Dowódca zawsze jest sam

Jego życiu określiła jedna decyzja – ta o poderwaniu Warszawy do walki w 1944 roku. Przez dziesiątki lat dowódcę Armii Krajowej Tadeusza Komorowskiego „Bora” obarczano odpowiedzialnością za konsekwencje owych dramatycznych sześćdziesięciu trzech dni: zagładę patriotycznych elit i polskiej inteligencji, gehennę ludności cywilnej. O winie „Bora” świadczyć miały sterczące ku niebu wypalone kikuty murów.

 

To jego właśnie, zdaniem wielu, oskarżały mogiły na każdym podwórku. Pamięć Komorowskiego niszczyła propaganda peerelowska – bo przecież Powstanie było próbą opanowana stolicy przed Sowietami – ale też władze państwa uchodźczego w Londynie – bo tocząc spór o sens walki, wskazywano na jej cenę: cierpienia i śmierć setek tysięcy ludzi. On sam tłumaczył się po kres swoich dni. Przygnieciony ciężarem powtarzanych przez wielkie autorytety emigracyjne słów o „zbrodniczym rozkazie”, wypaczał sens powstania, opowiadając, że Stalin „zdradził”, bo nie przyszedł z pomocą konającej stolicy. Mówił o oczekiwaniu na wsparcie militarne Armii Czerwonej – a przecież dał rozkaz do powstania po to właśnie, by opanować Warszawę, zanim wejdą do niej Sowieci. Uważał, że wobec bezpośredniego zagrożenia niepodległości przez ZSRS jedyną szansą ratowania kraju będzie wyzwolenie stolicy spod niemieckiej okupacji własnymi siłami. Był zawodowym wojskowym – co sam często podkreślał, obce mu więc były kalkulacje polityczne. Wahał się do ostatniej chwili. Ani on, ani ci, którzy go do walki przekonali – gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek” i szef sztabu gen. Tadeusz Pełczyński „Grzegorz” – nie znali rzeczywistego stosunku Zachodu do sprawy niepodległości Polski. „Na skutek niedostatecznego informowania kraju przez rząd Polski w okresie, gdy premierem był Mikołajczyk, (…) o zmianie stanowiska Sprzymierzonych do sprawy polskiej wobec agresywnej polityki Kremla, czynniki odpowiedzialne w kraju żyły „w świecie złudzeń” – pisał po wojnie. – Nie zdawano sobie sprawy z tego, jak daleko szła już w tym czasie ustępliwość Anglosasów w stosunku do żądań sowieckich kosztem Polski i jej spraw najżywotniejszych. (…) Wierzyliśmy, że mocarstwa zachodnie, doceniając naszą dobrą wolę oraz nasz wkład bojowy, wywrą odpowiednią presję na Sowiety. Mieliśmy przecież podstawy do takiego rozumowania: byliśmy częścią składową Polskich Sił Zbrojnych, które tam, w wolnym świecie, walczyły u boku aliantów”.

„Typ dowódcy dżentelmena”
Przez całe życie albo bił się o Polskę, albo pracował w kolejnych garnizonach, budując jej siłę obronną. Urodzony u schyłku XIX wieku w 1895 r. w majątku na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej pod Trembowlą, wsławioną obroną przed Turkami w 1675 roku, dorastał w rycerskiej tradycji II Rzeczypospolitej. Ukończywszy wiedeńską szkołę oficerskiej piechoty i kawalerii, wstąpił w 1918 roku do Wojska Polskiego. W sierpniu 1920 roku pod Komarowem, gdzie udało się powstrzymać słynną konnicę Budionnego, idącą na odsiecz rozbitym pod Warszawą wojskom Tuchaczewskiego, rotmistrz Komorowski „nie chciał opuścić pułku i mimo rany prowadził go jeszcze przez cały dzień do boju” – wspominał dowódca 1. Dywizji Kawalerii płk Juliusz Rómmel. „Musiałem siłą wyprawić go do szpitala wieczorem” – dodawał. Po zwycięstwie nad bolszewikami, w kraju budującym zręby państwowości, Komorowski służył jako ułan, coraz bardziej doceniany i wyżej awansowany. „Był to żołnierz z prawdziwego zdarzenia – tak zapamiętał go gen. Klemens Rudnicki, przyjaciel z dzieciństwa. – Trzeba było z nim działać, aby to dojrzeć. Było to coś, co tylko wielcy żołnierze nosili w tornistrze. Była tym świadomość, iż stoi za nim idea, której on w sposób absolutny służy. Czysta, bezinteresowna, szlachetna idea, by ze wszystkich sił, czy dzień, czy noc, czy burza, czy słońce, służyć Polsce i jej sprawie”. Od młodości szły za nim opinie dowódców, najpierw z frontu, potem z kolejnych miejsc służby: „charakter nadzwyczajnie prawy”, „wyrasta ponad zwykłą miarę”, „lotny i logiczny umysł”, „wybitnie dzielny i prawy charakter”, „wykwintne formy towarzyskie” i wreszcie uwaga dziś nie do pomyślenia: „typ dowódcy dżentelmena”. Zawołany jeździec, legenda kawalerii, był w 1924 roku członkiem pierwszej polskiej ekipy olimpijskiej, która zdobyła w Paryżu srebrny medal; potem, w 1936 roku, kierował polską reprezentacją na olimpiadzie w Berlinie. Uchodził za najlepszego instruktora jazdy konnej w wojsku od czasów, gdy z początkiem lat 20. uczył jeździectwa w Oficerskiej Szkole Artylerii. Doskonale poradził sobie z prowadzeniem Szkoły Podoficerskiej Kawalerii, ważnej placówki unifikującej wyszkolenie kawaleryjskie najpierw we Lwowie, a od 1927 roku w Jaworowie. „Trudne miał major zadanie, by w tym małym miasteczku (65 procent Ukraińców) stworzyć z tego rodzinę, która by była przykładem dla wszystkich. A jednak już po paru miesiącach jego takt i umiejętne podejście do ludzi sprawiło, że byliśmy dobrą, przykładną rodziną i wszyscy z innych zaborów mieli „jedynego porządnego Awstryjca”, majora Komorowskiego” – mówiła o nim Wanda Jasiewiczowa, żona majora Jerzego Jasiewicza z jaworowskiej szkoły.

Nigdy nie podnosił głosu
Jako komendant kilkudziesięciu podoficerów z ułańską fantazją dbał o to, by nadmiar owej fantazji nie zaszkodził opinii żołnierza polskiego. Kazał więc organizować biegi myśliwskie, by dać upust temperamentom; urządzał bale, na które schodziło się miasto i okolica. Wielką wagę przykładał do dobrych stosunków z okolicznym ziemiaństwem oraz inteligencją Jaworowa. Nigdy nie podnosił głosu, bo nie musiał. Podkomendni wspominali, że wystarczyło spojrzenie jego ogromnych oczu, a każdy wychodził ze skóry, by zadowolić dowódcę. Kochał swoich ułanów i na wiele im pozwalał. „Nie lubił karać, jeżeli przestępstwo było wynikiem fantazji, ale jeśli delikwent był upartym leniem, odchodził z wojska” – pisał podpułkownik Stefan Tomaszewski, podwładny Komorowskiego jeszcze podczas wojny polsko-ukraińskiej w latach 1918-1919. Z Jaworowa wrócił na dziesięć przedwojennych lat w rodzinne strony jako dowódca 9. Pułku Ułanów Małopolskich, stacjonującego w garnizonach Czortków i Trembowla – tego pułku, z którym bił się w wojnie polsko-ukraińskiej. „Dowiadujemy się, że nasz „Tadzio” wraca do Pułku na dowódcę. Co to była za radość i popijawa! – wspominał Stefan Tomaszewski. – W istocie charakter naszej służby czynił nas nadal pułkiem „zagończyków”, rozrzuconych na Podolu i więcej zajętych gonitwą za bandami grasującymi nad Zbruczem aniżeli wyszkoleniem. Toteż niełatwe było zadanie naszego dowódcy zrobić z nas pułk”. O majorze Komorowskim jego ułani mówili, że lubił się napić, ale nie znosił pijaństwa i lubił usiąść do brydża, choć nie tolerował hazardu. „Raz i ja podpadłem do raportu, gdy w czasie święta pułkowego na manewrach znalazło się za wiele butelek i zrobiło się za wesoło – pamiętał Tomaszewski. – Wezwano mnie do raportu za niesforne zachowanie mego szwadronu. Gdy po reprymendzie czekałem na wyrok, zabrzęczał nagle telefon polowy, mój wódz wziął słuchawkę i w miarę rozmowy jego srogie oblicze łagodniało. Wreszcie odłożył słuchawkę i rzekł do mnie: „Psiakrew, masz szczęście, że ci na imię Stefan”. Okazało się, że rozmawiał ze Stefanem Liszko, dowódcą 6. pułku ułanów, który zapraszał go na imieniny. Raport zakończył się dla mnie życzeniami”. W Jaworowie został pułkownikiem, tam też ożenił się w 1930 roku z Ireną hrabianką Lamezan-Salins, córką generała Lamezana, generała majora Cesarskiej i Królewskiej Armii oraz generała dywizji Wojska Polskiego, potomka austriackiej rodziny arystokratycznej. Związał się z kobietą wielkiej odwagi, której nie zbrakło sił, by wspierać męża pod niemiecką okupacją, pomagać w pracy podziemnej, nie oczekiwać opieki po przyjściu na świat ich pierwszego syna w 1941 roku. Kiedy dawał rozkaz do Powstania, spodziewali się drugiego dziecka. Jego żona w ciąży cudem uniknęła śmierci podczas rzezi cywilów. Poślubił kobietę – towarzysza rozumiejącego, że on dźwiga na sobie odpowiedzialność za blisko 400 tysięcy ludzi, z których każdy był czyimś mężem lub żoną, ojcem lub matką… Rok przed wojną przeszedł jako komendant do Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Wrzesień 1939 roku zastał go właśnie tam. Centrum zostało ewakuowane do Garwolina, a pułkownik Komorowski zajął się w krytycznej sytuacji organizowaniem obrony odcinka Wisły na południe od Warszawy. Walczył, póki się dało, dowodząc pozbieraną z różnych oddziałów grupą kawalerii.

Człowiek podziemny
Miał plan wówczas najoczywistszy: przedostać się do Francji. Dotarł do Krakowa i odnalazł przyjaciół, pułkowników Klemensa Rudnickiego i Edwarda Godlewskiego. Wszyscy trzej chcieli przedostać się na Węgry, a potem dalej, na Zachód. Właśnie wtedy musiał podjąć pierwszą trudną decyzję. Do Francji uciekali wszyscy oficerowie, których spotkał, tymczasem w kraju jak grzyby po deszczu wyrastały konspiracyjne organizacje i grupki oporu, pozbawione programów i dowództwa. W kraju „zaczęto rozglądać się za nowymi przywódcami i nowymi formami działania zbiorowego – pisał po wojnie w swojej „Armii podziemnej”. – Były to okoliczności sprzyjające ludziom ambitnym, a żądnym władzy. Działali też często bez określonego programu i ram organizacyjnych, wprowadzając sporo zamętu do życia konspiracyjnego”. Postanowił więc zostać i włączyć się ze swoim doświadczeniem w podziemny nurt. Wraz z Rudnickim i Godlewskim zabrał się do organizowania wojskowej struktury w Krakowie. Konspiracji mieli się dopiero nauczyć: potrzebne były nowe metody pracy i pewni ludzie, trzeba było zbudować struktury, ustanowić stałą łączność z Francją. Żołnierz, który walczył do tej pory w otwartym polu, musiał zapomnieć o tym, czego nauczył się przez lata. Nie był już ułanem – stał się człowiekiem podziemnym. Komorowski występujący od tamtej pory jako „Korczak” uważał, że tylko jednolite dowództwo wszystkich oddziałów, podporządkowanych Wodzowi Naczelnemu generałowi Sikorskiemu, pozwoli stworzyć w tych obcych dlań warunkach armię, której obraz zaczynał się dopiero rysować. Ruszyła mozolna praca nad stworzeniem tego, co z czasem miało przybrać rozmiary i charakter podziemnego państwa z wszystkimi jego atrybutami. Zaczęło się od tworzenia pięcioosobowych komórek – każdy z jednej piątki musiał dobrać kolejną piątkę konspiratorów, która miała kontakt tylko z nim. Wszyscy zamienili nazwiska na pseudonimy, przygotowano też kilka lokali na spotkania. Bez wiedzy o zamiarach wroga nie może przetrwać żadna armia: „Musieliśmy stworzyć szczególny system wywiadowczy, oddzielony od głównej organizacji, ponieważ był on jeszcze bardziej wystawiony na czujność wroga niż ona. (…) Byliśmy zmuszeni prowadzić także kontrwywiad, śledzić posunięcia i zamiary gestapo” – wspominał. Postała komórka sabotażowa, a dla niej jeszcze jedna sieć wywiadowcza. Zaczęły się akcje dywersyjne na liniach kolejowych między III Rzeszą a ZSRS. Ponieważ społeczeństwu brakowało informacji, uruchomiono nasłuch radiowy, by rozpowszechniać informacje w tajnych komunikatach – zaczęło się od powielaczy, lecz niebawem powstały pierwsze drukarnie podziemne. Potrzebna była broń – ta zakopana we wrześniu przez liczne oddziały nie wystarczała. To nie było zaplanowanie i przeprowadzenie szarży ułańskiej, lecz zamierzenie bez precedensu w historii. Nie było skąd czerpać doświadczeń. „W miarę rozrastania się organizacji musieliśmy rozwiązywać coraz to nowe problematy – pisał o tamtym okresie. – Samo życie rzeźbiło kształt tajnej organizacji. Droga była zawiła i niebezpieczna, ale doprowadziła do zorganizowania w pełni i we wszystkich szczegółach państwa podziemnego z armią podziemną, wyszkoloną i przygotowaną, w sile około 380 tysięcy żołnierzy”.

Krakowska wpadka
Dla własnego bezpieczeństwa Komorowski rozpuścił informacje, że udało mu się uciec na Zachód, zgolił wąsy, zaczął nosić okulary. I szklaną ampułkę z cyjankiem potasu. Jeszcze w 1939 roku nawiązano łączność z Wodzem Naczelnym we Francji. Równocześnie „Korczak” szukał kontaktu z organizacją tworzoną w Warszawie przez generała Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego, ponieważ wiedział, że i on podporządkował się legalnym władzom. Kiedy wreszcie doszło do spotkania z szefem sztabu Tokarzewskiego, generałem Stefanem Roweckim, ten ostatni od razu docenił talenty Komorowskiego. A Komorowski dowiedział się, że na obszarze obu okupacji powstaje organizacja Związek Walki Zbrojnej – integralna część Polskich Sił Zbrojnych. W styczniu 1940 roku nieoczekiwanie pojawiła się w Krakowie żona, której udało się przeprawić przez San. „Przywiozła mi sporo wiadomości o tym, co dzieje się za Sanem – odnotował. – Obaj najeźdźcy wytknęli sobie ten sam cel – unicestwić Polaków. Stosowali jednak metody różne. Niemcy próbowali nas po prostu wytępić. Bolszewikom nie chodziło o zniszczenie fizyczne, ale o złamanie i zniewolenie ducha narodu urodzonego i wychowanego w tradycjach wolności”. „Korczak” prosił, tłumaczył, nalegał, by nie wiązała się z podziemiem. Nie ustąpiła. „Nie mam dzieci, mogę ryzykować” – przekonywała. Zajęła się korespondencją z więźniami, przemycając w książkach zaszyfrowane wiadomości o tym, co dzieje się za kratami. Włączyła się w prace Rady Głównej Opiekuńczej. Widywali się rzadko, czasem w sobotę albo w niedzielę wyrywali dla siebie parę chwil. Kolejną ciężką decyzję musiał podjąć, kiedy Niemcy zaczęli perfidnie mścić się za akty sabotażu. Brali zakładników, których rozstrzeliwali, by nie tylko przekonać dowódców, że walka za taką cenę nie ma sensu, ale i zrazić Polaków, którzy winą za śmierć swoich bliskich obciążaliby ruch podziemny. Komorowski miał więc ciężki dylemat moralny. Wspólnie z Roweckim przyjęli, że każda akcja przeciw Niemcom musi przynosić im poważne straty, a za decyzją powinny stać przyczyny dla każdego Polaka oczywiste. W maju 1940 roku Rowecki i Komorowski otrzymali nominacje generalskie z Paryża na jedwabiu, podpisane przez gen. Sikorskiego. Kurier przewiózł je w kapsułkach gumowych ukrytych w ustach. Z coraz większym niepokojem „Korczak” oczekiwał na dalsze posunięcia ze strony Rosji, która – w tej kwestii nie miał wątpliwości – zamierzała czekać, aż III Rzesza i Zachód się wykrwawią, by zacząć podbój Europy. Wciąż nadchodziły wieści o deportacjach dziesiątków tysięcy Polaków na Wschód. Po wielkim ciosie, jakim był upadek Francji w czerwcu 1940 roku, i ewakuacji Rządu RP do Anglii, dowództwo ZWZ zmuszone było stworzyć nowy system połączeń z Wodzem Naczelnym. Tymczasem coraz częściej powtarzały się wsypy w Krakowie. Coraz ciaśniej zaciskała się obręcz wokół samego „Korczaka”. Rankiem 21 kwietnia 1941 roku, gdy gestapo aresztowało jego kolejnych współpracowników, na punkt kontaktowy wbiegła żona i wcisnęła mu w rękę kartkę z bezpiecznym adresem. Niemcy wiedzieli już o Komorowskim wszystko, mieli jego rysopis i szukali go po całym mieście.

Zdążyć przed Sowietami
Generała przeniesiono do Warszawy. Został jednym z trzech zastępców komendanta głównego AK gen. Roweckiego „Grota”. „Gdy w lipcu 1941 roku wybyłem do Warszawy, nie wyobrażałem sobie, że spędzę tam pełne trzy lata” – wspominał. „Grot” uczynił go swoim następcą na wypadek aresztowania. Od 1942 roku, kiedy w wyniku połączenia ZWZ z innymi organizacjami podziemnymi powstała Armia Krajowa, wywiad zaczął odnotowywać coraz większą aktywność partyzantki sowieckiej. „Walka z Niemcami interesowała Rosjan najwyraźniej o wiele mniej aniżeli działalność polityczna – oceniał Komorowski. – Każdy oddział partyzancki miał „politruka”, przedstawiciela partii komunistycznej. Większe jednostki wyposażone były ponadto w drukarnie polowe i prowadziły kampanię propagandową z pomocą ulotek i zebrań, na które miejscowa ludność musiała się stawiać”. Dowódcą najpotężniejszej podziemnej armii w okupowanej Europie Komorowski został w tragicznych okolicznościach. „Grot” został aresztowany 30 czerwca 1943 roku przez gestapo na skutek denuncjacji. Wpadka „Grota” była „najcięższym ciosem, jaki spotkał wojsko polskie od początku jego istnienia” – pisał Komorowski w „Armii podziemnej”. Dodać trzeba, że była też jego osobistym dramatem, stracił bowiem nie tylko przyjaciela, ale i człowieka, z którym do tej pory dzielił odpowiedzialność; dowódcę, na którego opinii mógł zawsze polegać. „Korczak” przybrał nowy pseudonim „Bór”. Tymczasem sowieckie zagrożenie stawało się coraz bliższe. „Bór” zdawał sobie sprawę z tego, że jednocześnie z utworzeniem w 1943 roku armii Berlinga polscy komuniści zaczęli przygotowywać ostateczną rozgrywkę o Polskę. Wciąż rozważał ze współpracownikami oraz władzami RP w Londynie problem, jak się zachować w stosunku do Sowietów, kiedy nadejdą. Pod swoimi rozkazami miał kilkaset tysięcy konspiracyjnych żołnierzy, którym w odpowiednim momencie będzie musiał wydać rozkazy. Żył z tą świadomością, gdy Sowieci w styczniu 1944 roku przekroczyli przedwojenną granicę Polski, niepokoił się – jak całe dowództwo AK – powołaniem PKWN w Lublinie. Wiedział, że czasu ma coraz mniej. Atmosfera w stolicy stawała się coraz bardziej gorączkowa. Niepodobna wyobrazić sobie dzisiaj, w jak ciężkiej sytuacji się znalazł. Prawdziwych zamiarów Stalina mógł się tylko domyślać, polityczne gry Zachodu z generalissimusem były mu nieznane, stanowisko rządu było niejednolite i zmienne. Wypracowany w poprzednich latach plan powstania powszechnego został dawno poniechany, przebieg akcji „Burza” dowiódł, że o współpracy z Sowietami podczas wyzwalania Polski od Niemców mowy być nie może, ponieważ ujawniające się oddziały AK były aresztowane i wywożone w głąb Sowietów, a oficerowie mordowani. 31 lipca 1944 roku, gdy zza Wisły dobiegały odgłosy sowieckich armat, komendant AK zwrócił się do swoich żołnierzy: „Wydałem dziś upragniony przez Was rozkaz do jawnej walki z odwiecznym wrogiem Polski, najeźdźcą niemieckim…”.

***
Po klęsce nie uchylał się od odpowiedzialności za żadną ze swoich decyzji. Czas do końca wojny spędził w obozie jenieckim, gdzie Niemcy usiłowali zmusić go do wydania rozkazu rozwiązującego AK. Po uwolnieniu osiadł w Londynie, a na życie zarabiał, prowadząc zakład tapicerski. W 1965 roku, kilkanaście miesięcy przed śmiercią, pytany o cel powstania powiedział w jednym z wywiadów prasowych: „Chodziło o walkę stolicy, która reprezentuje całość kraju. Zajęcie Warszawy przed wejściem Rosjan zmusiłoby Rosję do zdecydowania się: albo nas uznać, albo siłą złamać na oczach świata, co mogłoby wywołać protesty Zachodu. Trudno było przewidzieć, czy Rosja będzie dążyła do złamania nas siłą. Liczyliśmy się jak najbardziej z tym, że Rosja będzie dążyła do złamania nas siłą, ale nie było innego wyjścia”. I dodał: „Dowódca, kiedy decyduje, zawsze jest sam”.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl