Myśląc Ojczyzna – red. Stanisław Michalkiewicz


Pobierz

Pobierz

System edukacyjny nadal duraczy     

 

Szanowni Państwo!

Dawno, dawno temu, podczas pierwszego karnawału „Solidarności”, odbywały się w Polsce gorące dyskusje na temat prawdopodobnego rozwoju sytuacji. Większość uczestników miała świadomość, że sytuacja zmierza w kierunku politycznego przesilenia – podobnie jak obecnie. Nikt jednak dokładnie nie wiedział, w jaki sposób to przesilenie się dokona; większość wyobrażała sobie, że Rosjanie „wkroczą” – bo Rosjanie zawsze tylko „wkraczają”. Taki Hitler 1 września 1939 roku na Polskę napadł, podczas gdy 17 września 1939 roku Armia Czerwona wcale Polski nie „napadła”, tylko do niej „wkroczyła”. Więc większość wyobrażała sobie, że Armia Czerwona znowu do Polski „wkroczy”, co było o tyle łatwiejsze, że nie musiała nawet „wkraczać”, bo przecież cały czas w Polsce była  w postaci tak zwanej Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, której dowództwo znajdowało się w Legnicy. Tymczasem generał Jaruzelski szykował się do podjęcia sławnej „suwerennej decyzji”, czekając, aż wyrośnie mu „wielka piącha”, która znokautuje zaplutych karłów reakcji. W rezultacie po czyśćcu stanu wojennego nadeszła jutrzenka swobody w postaci naszej młodej demokracji, w której polska wspólnota rozbójnicza zastrzegła sobie 65 procent politycznego wpływu, pozostawiając historycznemu narodowi Polskiemu zaledwie 35 procent. Taki parytet został zatwierdzony przez mocarstwa ustalające kształt nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić rozsypujący się porządek jałtański. Wiele wskazuje na to, iż najtwardszym jądrem politycznego konfliktu, jaki wstrząsa naszym nieszczęśliwym krajem, jest utrzymanie zatwierdzonego w Magdalence parytetu na kolejne 25, a może nawet 50 lat. Krótko  mówiąc – chodzi o to, czy nadal ma obowiązywać demokracja kierowana, której zasady ustanowiono przy „okrągłym stole”, czy też demokracja spontaniczna. Przypomnę, że demokracja kierowana polega na tym, że obywatele wprawdzie głosują – ale zgodnie ze wskazaniami starszych i mądrzejszych, podczas gdy demokracja spontaniczna polega na tym, że obywatele głosują, jak chcą.

Niestety wygląda na to, że studenci, przynajmniej ci, którzy 25 stycznia organizują ogólnopolski protest przeciwko – jak podają – „obecnej sytuacji w kraju”, najwyraźniej nie mają o tym zielonego pojęcia. To niepokojące, bo właśnie oni mają zostać przyszłą elitą naszego nieszczęśliwego kraju. Elita która utraciła kontakt z rzeczywistością nigdzie narodu nie doprowadzi. „Kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” – przestrzega poeta. No dobrze – ale dlaczego właściwie studenci, przynajmniej ci, którzy organizują ten protest, sprawiają wrażenie, jakby utracili kontakt z rzeczywistością? Pewne światło na tę kwestię rzuca spostrzeżenie profesora Władysława Kunickiego-Goldfingera, przedstawione właśnie podczas jednej z dyskusji toczonych w pierwszym karnawale „Solidarności”. Ktoś zwrócił uwagę, że zazwyczaj awangardę takich wielkich ruchów społecznych stanowią właśnie studenci, podczas gdy w sierpniu 1980 roku akurat oni byli zupełnie niewidoczni. Profesor Kunicki-Goldfinger wyjaśnił, że przyczyna tkwi w tym, iż studenci mieli najdłuższy kontakt z systemem edukacyjnym, podczas gdy młodzi robotnicy – najkrótszy. W rezultacie studenci zostali przez system edukacyjny oduraczeni w stopniu znacznie większym, niż młodzi robotnicy, którzy dzięki temu nie utracili poczucia rzeczywistości, podczas gdy spora część studentów – niestety tak. Najwyraźniej sytuacja pod tym względem jeszcze bardziej się pogorszyła – o czym świadczy przedstawiona lista postulatów. Na przykład organizatorzy protestu domagają się, by instytuty badawcze i instytucje kultury były „niezależne” – ale jednocześnie sprawiają wrażenie, jakby milcząco zakładali, iż będą one finansowane ze środków publicznych. Krótko mówiąc, chodzi im o to, by ten, kto wykłada na taki instytut, czy „instytucję kultury” pieniądze, nie miał nic do gadania na temat tego, co się tam wyprawia. Taki postulat dowodzi utraty kontaktu z rzeczywistością, w której obowiązuje zasada, że kto płaci – ten wymaga. Tymczasem studenci, czy ci, którzy być może się pod nich podszywają, nawet się nie zająkną o położeniu kresu finansowaniu takich „instytucji kultury” – cokolwiek by to nie było – z pieniędzy publicznych. Gdyby taka „instytucja kultury” finansowana była wyłącznie przez swego właściciela, to wtedy rzeczywiście mogłaby być niezależna od kogokolwiek innego. Jeśli jednak jest przez kogoś sponsorowana, to o żadnej niezależności nie ma mowy. Wydawałoby się, że „studenci”, czy ktokolwiek, kto się pod nich podszywa, zdają sobie z tego sprawę, bo podkreślają, że ich nikt nie sponsoruje – ale czytając listę przedstawionych przez nich  postulatów trudno w to uwierzyć.

red. Stanisław Michalkiewicz

drukuj