Z komunizmu w kolonialny kapitalizm

Z prof. Witoldem Kieżunem, teoretykiem zarządzania, wykładowcą
Akademii im. Leona Koźmińskiego oraz uczelni zagranicznych, byłym ekspertem ONZ
ds. modernizacji zarządzania w krajach afrykańskich, rozmawia Mariusz Bober

W swojej najnowszej książce pt. "Patologia transformacji" poddaje Pan
druzgocącej krytyce ostatnie 20 lat przemian ustrojowych w Polsce. Środowiska
komunistów i zachodnich kapitalistów zawarły nieformalny układ, rekolonializując
Polskę?

– Wszystko zaczęło się od przyjazdu do Polski amerykańskiego wielkiego
spekulanta giełdowego, jednego z najbogatszych ludzi na świecie George´a Sorosa,
mającego jednocześnie wielkie ambicje rozwijania idei "otwartego świata". Tę
społeczną działalność realizował poprzez tworzenie licznych fundacji i
finansowanie uniwersytetów – w sumie miliardami dolarów. W maju 1988 r.
przyjechał do Polski, spotkał się z gen. Wojciechem Jaruzelskim i premierem
Mieczysławem Rakowskim, przedstawiając swój plan radykalnej transformacji
systemu gospodarki planowej na wolnorynkową, i otworzył w Warszawie Fundację im.
Stefana Batorego. 7 miesięcy po jego wizycie ustawą z dnia 23 grudnia 1988 roku
komunistyczny rząd i Biuro Polityczne Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej,
partii, której statutowym celem było zbudowanie socjalizmu na gruzach
kapitalizmu, podejmują decyzję o wprowadzeniu w Polsce ustroju kapitalistycznego
w jego klasycznej, ortodoksyjnej formie na podstawie kodeksu handlowego z 1934
roku. Z punktu widzenia teorii patologii zarządzania jest to klasyczny przykład
realizacji prawa sformułowanego przez niemieckiego filozofa Hansa Vaihingera
"przerastania środków nad celem". Środkiem dla realizacji celu, jakim było dla
PZPR zbudowanie socjalizmu, stało się samo posiadanie władzy. Jednak ten środek
stał się celem samym w sobie, i dla jego osiągnięcia wprowadzono dotychczas
zwalczany ustrój ekonomiczny. Nie było żadnych protestów czy nawet wewnętrznej
różnicy zdań. Okazało się więc, że "szczytny cel budowy ustroju", w którym
będzie rządzić zasada "od każdego według jego możliwości, każdemu według jego
potrzeb", był negatywną fikcją organizacyjną.

Ale do realizacji swoich planów wykorzystali majątek, na który
pracował cały Naród…

– Tak. Narodowy Bank Polski natychmiast wykreował wtedy 9 nowych komercyjnych
banków refinansowanych przez siebie. Rozpoczął się wówczas proces tzw.
nomenklaturowej prywatyzacji, dotyczący małych i średnich przedsiębiorstw
państwowych. Według prof. Juliusza Gardawskiego, istniały dwa typowe jej modele.
Dyrektor zakładał przedsiębiorstwo prywatne o takim samym profilu specjalizacji
jak to państwowe, którym kierował. W firmie prywatnej dawał pracownikom wyższe
wynagrodzenie, ponieważ nie obowiązywał w niej bardzo wysoki podatek od
wynagrodzeń, tzw. popiwek poważnie ograniczający wysokość uposażeń w
przedsiębiorstwach państwowych. W ten sposób doprowadzał do "przejmowania"
pracowników z państwowego do jego prywatnego przedsiębiorstwa. Po pewnym czasie
dochodziło do bankructwa lub przejęcia przedsiębiorstwa państwowego. Drugi
sposób to tworzenie spółek prywatnych przez dyrektorów państwowych firm z
legitymacją PZPR. Często robili to we współpracy z sekretarzami partyjnymi.
Następnie takie firmy uzyskiwały kredyty z tych nowo utworzonych banków na wykup
udziałów firmy państwowej. Z badań prof. A. Gardawskiego wynika, że 80 proc.
personelu tych nowych prywatnych firm wcześniej pracowało w państwowych
przedsiębiorstwach, a 62,5 proc. właścicieli nowych prywatnych przedsiębiorstw
małej i średniej wielkości pełniło funkcje kierownicze i dyrektorskie w PRL.

Paradoksalnie wielu Polaków klęskę transformacji ustrojowej przypisuje
ludziom kojarzonym z "Solidarnością"…

– Tak, ale po 1989 r. tak naprawdę to nie klasyczna "Solidarność" przejęła
władzę. Ruch ten miał koncepcję budowania nie gospodarki kapitalistycznej, ale
państwa o własności społecznej z elementami daleko posuniętej samorządności.
Pomysł zbudowania w Polsce całkowicie kapitalistycznego systemu pochodził od
komunistów. Powtarzam: tzw. ustawę Wilczka [o wolnorynkowej działalności
gospodarczej – przyp. red.] z 1988 r. przyjął komunistyczny jeszcze rząd
premiera Rakowskiego i zatwierdził ostatni Sejm PRL. A była to ustawa
wprowadzająca zasady niemal "czystego kapitalizmu".

Niemniej to wcześniejsi doradcy prezydenta Lecha Wałęsy, ludzie
kojarzeni z "Solidarnością", realizowali ten plan umożliwiający nomenklaturową
prywatyzację i kolonizację Polski przez zachodni kapitał…

– Rzeczywiście, gdy wysłany i finansowany przez George´a Sorosa, dla
realizacji jego planu, amerykański ekonomista Jeffrey Sachs przyjechał do
Polski, zwrócił się od razu – jak napisał w swoich wspomnieniach – do trzech,
jak ich nazywa, "strategów", a więc kierowników NSZZ "Solidarność": Bronisława
Geremka, Jacka Kuronia i Adama Michnika. Tymczasem wszyscy oni uczciwie
przyznawali, że nie znają się zupełnie na ekonomii, i pytali tylko: "Czy to
wyjdzie?". A Sachs z energią typowego kapitalistycznego agenta marketingowego
gorąco zapewniał, że oczywiście – tak. Pierwszy bezpartyjny premier III RP,
który również podejmował decyzje w sprawie przekształceń w Polsce – Tadeusz
Mazowiecki, nie miał wyższego wykształcenia, był dziennikarzem, redaktorem
pisma, członkiem działającego w PRL stowarzyszenia PAX, ale również nie miał
wiedzy ekonomicznej ani żadnej praktyki pracy w administracji. Stanowisko
premiera było jego pierwszą pracą w administracji. Także Lech Wałęsa uczciwie
przyznawał się, że nie ma pojęcia o ekonomii, ale również akceptował program
Jeffreya Sachsa. W dodatku na wicepremiera i ministra finansów, a więc
ekonomicznego kierownika całej transformacji, wyznaczono dr. Leszka
Balcerowicza, byłego członka PZPR, w latach 1978-1980 pracownika Instytutu
Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym PZPR, który
też nie miał żadnego praktycznego doświadczenia w kierowaniu zespołami ludzi w
administracyjnych strukturach ani liczącego się dorobku naukowego (14 lat po
uzyskaniu doktoratu nie miał jeszcze stopnia doktora habilitowanego, uzyskał ten
stopień dopiero w pierwszym roku pracy jako wicepremier). Zaś pierwszym polskim
premierem w III RP, demokratycznie zaakceptowanym przez wybrany w wyborach 4
czerwca 1989 roku parlament, był generał Czesław Kiszczak, "zasłużony" kierownik
walki z podziemnymi strukturami "Solidarności" w latach 1981-1989. Jedynie
dzięki odejściu z sojuszu z PZPR Stronnictwa Demokratycznego i Polskiego
Stronnictwa Ludowego udało się stworzyć rząd pod kierownictwem bezpartyjnego
Tadeusza Mazowieckiego, co przyspieszyło odsunięcie od władzy komunistów. Ale
sytuacja w kraju zmieniła się tylko pozornie. Większość kadry kierowniczej to
byli nadal ci sami ludzie z okresu rządów PRL. Stąd słusznie pisali Jacek Kuroń
i Jacek Żakowski: "Jeśli stworzenie sektora prywatnego było jednym z naszych
głównych celów, to bez ludzi z nomenklatury nigdy by się nam nie udało". Było to
jednak całkowite odejście od początkowej idei "Solidarności", która zakładała
troskę o drugiego człowieka, a nie bogacenie się za wszelką cenę. NSZZ
"Solidarność" ze zdecydowanie lewicowym laickim kierownictwem (poza Wałęsą) nie
korzystała wówczas niestety z wybitnych doradców – ekonomistów, bazujących na
społecznej nauce Kościoła katolickiego (a przecież "Solidarność" ma katolicki
rodowód, o którym świadczyły m.in. Msze Święte, spowiedzi, i jej znakiem miał
być znaczek z obrazem Matki Bożej w klapie marynarki Wałęsy). Nie korzystała też
ze skandynawskiej formuły zarządzania ani zachodnioniemieckiego społecznego
podejścia, ani nawet z doświadczeń tzw. Tygrysów Wschodu czy elementów strategii
Chin Ludowych. Było szereg modeli poza neoliberalizmem i niezwykle korzystnej
dla światowego kapitału "terapii" George´a Sorosa. Przyjęto jego model,
praktycznie sformułowany przez Jeffreya Sachsa, nie sprawdzając efektów jego
działalności w Boliwii. Opisała je dokładnie Naomi Klein, wskazując, że
doprowadził tam do klęski społecznej, rozruchów zbrojnie tłumionych przez
wojsko, do olbrzymiego bezrobocia, a jednocześnie do wzbogacenia się grupy
spekulantów. Efektem tych zmian było poważne obniżenie wysokości wynagrodzeń i
daleko idąca stratyfikacja społeczna. Likwidacja inflacji nastąpiła tam dopiero
po dwóch latach, mimo zapewnienia Sachsa, że zlikwiduje ją "w jeden dzień". Nikt
nie zainteresował się tymi wynikami. Wprost przeciwnie, powszechnie chwalono
rzekomo pozytywne efekty jego pracy w Boliwii. Z perspektywy 20 lat wprost
trudno zrozumieć to swoiste zauroczenie równie niepoważnym reklamiarstwem Sachsa
w Polsce i brak zdecydowanej społecznej reakcji, tak jak w Boliwii i w innych
krajach południowoamerykańskich.

Wprowadzanie w Polsce formuły dzikiego kapitalizmu było więc swoistą
transakcją między Zachodem i postkomunistami ułatwiającą przejmowanie narodowego
majątku jednym i drugim?

– W planach światowego kapitału cała Europa Środkowo-Wschodnia była bardzo
atrakcyjnym terenem ekspansji. Jednak prawdopodobnie kapitał ten traktował
wszystkie kraje tego regionu jako etap przejściowy do ekspansji na Rosję. Jest
to bowiem niezwykle bogaty kraj w surowce i jego choćby częściowe skolonizowanie
byłoby olbrzymim sukcesem światowej kapitalistycznej oligarchii. Z drugiej
strony, kraje Europy Środkowej bardzo łatwo dawały się podbijać przede wszystkim
ze względu na demoralizację kadr kierowniczych. Badania Banku Światowego
wykazały, iż ankietowani zagraniczni inwestorzy przyznali, że z reguły płacili w
Polsce "prowizje". Stwierdzenie np., że ceną za korzystną ustawę sejmową było 3
mln zł, zmusiło ówczesnego marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego do zawiadomienia
o tych wynikach prokuratora rejonowego w Warszawie. Na prośbę o bliższe dane
Bank Światowy odpowiedział, że była to ankieta anonimowa, w związku z tym można
było przeczytać w polskiej prasie krótką informację o umorzeniu postępowania
prokuratorskiego w tej sprawie. Całkiem inną politykę przyjęły kompetentne
władze Kanady, które swego czasu również były narażone na ekspansję kapitału
amerykańskiego. Powołały one wtedy specjalny urząd, który opracował przepisy
regulujące inwestycje zagraniczne w tym kraju. Przewidywały one m.in., że
prywatyzowane przedsiębiorstwa nie mogą być następnie likwidowane, musi być w
nich wytwarzany w całości przynajmniej jeden gotowy produkt sprzedawany jako
"wyprodukowany w Kanadzie". W Polsce nikt nie myślał o takich zabezpieczeniach.
Między innymi dlatego zagraniczny kapitał w dużej mierze zlikwidował w naszym
kraju zakłady, które mogły stanowić dla niego konkurencję.

A to znaczy, że nieprawdziwe były zarzuty pod adresem wielu tych
przedsiębiorstw, jako całkowicie niekonkurencyjnych…

– Wiele z nich rzeczywiście w tym czasie nie mogło konkurować z zachodnimi
firmami. Ale w Polsce można było wykorzystywać atut cen wielokrotnie niższych w
porównaniu do produktów zachodnich. Tak właśnie zrobili Chińczycy, wyrastając
dziś na potęgę handlową. Ale funkcjonowały też polskie przedsiębiorstwa, które
jeszcze na początku lat 90. produkowały na wysokim poziomie np. garnitury,
ceramikę, wyroby ze szkła, kryształy czy nawet produkty wyższej techniki na
zagranicznych licencjach. Mieliśmy też dobrze zorganizowany rynek realizowania
zagranicznych inwestycji budowy dróg, mostów, różnych budowli, nawet elektrowni.
Mieliśmy szanse na zdobycie wielu rynków na takiej samej zasadzie jak Chińczycy.
Pamiętam, jak w USA masowo kupowano np. chińskie rowery po 95 USD, gdy
amerykańskie kosztowały 250 USD. Ja sam i moi amerykańscy koledzy jeździliśmy
oczywiście na rowerach chińskich.

Co trzeba było wtedy, na początku lat 90., zrobić?

– Przede wszystkim – tak jak Słowenia – podziękować Sachsowi za pomoc i
stworzyć z krajowych i zagranicznych polskich fachowców małą komisję do
szybkiego zaplanowania procesu transformacji. Mieliśmy takich fachowców, ich
raport opracowany w 1996 r. z udziałem prof. Zdzisława Sadowskiego, szeroko
omówiony w mojej książce, świadczy, że rozumieli, jak należy ocalić polski
przemysł od jego likwidacji i zagranicznego zawłaszczenia. Mieliśmy też duży
zespół świetnych, już z praktyką zagraniczną, specjalistów od zarządzania.

Należało też nie otwierać granic na cały zagraniczny import, a tylko na wwóz
tych towarów, których deficyt kreował inflację, a więc podstawowych produktów
konsumpcyjnych i tych, których sami nie moglibyśmy wytworzyć, przede wszystkim
nowoczesnych technologii. Inflację można było pokonać metodą mocnego pobudzenia
własnej produkcji poprzez system łatwego kredytu z puli państwowego zadłużenia
np. w bankach zagranicznych. Możliwe było też ewentualne powtórzenie metody
Grabskiego z roku 1924, kiedy była inflacja nie setkotysięczna, ale bilionowa.
Wprowadził on zamiast marek polską złotówkę opartą na złocie. Można było to samo
zrobić, wprowadzając od razu nową walutę, zabezpieczoną posiadaną już miliardową
dolarową gwarancją Banku Światowego, a więc opartą na dolarach amerykańskich,
których – nawiasem mówiąc – było według danych i wyliczeń NBP ok. 7 mld na
prywatnych rachunkach bankowych, a prawdopodobnie drugie tyle schowane w domu "w
skarpetkach". Był to efekt licznych zagranicznych wyjazdów w dekadzie Gierka.
Trzeba było też jak najszybciej zwiększyć produkcję żywności, a nie likwidować
PGR-y. Trzeba było przeprowadzić prywatyzację zagrabionych przez Skarb Państwa
przedsiębiorstw. Jesteśmy jedynym posocjalistycznym krajem, który nie
przeprowadził prywatyzacji w formie zbiorowej, a ograniczył się do
indywidualnych procesów sądowych trwających po kilkanaście lat. Można było też w
większym stopniu pozwolić na funkcjonowanie spółek pracowniczych, zamiast
wyprzedawać państwowe przedsiębiorstwa za bezcen. Ta bezmyślna prywatyzacja była
całkowitym zaprzeczeniem idei "Solidarności", a najbardziej stracili na niej
zwykli Polacy, często właśnie ci, którzy doprowadzili do upadku komunizmu.

Gdy pracował Pan w krajach afrykańskich w misjach ONZ, zapewne nie
przypuszczał Pan, że mechanizm eksploatacji tych państw zostanie na taką skalę
zastosowany w Polsce?

– Rzeczywiście. Po raz pierwszy do Afryki przyjechałem w grudniu 1979 roku.
Pracowałem tam – z przerwami – do końca 1992 roku. W krajach afrykańskich
inwazja wielkiego kapitału rozpoczęła się na początku lat 80. minionego wieku.
Szukał on z jednej strony taniej siły roboczej, a z drugiej – różnych surowców
naturalnych. Afryka jest najbogatszym pod tym względem kontynentem świata.
Występują tam złoża złota, uranu, ropy naftowej itd. Powszechnym zjawiskiem jest
jednak nie najlepszy poziom kwalifikacji kadr zarządzających, które cechuje
jednocześnie chęć szybkiego wzbogacenia się, dodatkowo stymulowana filmami
pokazującymi bogactwo krajów zachodnich. Gdy do takiego biednego kraju
przyjeżdżał więc bogaty zachodni biznesmen rozdający łapówki, bardzo łatwo
"przekonywał" miejscowe władze do sprzedaży za pół ceny np. kopalni cynku czy
miedzi. W ten sposób rozpoczynał się proces rekolonizacji krajów afrykańskich.
Podobny proces rozpoczął się w Polsce. Niedawno ujawniono, że sam niemiecki
koncern Siemens dał w ciągu ostatnich kilkunastu lat miliardy euro (w różnej
walucie) łapówek w różnych krajach. Jak wiele z nich zapłacono w Polsce?

Mimo to obecne władze i zwolennicy "terapii szokowej" przekonują, że
nasz kraj osiągnął… wielki sukces przez ostatnie 20 – z górą – lat…

– Rzeczywiście w Polsce wiele zmieniło się na plus. Dziś polskie miasta, a
także wioski, są o wiele bardziej zadbane niż w okresie PRL. Ekonomiczna
kolonizacja bowiem nie polega na tym, by zniszczyć jakiś kraj, ale by go
eksploatować, a to wymaga jednak pewnego wzrostu poziomu życia. Jej efektem jest
jednak stałe utrzymywanie się dystansu w rozwoju w porównaniu do krajów
eksploatujących. Widać to m.in. w zarobkach pracowników. W Polsce pracownicy
zarabiają nadal kilka razy mniej niż ludzie zatrudnieni w tych samych firmach,
na tym samym stanowisku w krajach zachodnich, przy czym ceny wielu produktów są
u nas nawet wyższe niż w krajach zachodnich, zwłaszcza towary luksusowe. Na
przykład te same francuskie garnitury męskie kosztują więcej w Warszawie niż w
Paryżu. Zaś w Stanach Zjednoczonych ceny wielu urządzeń elektronicznych są
niższe niż u nas.

Niestety, w takiej sytuacji nie ma możliwości ostatecznego zrównania poziomu
życia między krajem skolonizowanym a kolonizującym. Trzeba pamiętać, że tempo
wzrostu gospodarczego np. w Niemczech [3,6 proc. w 2010 r. – przyp. red.] jest
niewiele mniejsze niż w Polsce [3,9 proc. w 2010 r.], przy czym wzrost o 1 punkt
procentowy w Niemczech przekłada się na znacznie większą wartość niż w Polsce
[wartość PKB RFN w 2010 r. wyniosła 3,2 bln USD, a w Polsce – 469 mld]. Ponadto
według ostatnich danych w Niemczech bezrobocie wynosi 6,3 proc., a w Polsce –
13,3 procent. Trzeba też pamiętać, że duża część PKB Polski to nie jest tak
naprawdę nasz dochód. Jeśli bowiem trafne są wyliczenia z naszego bilansu
płatniczego, że średnio ok. 100 mld zł rocznie jest wyprowadzanych z Polski
przez zagraniczne firmy działające w naszym kraju, to znaczy, że przez 21 lat
nie zainwestowano tych pieniędzy w Polsce. W Kanadzie istnieje zasada, że
określona część zysku zagranicznego przedsiębiorstwa musi być inwestowana przez
dane przedsiębiorstwo właśnie w Kanadzie.

Obala Pan też mit, że kapitał nie ma narodowości, i nie ma znaczenia,
kto jest w Polsce właścicielem firm. Jak struktura ich własności odbija się na
rozwoju kraju i dochodach państwa?

– Jeśli przeanalizujemy dane na temat kapitału bankowego, to jasne okaże się,
że kraje dzielą się na państwa uzależnione od innych i kraje, od których inne są
zależne. Wiele mówi pod tym względem liczba zagranicznych banków w
poszczególnych państwach. W Niemczech ten udział wynosi 5 procent, we Francji i
Holandii – 10 proc., we Włoszech – 9 proc., w Danii – 19, a w Austrii – 21.
Tymczasem całkowicie odwrotny jest ten stosunek w krajach postkomunistycznych.
W Albanii wynosi on 93 proc., w Czechach – 96 proc., na Węgrzech – 94 proc., a w
Polsce – 88 procent. Nawet w Ameryce Południowej ten udział jest o wiele
mniejszy, w Argentynie wynosi 25 proc., w Boliwii – 38 proc., a w Chile – 32
procent. Warto też podać przykład innych państw rozwijających się. W Indiach np.
zagraniczne banki mają 5-procentowy udział w rynku finansowym, w Turcji – 4, a w
Chinach… 0 procent. Trzeba bowiem wiedzieć, że są dwie najbardziej dochodowe
dziedziny prowadzenia działalności gospodarczej: bankowość i wielki handel,
określane jako "złote jabłka". Obie te dziedziny zostały w Polsce prawie
całkowicie opanowane przez kapitał zagraniczny. Podobnie na 100 największych
przedsiębiorstw jest tylko 17 polskich. Możliwość dojścia w krajach
eksploatowanych do poziomu życia w krajach eksploatujących, a takim są w
stosunku do Polski przede wszystkim Niemcy, jest nierealna.

Na ile pozostawienie najważniejszych dla polskiej gospodarki firm w
naszych rękach pomogłoby dziś przyspieszyć rozwój naszego kraju?

– Polska w ostatnich latach PRL zajmowała 12. pozycję na świecie pod względem
wielkości produkcji przemysłowej (nie mylić z dochodem narodowym). Gdyby więc
przemiany w Polsce zostały przeprowadzone w sposób racjonalny, np. z
wykorzystaniem koncepcji kanadyjskich, dziś nasz kraj mógłby być w o wiele
lepszej sytuacji. Przecież część firm można było przeznaczyć do prywatyzacji
publicznej, dzięki czemu Polacy staliby się w większym stopniu niż dziś
właścicielami państwowych jeszcze wtedy firm, co mogłoby uratować wiele z nich.
Według danych NBP, Polacy w 1989 r. mieli 7 mld USD oszczędności na bankowych
rachunkach, prawdopodobnie drugie tyle przechowywali w domach. Oczywiście, że
część firm można było sprzedać kapitałowi zagranicznemu, ale w taki sposób, by
uniemożliwić wrogie przejęcie, to znaczy jego likwidację lub zmarginalizowanie
jego produkcji po zakupie dla likwidacji konkurencji. Poza tym powtarzam: zbyt
restrykcyjna polityka w stosunku do państwowych przedsiębiorstw doprowadzała do
bankructwa lub do daleko idącego obniżenia wartości przedsiębiorstwa, dlatego
później niezwykle tanio sprzedawanego. Była to elementarnie błędna polityka, a
raczej brak polityki zgodnie z akceptowaną zasadą neoliberalizmu, że rynek sam
się reguluje. Ta postawa już po 6 latach sprawiła – jak to można wyczytać w
raporcie zespołu fachowców z udziałem wybitnego ekonomisty prezesa Polskiego
Towarzystwa Ekonomicznego prof. Zdzisława Sadowskiego – że "najcenniejsze
segmenty rynku, najbardziej opłacalne i charakteryzujące się największą dynamiką
popytu, a tym samym najbardziej dynamizujące całą gospodarkę, zostały całkowicie
opanowane przez firmy zagraniczne, a krajowe przemysły przestały w tych
dziedzinach istnieć".

Czy obecny kryzys finansów państwa i zadłużenie Polski to skutki
właśnie złych przekształceń w Polsce, czy – jak twierdzą politycy – jedynie
kryzysu światowego?

– Podstawowym problemem Polski jest stały, narastający od ponad 20 lat
deficyt finansów publicznych, który doprowadził do obecnego zadłużenia. Wynikało
to z wielu przyczyn: z ujemnego bilansu handlu zagranicznego, z akceptacji
corocznego budżetu państwa z paroprocentowym deficytem, a także z niesłychanego
wzrostu liczby pracowników administracji. Na przykład centralna administracja
wzrosła od 1990 r. z 46 tys. pracowników do 133 tys. w roku 2010. Całkowicie
niepotrzebnie wprowadzono np. powiaty ziemskie. W Polsce wciąż funkcjonuje też
coś niespotykanego na świecie – dwa urzędy wojewódzkie: jeden samorządowy
(marszałek województwa) i drugi centralny (wojewoda jako przedstawiciel rządu w
terenie). W światowych demokracjach wysokie stanowiska państwowej władzy
terenowej są wybieralne, np. w USA nawet gubernator stanowy, tak samo jak u nas
starosta. Moim zdaniem, obecnie w Polsce należałoby dokonać radykalnej reformy
administracji, przez pozaurzędniczy, nie polityczny, ale fachowy zespół, tak jak
zrobiła np. Kanada w 1966 roku.

Dlaczego mimo tak gigantycznej administracji w Polsce przez ponad 20
lat nie zbudowano nawet jednej całej linii autostrady, koleje są niemal w stanie
rozkładu, nie wspominając o służbie zdrowia?

– Ponieważ jednocześnie do pracy rekrutuje się bardzo często osoby
niekompetentne. Na Zachodzie kandydaci na stanowiska publiczne przechodzą trudne
wielostopniowe kwalifikacje, których celem jest sprawdzenie ich kompetencji, a
nie afiliacji partyjnych. Tymczasem obecnie mamy w wielu przypadkach, można
nawet stwierdzić, że w większości na kierowniczych stanowiskach osoby
niekompetentne, niemające specjalistycznych kwalifikacji, np. na stanowiskach
wymagających wiedzy zarządzania i ekonomii – historyków. Wszyscy tzw. stratedzy
"Solidarności", obecny premier, prezydent RP są historykami, a ściślej mówiąc,
po prostu zawodowymi politykami, od wielu lat patrzącymi na rzeczywistość z
pozycji gier politycznych.

Klasycznym przykładem błędnej struktury zarządzania publicznego jest właśnie
transport. Nie jest to dziedzina aktywności politycznej i nie powinna ona być
zarządzana przez kolejno zmieniających się wraz z rządzącą koalicją ministrów i
ich partyjnych współpracowników z reguły niemających, poza pozycją polityczną,
kwalifikacji fachowych. Powinna to być czysto fachowa centralna jednostka
organizacyjna kierowana przez wysokiej klasy fachowca w tej dziedzinie, mającego
bezterminową umowę o pracę. Podobna struktura powinna była być zastosowana w
szeregu dalszych specjalności.

Jakie Polska ma dziś szanse na wybicie się na gospodarczą i
polityczną niezależność?

– Jedyną obecnie nadzieją Polski jest eksploatacja na dużą skalę gazu
łupkowego na warunkach korzystnych dla naszego kraju. Nie będzie to łatwe,
zwłaszcza że gigantyczny międzynarodowy aparat dawnego KGB z okresu Związku
Sowieckiego nadal działa w Europie. Mają duże pieniądze i wpływy w zachodniej
Europie, a rozwój produkcji gazu w Europie to klęska dla Rosji. Moglibyśmy też
szerzej wykorzystywać nasze ogromne zasoby węgla. Przy dzisiejszych bardzo
wysokich cenach ropy – powyżej 100 USD za baryłkę – opłacalna byłaby nawet
produkcja paliw z tego surowca. Jednak sytuacji Polski nie da się zasadniczo
poprawić bez zmiany ustroju.

Jakie dokładnie zmiany ma Pan na myśli?

– Jest bardzo dużo do zrobienia. Wskażę jedynie na parę organizacyjnych
posunięć proponowanych przeze mnie w mojej książce, która jest jednak głównie
poświęcona opisowi patologii, stąd też propozycje usprawnienia dotyczą tylko
generalnych punktów. Przede wszystkim trzeba zmienić system doboru kadr
kierowniczych poprzez powszechne wprowadzenie większościowej, identycznej z
systemem anglosaskim ordynacji wyborczej: z wyborami w małych okręgach
wyborczych, z zapewnieniem szerokiej powszechnej znajomości kwalifikacji i
całego CV każdego kandydata. Jednocześnie należy ograniczyć możliwość
kandydowania do dwóch kadencji. Należy też wzorem 29 państw wprowadzić
obywatelski obowiązek głosowania do wszystkich wybieralnych instancji. Być może
w ten sposób zmienimy katastrofalne wyniki ankiet na temat prestiżu zawodów,
gdzie "polityk" z reguły mieści się na ostatnich miejscach, a w ankietach na
temat korupcji – na czołowych. Konieczna jest radykalna reforma zarówno władzy
ustawodawczej, jak i wykonawczej. Należy zlikwidować system dwuwładzy prezydenta
i premiera na rzecz jednego – w stylu amerykańskim – prezydenta pełniącego
również funkcję premiera. Radykalnie powinno się też zmniejszyć liczbę posłów i
senatorów. Nonsensownie mamy ich więcej niż parlament amerykański. Należy
zredukować również liczbę ministerstw i zbudować apolityczne centralne urzędy
dla konkretnej fachowej działalności. Generalna organizacyjna zmiana ustroju
powinna doprowadzić do fachowego kierownictwa państwem, likwidując elementy
partiokracji niekompetentnych zawodowych polityków. Oczywiście bogaty materiał
dokumentacyjny w mojej książce, również analiza polityki ekonomicznej, uzasadnia
cały szereg dalszych posunięć reformatorskich, bez których nie mamy szans na
choćby częściowe zmniejszenie wysokiego wskaźnika bezrobocia i być może
doprowadzenie do powrotu choćby części już zadomowionej na obczyźnie naszej
ponadmilionowej emigracji.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl