Chrystusa czy
o pokutę za grzechy swoje lub innych, odniesie natomiast wrażenie, że jest
to jakaś forma masochizmu.
Kolejną fantazją autora jest rzekome ślepe posłuszeństwo obowiązujące członków
Dzieła wobec swoich przełożonych – posłuszeństwo, które wiedzie jednego z negatywnych
bohaterów "Kodu" – Sylasa – od zbrodni do zbrodni. W dzisiejszym Kościele bowiem
to właśnie Opus Dei zajmuje się "polowaniem" na potomków Merowingów.
Jakżeby inaczej? Dziełu stawiano już tyle zarzutów, również wzajemnie sprzecznych
– jak na przykład sympatie prożydowskie i profaszystowskie – że właściwie dlaczego
by go nie oskarżyć o skrytobójstwa?
Ów zbrodniarz – członek Opus Dei, jest według Browna… mnichem! Mnichem Opus
Dei. Ten szczegół chyba najdobitniej świadczy o tym, do jakiego stopnia Brown
pozostaje ignorantem w sprawach, o których chciałby nas pouczać.
W Opus Dei nie ma mnichów. Dzieło jest propozycją (bardzo interesującą) dla
"zwykłych" świeckich wiernych. Racją bytu Opus Dei jest bowiem pomoc chrześcijanom,
zazwyczaj posiadającym własne rodziny, w dążeniu do świętości. Przy czym dążenie
to nie dokonuje się poza światem doczesnym, ale ma głęboki związek z życiem
codziennym, które ma być drogą do świętości2. Oczywiście gdy któryś z członków
poczuje powołanie kapłańskie, po stosownych studiach może przyjąć święcenia
i zostać księdzem (należącym do Stowarzyszenia Kapłańskiego Świętego Krzyża,
podległym swemu biskupowi – prałatowi Opus Dei, jak księża diecezjalni podlegają
swoim ordynariuszom). Ale zakonników w Opus Dei nie ma, w ośrodkach Dzieła
nie ma dla nich cel – co wmawia Brown. Domy Opus Dei przypominają domy zwykłych
rodzin.
Owa świeckość Dzieła wiąże się nierozerwalnie z zagadnieniem wolności stanowiącej
jedną z najważniejszych cech charakterystycznych Opus Dei, a sprawiającej,
że jeśli ktoś szuka sekciarstwa, to gorzej trafić nie mógł. W rzeczywistości
bowiem Opus Dei zajmuje się tylko sprawami duchowymi, pozostawiając wiernym
zupełną swobodę w sprawach doczesnych ("w zakresie wyznaczonym przez wiarę
i moralność katolicką oraz dyscyplinę Kościoła" – precyzuje stosowny dokument
wydany w 1982 r. przez Stolicę Apostolską).
Pod koniec powieści, po ponad pięciuset stronach zrażania czytelnika do Kościoła
i Opus Dei, Dan Brown stara się stworzyć wrażenie obiektywizmu i wyjaśnia,
rozwiązując "zagadkę" morderstwa, że Dzieło było tak naprawdę narzędziem kogoś
innego, kto realizował własne interesy. Jednak w rzeczywistości autor nie odwołuje
swoich oskarżeń o niebezpieczne sekciarstwo i dążenie do władzy. Rysując postać
biskupa Manuela Aringarosy (rzekomo odpowiednik prałata Opus Dei don Javiera
Echevarríi), czyni z niego właśnie takie naiwne narzędzie złoczyńcy.
Ów "naprawdę zły facet" powieści Browna zdołał omamić Aringarosę, gdyż dzwoniąc
do niego, jak czytamy, "przedstawił się jako Nauczyciel – tytuł powszechnie
używany w prałaturze". Gdyby nie liczba dowodów na zupełną ignorancję amerykańskiego
autora, należałoby go oskarżyć o kolejne celowe bluźnierstwo, gdyż mianem Nauczyciela
św. Josémaría określał w swoich pismach jedynie Chrystusa Pana.
Do układu z "Nauczycielem" – tym powieściowym – popycha biskupa troska o –
można powiedzieć – "ziemską chwałę" Dzieła i… konflikt z Papieżem.

Atak na Jana Pawła II Wielkiego
Pisząc swą powieść kilka lat temu, Brown umiejscawia jej akcję kilka miesięcy
po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II. Z trudem ukrywa swoją niechęć do
Papieża Polaka, tudzież pragnienie, by ów moment nadszedł jak najszybciej.
Podobnie jak inni głosiciele postępu, daje wyraz naiwnej nadziei, że po Janie
Pawle II nastanie Papież "liberalny". Ów następca ma "zrobić porządek" z
Opus Dei. Organizacja ta bowiem – kontynuuje Brown – dzięki zbyt ścisłym
"związkom" z Janem Pawłem II, a także tajemniczym – w domyśle nieuczciwym
– machinacjom finansowym zdobyła zbyt wiele "przywilejów". Liberalny Papież
ma, według Browna, ekskomunikować Dzieło. Wykluczyć Opus Dei z Kościoła.
Trudno wyobrazić sobie takie wydarzenie. Opus Dei nie ma własnej nauki, naucza
dokładnie tego, co Kościół. Elementy jego duchowości znamy z powszechnej duchowości
katolickiej: Msza św., Różaniec, akty strzeliste, nabożeństwo do Najświętszej
Maryi Panny, św. Józefa. Stosunek do Papieża można określić starym "Ubi papa,
ibi Ecclesia". Sam założyciel pisze: "Katolicki, Apostolski, Rzymski! – Cieszę
się, że jesteś bardzo rzymski. I że pragniesz odbyć swoją pielgrzymkę do Rzymu,
videre Petrum, aby zobaczyć Piotra".
Czy można sobie wyobrazić, jak wierni Opus Dei, żyjący przecież tym duchem,
opuszczają Ojca Świętego?
To pragnienie nadania Dziełu "wymiaru rzymskiego", uniwersalnego, sprawia,
że już w latach 40. św. Josémaría przenosi się do Wiecznego Miasta. Właśnie
w Rzymie przy viale Bruno Buozzi – nie, jak sugeruje Brown, w Nowym Jorku przy
Lexington Avenue – mieści się "główna siedziba" Opus Dei – prałacki kościół
Najświętszej Maryi Panny Królowej Pokoju. Ale Brownowi akurat udało się dowiedzieć,
że budynek w Nowym Jorku kosztował 47 milionów dolarów. Trudno, żeby kosztował
47 centów… Istnieje, jak wiemy skądinąd, grupa ludzi, którzy uwielbiają zestawiać
pojęcia takie jak "ksiądz", "Kościół", "katolicki", "zakonnik" z okrągłymi
sumami w różnych walutach. W razie potrzeby także z maybachami i helikopterami.
Na koniec dodajmy jeszcze jedną ciekawą rzecz. Trudno nie zauważyć, że Brown
stwarza wrażenie, iż Kościół zatarł prawdę o człowieczeństwie Jezusa, którą
to prawdę ujawnia teraz jego powieść. Czy to nie hipokryzja, ośmieszać najpierw
Boże Narodzenie (więc przyjście Boga na świat w ludzkim ciele), by potem oskarżać
chrześcijan o "odczłowieczanie" Jezusa? Miliard katolików co tydzień zaprzecza
temu oskarżeniu, wyznając w Credo: "stał się człowiekiem". Ale – co charakterystyczne
– szczególnie o tym człowieczeństwie mówi nie kto inny jak założyciel Opus
Dei: "Choćbyśmy rozważali już te prawdy wiele razy, zawsze powinno napełniać
nas zdumienie na myśl o trzydziestu latach spędzonych w ukryciu, stanowiących
większą część pobytu Jezusa wśród Jego braci ludzi. Lata okryte cieniem, ale
dla nas jasne jak światło słońca. A raczej jak blask oświetlający nasze dni
i nadający im prawdziwe znaczenie, gdyż jesteśmy zwykłymi chrześcijanami, prowadzącymi
zwyczajne życie, podobne do życia tylu milionów ludzi w najróżniejszych zakątkach
świata"3.
Panie Brown, panie Howard – kto tu zamazuje prawdę o Chrystusie?

To tylko film?
Czy można taką książkę (wkrótce film) potraktować jako niewinną rozrywkę? Przyznam,
że nie jestem w stanie uczciwie ocenić, czy powieściowa sensacja sama w sobie
jest wysokich czy niskich lotów. Ciągły atak na chrześcijaństwo, opary absurdu,
morze ignorancji historycznej i wręcz zwykłej głupoty utrzymującej standard
"Kodu" na poziomie poniżej tabloidów skutecznie uniemożliwiają udzielenie
rzetelnej odpowiedzi. Ale nawet gdyby była to niezła sensacja – nie należy
zapominać o pewnych zasadach.
Czytając choćby "Quo vadis", wierzymy Sienkiewiczowi, że umiejscowił on akcję
swojej powieści w realiach odpowiadających rzeczywistości historycznej czasów
Nerona (na tyle, na ile znano ją w czasach Sienkiewicza); i wierzymy, że nasz
noblista uczciwie się z ówczesną wiedzą zaznajomił. Wiemy, że postaci Ligii
czy Ursusa są fikcyjne (choć jest to fikcja prawdopodobna), ale też wiemy,
że Neron czy Petroniusz istnieli naprawdę. Neron naprawdę prześladował chrześcijan,
a męczeństwo tych ostatnich naprawdę było przejmującym świadectwem wiary.
Brown stara się stworzyć wrażenie, że prowadzi nas przez podobnie sprawdzone
ścieżki historii. Rekordy sprzedaży, jakie osiąga "Kod Leonarda da Vinci",
ekranizacja, ale przede wszystkim fakt bezkrytycznego przyjmowania serwowanych
tam przekłamań i półprawd wskazują, że czyni to skutecznie. W Kanadzie 32 proc.
(!) czytelników wierzy w konfabulacje autora "Kodu". O dziwo, gdyż nawet dla
chrześcijanina niezbyt obeznanego z historią, ale po prostu wiedzącego, w co
wierzy, manipulacje w omawianej książce są zbyt ewidentne.
Niestety, wygląda na to, że w dzisiejszych czasach – w Polsce, we Włoszech,
w Stanach Zjednoczonych – świadomość znajduje się na tak niskim poziomie, iż
książka Browna jest szkodliwa. Nie warto więc przykładać ręki do tej popularności.
Istnieje jednak jeszcze jeden argument przeciw. Ekranizacja "Kodu Leonarda
da Vinci" nie stanowi zagrożenia dla wiary świadomego chrześcijanina, ale podobnie
jak w przypadku obrazu, który obrażałby Polskę czy naszych bliskich, honor
nie pozwala na postawę "wprawdzie to są kłamstwa, ale film dobrze zrobiony".

Krzysztof Jasiński

1 Struktura taka pojawia się rzeczywiście w historii Francji
jednak dopiero w XIX i XX w. – jako nazwa organizacji nacjonalistycznej; jej
przywódca w
latach 50. faktycznie twierdził, że jest potomkiem Merowingów i fałszował
dokumenty
w celu potwierdzenia tej tezy.
2 Dla nas, żyjących po Soborze Watykańskim II, brzmi to jak oczywistość,
jednak nie zawsze było to aż tak oczywiste. W 1939 r., gdy ogół katolików
w Hiszpanii
mógł wreszcie odetchnąć po krwawych latach wojny domowej, w stosunku do
Opus Dei nasiliły się prześladowania ze strony – jak mawiał Założyciel
Dzieła,
św. Josémaría – "los buenos" – dobrych ludzi, którzy "czynili wiele zła,
myśląc
być może, iż oddają przysługę Bogu". Nie tylko straszono rodziny członków
Dzieła, że ich krewni zmierzają do piekła (!), gdyż "wmówiono im", że można
osiągnąć
świętość pośród świata, ale także doprowadzono założyciela przed specjalny
trybunał wojskowy. To właśnie tam oskarżono Opus Dei, że jest "żydowskim
odłamem masonerii".
3 Homilia z 24 XII 1963 r. "Patrzeć na Dziecię, naszą miłość", w: Josémaría
Escrivá de Balaguer, "To Chrystus przechodzi".

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl