Marzec 1968: czy był to konflikt Polacy – Żydzi?
Rozgorzała kolejna „dyskusja” o polskich „winach” i polskich „zbrodniach” popełnionych na swych sąsiadach i współobywatelach. Tym razem chodzi o wydarzenia zwane umownie „marcem 1968 roku”. Minęło od nich dokładnie 40 lat, więc nawet świadków jest coraz mniej, dokumentów prawie nikt nie czyta i ich nie analizuje, w tzw. powszechnym obiegu są na ogół relacje, wspomnienia i propagandowe opracowania pisane z pozycji „poprawnych politycznie”. Marzec ’68 wymienia się jednym tchem z Październikiem ’56, Wybrzeżem ’70, Radomiem i Ursusem ’76, Sierpniem ’80… Czy słusznie? Dlaczego właśnie te wydarzenia sprzed 40 lat stają się obecnie symbolem zniewolenia Polski przez komunizm, a ich istota sprowadzona została do konfliktu Polacy – Żydzi, w którym jedna strona to sprawcy, druga zaś to ofiary? Czy jest to moralnie uprawnione ujęcie i czy oddaje ono sens tych wydarzeń?
Napisano o nich wiele. Są media, w tym codzienne gazety, które poświęcają im bardzo dużo czasu i miejsca. Ale tak naprawdę, w miarę upływu lat, posługujemy się raczej hasłami i stereotypami, gotowymi tezami, bo nie będziemy przecież na co dzień żyć przeszłością. A jednak – musimy. Po pierwsze dlatego, że tak naprawdę nie znamy własnej przeszłości. W latach 1944-1989 nie było przecież wolnych badań naukowych, reżim komunistyczny w zamknięciu trzymał archiwa, które udostępniał jedynie nielicznym, najbardziej zaufanym „towarzyszom historykom”, często byłym funkcjonariuszom aparatu bezpieczeństwa, których zadaniem było tworzenie „jedynie słusznej” historii. Co więcej, w więzieniach trzymano setki tysięcy ludzi, w tym bardzo wielu świadków i współtwórców naszej historii: polityków, działaczy społecznych, księży, żołnierzy i działaczy Polskiego Państwa Podziemnego, opozycjonistów (lub osoby tylko o to podejrzewane) i w ogóle tzw. wrogów klasowych.
Stalinizm w Polsce był krwawy i okrutny
Okres panowania komunizmu w Polsce, czyli lata 1944-1989, nie był jednolity. Badacze wyróżniają kilka zasadniczo różniących się okresów. Wśród nich szczególną uwagę należy poświęcić epoce stalinowskiej obejmującej (umownie) lata 1944-1956. To wtedy społeczeństwo polskie zostało poddane największym, nieskrywanym krwawym represjom – pozbawiono życia kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym największych bohaterów II wojny światowej, takich jak rtm. Witold Pilecki czy gen. August Emil Fieldorf. Setki tysięcy ludzi przewinęło się przez komunistyczne więzienia i areszty. Kilkadziesiąt tysięcy zostało skazanych na obozy pracy przez tzw. Komisje Specjalne. Ludzi pozbawiano bezprawnie dorobku całego życia przez rabunek ich mienia (ktoś je jednak otrzymywał). Tysiące „nieprawomyślnych” lub tylko podejrzanych o niesprzyjanie „władzy ludowej” wysiedlano z dotychczasowych miejsc zamieszkania, zsyłając ich w nieznane, na poniewierkę…
Dziś są to w naszej rodzimej historii tylko epizody, wspominane okazjonalnie, coraz ciszej i coraz rzadziej. Politycy (mieniący się „klasą polityczną”) uznali bowiem, że są to sprawy dla historyków, czasem nawet dla wymiaru sprawiedliwości, ale w takim zakresie, aby winowajcom nie zrobić zbytniej krzywdy. Czy słyszał ktoś o moralnym i prawnym rozliczeniu okresu stalinowskiego w Polsce? Czy udało się w szerszym zakresie rozliczyć i moralnie napiętnować zbrodnie późniejsze, popełniane aż do 1989 roku?
Bezkarni zdrajcy
Polska po 1944 roku nie była państwem suwerennym i niepodległym. Ci, którzy nami wówczas rządzili, byli zdrajcami, bardzo często sowieckimi agentami (jeszcze z okresu przedwojennego) o nieustalonej przynależności państwowej. Wielu z nich legitymowało się jedynie obywatelstwem sowieckim. Jego posiadanie poczytywane było za coś znacznie lepszego, to był szczególny zaszczyt, nie dla każdego kolaboranta dostępny…
Gdyby na skutek jakichś zewnętrznych wydarzeń komunizm upadł w Polsce wcześniej, na przykład w 1956 roku, ci ludzie musieliby stanąć przed polskimi sądami i byliby skazywani na kary długoletniego więzienia za popełnione zbrodnie, zdradę i pomoc okupantom.
W 1989 roku nic takiego im już nie groziło. Można powiedzieć, że przez „zasiedzenie” i nabycie szczególnej ochrony (Okrągły Stół czy coś jeszcze?) ze strony nowych, w znacznej mierze samozwańczych „elit” politycznych i „moralnych autorytetów”, mogli się nadal czuć jak u siebie. Czasami tylko dochodziło do takich nie do końca chyba kontrolowanych wydarzeń, jak „proces Adama Humera i towarzyszy” – stalinowskich oprawców, skazanych na symboliczne kary (w porównaniu do popełnionych przez nich zbrodni). Przy okazji wyszło na jaw, że jeden z ubeków, niejaki Markus Kac żył sobie w Polsce, także po 1989 roku, na od dawna nieaktualnych, sowieckich dokumentach osobistych. Skoro było to możliwe, to ile takich przypadków było wcześniej w „Polsce Ludowej”?
Doszło do zadziwiającego zjawiska zbratania się części przywódców „opozycji demokratycznej” z przywódcami antydemokratycznego reżimu, czego symbolem była publiczna fraternizacja Adama Michnika z gen. Wojciechem Jaruzelskim, gen. Czesławem Kiszczakiem czy Jerzym Urbanem. Dla Michnika Jaruzelski i Kiszczak stali się „ludźmi honoru”, co wielu opozycjonistom nasunęło podejrzenia, że wcześniejsze podziały („władza” kontra „opozycja”) nie były tak głębokie i być może nawet – nie do końca były prawdziwe. Być może jest to jedna z głównych przyczyn, że tak wielu ludzi w Polsce uważa Okrągły Stół za zdradę Sierpnia ’80, a nie za historyczny kompromis…
Skoro po 1989 roku nie było prawdziwej kontrrewolucji, sprawcy zbrodni nie zostali ukarani, mienie zagrabione wcześniej polskim eksterminowanym i rozpędzonym po całym świecie elitom nie zostało zwrócone, to trudno mówić, że mamy obecnie do czynienia z demokratycznym państwem prawnym i państwem obywatelskim. Porządek PRL w podstawowych dziedzinach został na długo zachowany. Partia komunistyczna zmieniła nazwę (z PZPR na SdRP i SLD) i choć być może nie była już taka sama, to była jednak ta sama. „Właściciele Polski Ludowej” pośpiesznie uwłaszczali się już od połowy lat 80. XX w., czując, że zamiast „Kapitału” Karola Marksa w głowie, na nowe czasy potrzebny będzie realny kapitał w kieszeniach i sejfach. Długo utrzymywano w niezmienionej postaci struktury siłowe (tajne służby, MSW, MON). Ostatni relikt komunizmu, czyli Wojskowa Służba Wewnętrzna (następczyni osławionej, krwawej Informacji Wojskowej), została jedynie przemianowana na Wojskowe Służby Informacyjne (WSI), które rozpędził dopiero poprzedni rząd.
Rozdzieranie historii Polski
Nic dziwnego, że jest w Polsce dużo ludzi, którzy nie do końca wierzą w prawdziwość wszystkich przemian po 1989 roku – w tym sensie, że dokonują się one demokratycznie i z pożytkiem dla ogółu obywateli. Manipulacje widzą przede wszystkim w bezceremonialnym traktowaniu historii jako narzędzia bieżącej i długofalowej polityki, której cele nie do końca są dla wszystkich jasne. Przede wszystkim mamy do czynienia z bardzo wyraźnym i coraz bardziej jaskrawym rozdzielaniem urzędowej historii w Polsce na historię Żydów oraz równoległą historię Polaków. To, co wyczynia się z publikacjami Jana Tomasza Grossa, może być tego doskonałym dowodem. Mamy coraz bardziej dwie pamięci, dwa rodzaje relacji, dwa zasoby historycznych źródeł i dwie wersje historii. I mamy coraz większą nierównowagę w podejściu do zagadnień spornych, niejasnych, niezbadanych. Gross (w swej poprzedniej książce „Sąsiedzi”) uznał, że „nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą”. Oczywiście, bardzo szybko znalazł wyznawców tej metody. Paweł Machcewicz (w „Białej księdze” Jedwabnego) napisał bowiem o relacjach świadków – odnośnie do relacji polskich: „nacechowane są subiektywizmem, emocjami, często zawierają informacje zasłyszane, nieprawdziwe, będące wyrazem obiegowych (czy wręcz stereotypowych) sądów. (…) z pewnością jest w nich wiele niesłusznych czy wręcz krzywdzących generalizacji”. Ale dla relacji żydowskich stosuje już zupełnie inną miarę: „Relacje żydowskie (…) nacechowane są emocjami, skądinąd w pełni zrozumiałymi (…) niektóre są zapisem wiedzy zbiorowej przeżyć kilku osób (…). Zawierają wiele nieścisłych informacji (…), co jest w pełni zrozumiałe (…)”.
To dotyczyło okresu holokaustu i na ogół tak zostało potraktowane. Dziś mamy już do czynienia z rozszerzaniem tej interpretacji na cały okres powojenny, którego istotą mają być antysemickie postawy i ekscesy polskiego społeczeństwa w tzw. Polsce Ludowej do 1989 roku. W ten sposób znika cały kontekst tego, co się po wojnie działo w Polsce i z Polską. Epoka stalinowska za jakiś czas może być opisana ponownie jako okres słusznego zmagania się z „polską reakcją”, albowiem głównym zadaniem sił postępu była walka z „polskim antysemityzmem”.
Co Polacy w Polsce mieli do powiedzenia?
Przykładem takiego podejścia jest obecnie jedynie słuszna interpretacja Marca ’68, sprowadzona do walki „Polaków z Żydami”. Choć nie ma to nic wspólnego z prawdą, coraz powszechniej spotykamy się z takim naświetlaniem tych wydarzeń. W związku z tym nie należy już zwracać uwagi na fakt, że Polacy nie mieli wówczas własnego, niepodległego państwa, władza pochodziła z obcego nadania i nie była demokratycznie wybierana, a społeczeństwo było terroryzowane siłami bezpieczeństwa. A w razie większych zagrożeń do walki z nim rzucano komunistyczne wojsko, jak na przykład w Poznaniu w czerwcu 1956 r. czy na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku.
To, co się wówczas działo, u schyłku epoki siermiężnego Władysława Gomułki, było wielowątkowe. Przede wszystkim mieliśmy do czynienia z walkami frakcyjnymi na szczytach władzy komunistycznej, w PZPR. Ich istotą wcale nie była walka towarzyszy Polaków z towarzyszami Żydami. Były to rozgrywki między różnymi grupami interesów i tak się złożyło, że po jednej stronie było akurat więcej towarzyszy Żydów niż z drugiej, ale tak naprawdę poszczególne koterie były mocno pomieszane narodowościowo, a i tak identyfikowały się z sowiecką ojczyzną, a nie z Polską. Później konflikt partyjny wyrwał się spod kontroli i wyrodził się w antysemickie ekscesy, ale i wówczas nie można tego rozpatrywać wyłącznie w kategoriach rasowych.
W wydanych w 1989 roku w USA wspomnieniach żydowskiego komunisty z Polski Eliahu Szurka (zob. Alexander Szurek, „The Shattered Dream”, New York, 1989) można przeczytać, że jego dobry znajomy jeszcze z wojny domowej w Hiszpanii (1936-1939), niejaki Kacman vel Kotowski, był w 1968 roku zastępcą szefa ORMO w Warszawie. ORMO odegrało w tych wydarzeniach szczególnie niechlubną rolę…
Dlatego najważniejsze są fakty, a nie ich interpretacja na podstawie cząstkowych, często bardzo fragmentarycznych danych. Konieczne są szczegółowe badania, aby ustalić pełen zakres pomarcowej emigracji oraz prawdziwą skalę represji. Czy dotykały one tylko Żydów i osoby pochodzenia żydowskiego? Czy był to konflikt wyłącznie narodowościowy? Przecież główny „bohater” tych wydarzeń, stojący wówczas po drugiej stronie barykady, czyli gen. Nikołaj Tichonowicz Diomko vel Mieczysław Moczar, Polakiem nie był i za Polaka się nigdy nie uważał.
Adam Michnik w jednej ze swych książek (w 1995 r.) napisał, że „rok 68 to był horror horrorów”. Rok później przyrównał to w „Gazecie Wyborczej” do… Katynia.
To, co jest najbardziej we wszystkich porównaniach przykre i bolesne, to fakt, że całkowicie pomija się wydarzenia niewiele wcześniejsze niż marzec 1968, mianowicie bardzo ostrą walkę z Kościołem i katolikami w PRL w okresie Milenium Chrztu Polski. Komunistyczne sądy skazały wówczas na kary więzienia ponad tysiąc osób (!), w tym kilkadziesiąt na 3-5 lat. Skazani odcierpieli wyroki w całości. Kilkadziesiąt tysięcy ukarano aresztami i grzywnami. Ale nie byli to członkowie PZPR, „utrwalacze władzy ludowej”, funkcjonariusze bezpieki i weterani „międzynarodowego ruchu robotniczego”. Być może właśnie dlatego tak skutecznie są rugowani z naszej zbiorowej pamięci.
Marzec 1968 czy Katyń 1940?
Kilka dni temu Gołda Tencer z Fundacji „Szalom” powiedziała na konferencji prasowej, że w 1968 r. wydalono z Polski „kilkadziesiąt tysięcy obywateli żydowskiego pochodzenia”. Sygnatariusze „Listu otwartego” Marii Janion w sprawie przywrócenia emigrantom marcowym polskiego obywatelstwa podpisali się pod stwierdzeniem, że „Wśród historycznych zbrodni komunizmu hańba marca 1968 roku jest wydarzeniem szczególnie ciążącym na polskiej świadomości”.
Ale przecież podczas Powstania Antykomunistycznego po 1944 roku komuniści zabili na ziemiach polskich kilkadziesiąt tysięcy ludzi! W okresie stalinowskim represje, jakie spadły na Polaków, były nieporównywalne z tym, co działo się w Marcu ’68. Jeśli zaś mowa o zbrodni komunizmu, szczególnie ciążącej na polskiej świadomości, to niewątpliwie był to Katyń – niezwykły akt ludobójstwa narodowych elit w imię komunizmu…
Sygnatariusze „Listu otwartego” (i uczestnicy wielu innych działań) uważają, że „Wszyscy, którzy utracili obywatelstwo polskie wskutek antysemickiej nagonki w marcu 1968 roku, powinni je odzyskać – w 40 lat od tego wydarzenia, bez upokarzających starań, oczekiwania miesiącami i latami na decyzje urzędników”. I tak się staje – polskie obywatelstwo (na polecenie wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Grzegorza Schetyny) mają potwierdzać wojewodowie. Te sprawy mają być prowadzone „szybko i bardzo szybko”, a procedura ma być „wręcz błyskawiczna”. Cieszy takie podejście do likwidacji reliktów stalinizmu, ale natychmiast rodzi się pytanie: a dlaczego nie do wszystkich tego typu spraw? Dlaczego sprawy o stwierdzenie nieważności stalinowskich wyroków ciągną się latami, nawet po kilkanaście lat? Dlaczego inne krzywdy, szczególnie z okresu stalinowskiego, nie mogą być naprawiane w takim tempie przy zastosowaniu „błyskawicznej procedury”? Kto wie, może potrzebny jest kolejny apel, podpisany przez tych samych weteranów – podpisywaczy listów otwartych, z Wisławą Szymborską na czele? Ma ona w tym zakresie olbrzymie doświadczenie, wszak pierwszy raz miała z tym do czynienia już 8 lutego 1953 roku, podpisując „Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego”, w którym stalinowski sąd wydał trzy kary śmierci i kilkanaście wyroków długoletniego więzienia. „(…) wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny (…) zobowiązujemy się (…) jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu (…)”. Wtedy też podpis późniejszej noblistki i ulubienicy Adama Michnika był władzom bardzo potrzebny.
Sprawców marca 1968 nie ściga nikt
Tak długo, jak ci sami ludzie, którzy sprowadzają marzec 1968 do płaskiego konfliktu Polaków z Żydami, nie wezmą się energicznie za rozliczenie politycznych i faktycznych sprawców tamtych wydarzeń, nie będą w swych poczynaniach całkowicie wiarygodni. Bardzo wielu z nich jeszcze żyje, jak na przykład generałowie Jaruzelski i Kiszczak, czyli michnikowi „ludzie honoru”.
Jeśli była to „zbrodnia komunistyczna” (w rozumieniu ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu), to przecież nie ulega przedawnieniu i jej sprawcy i wykonawcy powinni być ścigani i osądzeni, niezależnie od tego, jak dobre o nich mniemanie mają niektórzy dzisiejsi prominenci. Ale też należy wszystko widzieć we właściwych proporcjach.
Według dokumentu MSW z 1969 roku, opublikowanego we fragmentach przez Krzysztofa Lesiakowskiego (K. Lesiakowski, „Emigracja osób pochodzenia żydowskiego z Polski w latach 1968-1969”, w: „Dzieje Najnowsze”, nr 2/1993), w okresie od stycznia 1968 r. do sierpnia 1969 r. wyjechało z Polski 11 tys. 185 osób, w tym 9570 osób dorosłych. Wśród nich było m.in.:
525 osób piastujących kierownicze stanowiska w ministerstwach; 200 osób z prasy i instytucji wydawniczych; 217 pracowników naukowych; 61 osób z Komitetu „Polskie Radio i Telewizja”; 176 osób z resortu spraw wewnętrznych (b. MBP) – z tego 12 osób to byli dyrektorzy departamentów, szefowie WUBP; 28 osób z sądownictwa, prokuratury i więziennictwa; 55 osób z MON i LWP; 998 rencistów, w tym 204 osoby pobierające renty z tytułu „szczególnych zasług dla PRL”.
Nie są to informacje ścisłe, albowiem podawano na ogół ostatnie miejsce zatrudnienia, więc np. stalinowski sędzia kpt. Stefan Michnik mieścił się w kategorii „instytucje wydawnicze”, a wielu byłych funkcjonariuszy MBP to późniejsi pracownicy naukowi czy „renciści specjalni”. Krzysztof Lesiakowski pominął z powyższego dokumentu imienne wykazy osób emigrujących, arbitralnie uznając, że „ta część jest mniej ważna z naukowego punktu widzenia, dlatego zrezygnowano z jej publikacji”. A szkoda, bo zawód, stanowisko i miejsce pracy w tym przypadku – do oceny całości wydarzeń – mogłyby być przydatne. Podziały nie były wówczas tak jednoznaczne, że można sprawę postawić jasno: „Polacy wypędzili Żydów”. W wielu żydowskich rodzinach część osób wyjechała, część zaś została i nadal robiła w PRL karierę.
„Otrzymaliśmy od rządu odprawy finansowe”
Warto tu przytoczyć opinię marcowej emigrantki Krystyny Miller z jej listu otwartego do marszałka Senatu (opublikowaną m.in. w „Głosie Polskim” w Toronto 15-19 kwietnia 1998 r.):
„Ja z rodziną wyjechałam w 1968 r., dostając zezwolenie na wyjazd do Izraela. (…) Pragnę z całą odpowiedzialnością przekazać informacje, które towarzyszyły tym wydarzeniom:
1. Nikt ani nas, ani Żydów z naszej grupy liczącej około 250 osób z Polski nie wyrzucał. Była to nasza dobra i nieprzymuszona wola.
2. Obywatelstwa polskiego zrzekaliśmy się dobrowolnie. Nie było żadnego przymusu. Postawiono jeden warunek, na który zgodziliśmy się: chcesz wyjechać z Polski – zabieramy ci obywatelstwo.
3. Otrzymaliśmy od rządu odprawy finansowe.
4. Byliśmy wszyscy wdzięczni rządowi polskiemu, że umożliwił tylko i wyłącznie Żydom opuszczenie Polski.
5. Za wydarzenia marcowe jest odpowiedzialna partia i rząd komunistyczny, a nie naród polski. (…)
Jaka to była kara dla wyjeżdżających, jaka to była krzywda, jakie to było poniżenie, jaka to była hańba, jakie cierpienie, że pozwolono Żydom na wyjazd z Polski do USA i na Zachód? Sądzę, że prezydentowi i premierowi zabrakło wyobraźni, a Ameryka pomyliła się im obu z Rosją komunistyczną, Sybirem, łagrami, do których setki tysięcy Polaków patriotów rządy komunistyczne deportowały na śmierć, na poniewierkę, na tortury w głąb Rosji. Jak również nie zabrakło dla nich miejsc w więzieniach i obozach na terenie Polski”.
Na tle wcześniejszych fal emigracji osób pochodzenia żydowskiego z PRL emigracja marcowa wcale nie była największa. W latach 1956-1957, jak tylko pojawiła się możliwość „ucieczki” ze stalinizmu, wyjechało ponad 36,5 tys. osób. To także była bardzo zróżnicowana emigracja i pamiętajmy – że nie wszyscy posiadali polskie obywatelstwo.
Czy można mówić, że marzec 1968 roku to wyjątkowa, przełomowa era w historii Polski? Każda przymusowa emigracja jest złem i ludzkim dramatem. Ale wówczas miliony ludzi, w ogóle nie uwikłanych w budowę i popieranie zbrodniczego systemu, marzyły o wyjeździe z sowieckiego raju, zwanego „Polską Ludową”. Dla nich taka okazja byłaby niezwykłym dobrodziejstwem. Dlatego na emigrację osób pochodzenia żydowskiego patrzyli po prostu z zazdrością, że „oni” mogą swobodnie wyjechać za „żelazną kurtynę”. Im to nie było dane. Czuli się jak obywatele drugiej czy trzeciej kategorii, dla których paszport (choćby w jedną stronę, z orzeczeniem „utraty” obywatelstwa PRL) był przywilejem nie do zdobycia. Co więcej, w wielu przypadkach wyjeżdżali ich wcześniejsi prześladowcy – przełożeni w miejscu pracy, aktywiści partyjni, funkcjonariusze UB, Milicji Obywatelskiej, ORMO, sędziowie i prokuratorzy. Dlatego ten fragment naszej historii budzi tyle emocji i jest tak kontrowersyjny.
Pamiętajmy, że niektórzy prominentni przedstawiciele marcowej emigracji są ścigani przez polskie prawo pod zarzutem popełnienia… zbrodni komunistycznej. Do rangi symboli stalinowskich prześladowców urośli Stefan Michnik i Helena Wolińska, ale przecież historycy szacują, że takich osób były wówczas setki. Posługując się marksistowską terminologią, tak przez nich ukochaną i wybraną, można więc powiedzieć, że popełniono zbrodnię komunistyczną także na komunistycznych zbrodniarzach. Dlatego tak trudno jest o tym obecnie spokojnie dyskutować, tym bardziej że zbrodnia zbrodni nierówna.
Leszek Żebrowski