Przestrzegałem zasady: nie rozmawiać z SB

Świadectwo kapelana podziemnej „Solidarności”

Ksiądz Władysław Palmowski w czasie stanu wojennego prowadził działalność duszpasterską w strukturach podziemnej „Solidarności” w Nowej Hucie, opiekował się rodzinami internowanych. Obecnie pełni funkcję proboszcza parafii pw. św. Bartłomieja w Morawicy. Z ks. Władysławem Palmowskim o działaniach Służby Bezpieczeństwa wobec kapłanów rozmawia Małgorzata Bochenek

Jak to się stało, że w czasach komunistycznego reżimu zaczęły się Księdzem interesować wrogie Kościołowi i naszej Ojczyźnie służby?

– Każdy, kto szedł do seminarium, od razu znajdował się w kręgu zainteresowań Służby Bezpieczeństwa. Przy poborze kleryków do wojska sporządzano specjalne kartoteki. W ten sposób pozyskane informacje służyły wstępnej selekcji o przydatności danego człowieka dla działań SB i WSW. Zatem w ich zasięgu byli wszyscy. Pełny zakres inwigilowania zaczynał się często w momencie, kiedy dany kapłan angażował się w konkretne dzieło, takie jak budowa kościoła, praca z młodzieżą czy duszpasterstwo środowisk robotniczych.

Jako młody kapłan na mojej pierwszej placówce w parafii w Trzebini podjąłem pracę z młodzieżą oazową. W związku z tym od razu znalazłem się na celowniku wrogich Kościołowi służb. Do świątyni Arka Pana w Nowej Hucie zostałem skierowany w roku 1980. Wraz z ks. Franciszkiem Skupieniem zajmowaliśmy się młodymi ludźmi z hoteli robotniczych. Jeszcze wówczas nie byłem związany z duszpasterstwem robotników. Swoją działalność na tym polu rozpocząłem 13 grudnia 1981 r., kiedy hutnicy zapukali w nocy do drzwi plebanii i okazało się, że trzeba wspólnie podjąć konkretne decyzje.

Wtedy zaczęła się współpraca Księdza z ludźmi „Solidarności”?

– Rano 13 grudnia 1981 r. czterech proboszczów z poszczególnych nowohuckich rejonów, którzy rezydowali przy świątyni Arka Pana: ks. Janusz Bielański (późniejszy wieloletni proboszcz katedry wawelskiej), ks. Jan Bielański, ks. Franciszek Skupień oraz ks. Stanisław Podziorny, przekazało mi polecenie, bym zajął się przychodzącymi ludźmi, szukającymi aresztowanych swoich bliskich, ukrywającymi się czy też potrzebującymi jakiejkolwiek pomocy. Miałem też zająć się dokumentowaniem pomocy świadczonej ludziom pracy, tym pozostającym na wolności, ale także, a może przede wszystkim, internowanym. Tak w czasie stanu wojennego znalazłem się w centrum zmagań o wolną Polskę.

W kilka dni później wszystkich kapłanów z Arki Pana wezwano na komisariat w celu poinformowania o konsekwencjach grożących za nieprzestrzeganie dekretów stanu wojennego.


Czy był Ksiądz często przesłuchiwany?

– Kiedy przychodził do mnie ktoś podejrzany, odsyłałem go do mojego bezpośredniego przełożonego, proboszcza ks. Franciszka Skupienia. W ten sposób zasadniczo unikałem przesłuchań.

Ale przecież obawa istniała…

– Przez cały czas. Pamiętam wiele dziwnych „zbiegów okoliczności”. Kiedy umówiłem się z taksówkarzem, aby zawiózł mnie do więzienia w Załężu, gdzie internowani byli hutnicy, zdarzył się dziwny wypadek. Po godzinie od mojego telefonu okazało się, że na auto, którym miałem tam dotrzeć, na postoju najechał pijany kierowca.

„Przypadkiem” wyleciały mi szyby w samochodzie, później ktoś odkręcił koła, wiedząc, że za chwilę będę wyjeżdżał w pilnej sprawie. Ale Pan Bóg nie pozwolił mi się wtedy spieszyć. Kierowca pojazdu przede mną jechał bardzo wolno, a ja nie mogłem go wyprzedzić. Z powodu dziwnych odgłosów dochodzących z auta zatrzymałem się na poboczu. Koła trzymały się na ostatnich śrubach.

Jakich metod, poza sabotażem, używała bezpieka?

– Przede wszystkim posługiwała się ludźmi w celu zdobycia jak największej ilości informacji, ale także wysyłała „swoich”, by dezinformowali. Bezpiece zależało na tym, aby mieć kontrolę, wiedzieć, co, kiedy i gdzie się dzieje. Próbowali zbierać i magazynować wszystkie informacje, o czym wspomina także Marek Lasota w swojej książce „Donos na Wojtyłę”. Każda wiadomość była dla nich wcześniej czy później przydatna, służyła często do zaskoczenia przeciwnika podczas rozmowy.

Ich ludzie często dezinformowali, przekazując fałszywe informacje. Na potwierdzenie moich słów podam przykład. Kiedyś musiałem na trzy dni wyjechać z Nowej Huty na spotkanie z rolnikami. W tym czasie ktoś bliski przyniósł do mego rodzinnego domu wiadomość o moim rzekomym aresztowaniu. O każdym wyjeździe powiadamiałem najbliższych, dlatego też nie dano wiary tej informacji. Podczas nieobecności dostarczono dwie przesyłki adresowane do mnie. Rodzice, siostra nigdy nie odbierali tego typu paczek. Kazali je zostawić na schodach, zaznaczając, że jak wrócę, to je otrzymam. Okazało się, że w nocy przesyłki zniknęły. Uważam, że była to próba prowokacji, podrzucenia czegokolwiek w celu dokonania późniejszej rewizji.

Trzeba mieć zawsze na uwadze fakt, że obok całego aparatu Służby Bezpieczeństwa działali aktywiści partyjni, którzy byli oficjalnymi współpracownikami. Na bieżąco przekazywali zdobyte w różny sposób informacje o działaniach podejmowanych przez duszpasterzy oraz ludzi świeckich, którzy nie ulegli komunistycznemu systemowi. O tym często zapominamy.

Działalność Służby Bezpieczeństwa polegała m.in. na zastraszaniu człowieka, co często prowadziło do jego złamania i podpisania „lojalki” bądź deklaracji o współpracy…

– Jako przykład przytoczę doświadczenie trzech młodych wówczas studentek. Zostały zabrane przez zomowców z przystanku tramwajowego pod pretekstem, że uczestniczyły w demonstracji, która miała miejsce w tym samym czasie w zupełnie innej części Nowej Huty. Przewieziono je do komisariatu na ul. Mogilskiej. Wpędzono do drucianej klatki ustawionej na dziedzińcu. Kiedy zaczęły krzyczeć, protestować, zomowcy zaczęli je oblewać zimną wodą, nie bacząc na pogodę. Zziębnięte wrzucono do cel z powyjmowanymi oknami. To był marzec. Potem brano je na przesłuchania i pytano o nazwiska, kto rzucał kamieniami. Nie oszczędzili nawet siedemdziesięcioletniej kobiety, którą wtedy także złapali na przystanku. Ona również przeszła przez te wszystkie upokorzenia i katusze. Kiedy zemdlała, zabrali ją. Po kilkudziesięciu godzinach studentki zaprowadzono do ciepłej sali. Przyszła do nich miła pani więźniarka z gorącą kawą, informując, że jeżeli podpiszą współpracę, zostaną zwolnione, nic im nie będzie groziło i nikt o tym nie będzie wiedział. Po całej nocy i trzech czwartych dnia studentki nie wytrzymały, podpisały. Brudne, śmierdzące wracały do Nowej Huty tramwajem, siedząc na tylnym pomoście, a i tak wszyscy się od nich odsuwali. Upokorzone, zniewolone wracały do domu. Po umyciu, przebraniu od razu się do mnie zgłosiły, donosząc o zatrzymaniu i podpisaniu deklaracji. Jedna z tych studentek po skończeniu studiów pracowała jako wspaniały pedagog z młodzieżą, uczyła młodych patriotyzmu. Dziś jako dyrektor szkoły cieszy się szacunkiem wśród uczniów i rodziców. Wystarczy, że ktoś znajdzie te dokumenty, będzie mógł zniszczyć człowieka. Pytam: czy to jest sprawiedliwość?

Czy opisany przypadek możemy odnieść także do inwigilowania księży?

– Oczywiście. Warto także pamiętać, że każdy ksiądz, obejmując wówczas probostwo, musiał w Wydziale do Spraw Wyznań podpisać tzw. ślubowanie, że nie będzie szkodził PRL. Własnoręcznie należało wypisać na kartce wszystkie swoje dane i na dole podpisać, w przeciwnym razie nie zostawał zatwierdzony jako proboszcz. Nie było żadnym problemem przełożenie tej kartki z jednej teczki do drugiej z dopiskiem, że przyjmuje dany pseudonim. Druki były podobne.

Historycy zapewne biorą to pod uwagę?

– Historycy tak, ale na pewno nie dziennikarze. Oddajmy sprawę historykom i sądom. Bo w tym przypadku można zrobić bardzo wielką krzywdę.

Czy mógłby Ksiądz podać konkretne przykłady?

– Chciałbym powiedzieć o ks. infułacie Januszu Bielańskim, wieloletnim byłym kustoszu katedry wawelskiej. W mediach został przedstawiony jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa. Kiedy ja byłem wikarym w Arce Pana, on był proboszczem rejonu drugiego w Nowej Hucie. Jego kancelaria mieściła się vis-?-vis drzwi mojego mieszkania. U niego w gabinecie nocowali ukrywający się ludzie. Podczas mojej nieobecności przebywały tam osoby z różnych struktur „Solidarności”. Wiele z nich to byli parafianie, których nazwiska ks. Janusz Bielański znał, a jednak nikt z tych ludzi nie był później represjonowany. Aby złapać całą siatkę podziemnych struktur w Nowej Hucie, esbecja zapłaciłaby ogromną cenę. Nie wpadł ani jeden człowiek. Pod moją opieką duszpasterską było siedem tysięcy ludzi podziemia.

Nie mogę nie wspomnieć o ojcu Niwardzie Karszni, cystersie. Kiedy opuściłem Nową Hutę, on przejął moją działalność. Zostałem przeniesiony pod Bielsko do miejscowości Straconka, a następnie wyjechałem na Pomorze Zachodnie do Drawska Pomorskiego. Wszystkie struktury podziemne zaczęły się spotykać u o. Niwarda. Okazuje się dziś, kiedy patrzymy w dokumenty, że wszędzie pojawia się pytanie o struktury „Solidarności”. SB nigdy nie miała do nich dostępu. Łatwo jest powiedzieć, że znalazły się dokumenty świadczące o współpracy kogoś z SB, ale czy same fakty, które trwają w pamięci wielu osób, nie są ważniejsze?

Bardzo łatwo jest kogoś pozbawić dobrego imienia. Jeżeli ktoś uważa, że jakiś człowiek zawinił, powinien podać go do sądu, udowodnić, że kogoś skrzywdził. Nikt nie dał nikomu prawa rozliczania i deptania dobrego imienia drugiego człowieka. Nikt nie dał takiego prawa także dziennikarzowi. W imię czego on działa? Prawdy czy może raczej żądza sensacji, wywołania skandalu?

Czy Ksiądz wiedział, kto wśród „waszych” jest współpracownikiem SB?

– Wiedzieliśmy o osiemnastu osobach z naszego środowiska, które prowadziły podwójną grę. Jeżeli ktoś spokojnie patrzył na całą sytuację, to widział, kto za wszelką cenę chce mieć władzę, chce wiedzieć wszystko o wszystkim i wszystkich.

Warto także powiedzieć, że my jako struktury podziemne „Solidarności” mieliśmy swojego człowieka w komisariacie na ul. Mogilskiej. Zazwyczaj na piętnaście minut przed planowaną przez SB akcją wiedzieliśmy o niej. Mieliśmy te kilkanaście minut, by „posprzątać”, żeby człowiek, którego chcieli internować czy wziąć na przesłuchanie, zdążył zniknąć z domu.

Co pomagało uniknąć prób bezpośredniej inwigilacji?

– Zawsze wyznawałem świętą zasadę: nie rozmawiałem z SB. Pamiętam próbę zastraszenia mnie przez wywiad wojskowy PRL, który później został przekształcony w Wojskowe Służby Informacyjne. W Czerwonym Borze koło Łomży osadzono internowanych działaczy „Solidarności”, aresztowanych na trzy miesiące w listopadzie 1982 roku. Po trzech tygodniach od ich uwięzienia podjąłem inicjatywę zorganizowania dla nich spotkania z najbliższymi. Autokar wynajęty został oficjalnie na wycieczkę do Warszawy i Łomży. Odprawiwszy Mszę św. w Łomży, udaliśmy się na poligon wojsk pancernych w Czerwonym Borze. Jadąc tam, skręciliśmy w jedną drogę leśną wcześniej, dzięki czemu przez przypadek ominęliśmy rozstawione czujki. Dojechaliśmy na miejsce boczną drogą. Kiedy najbliżsi, przede wszystkim żony więźniów, wysiedli z autokaru, wojskowi nie mogli opanować sytuacji, spisać, kto i do kogo przyjechał. To były tajne obozy, miało być ich sześć w Polsce. Dwa zostały przeznaczone dla działaczy „Solidarności”, a pozostałe dla bezrobotnych jako kamuflaż tych prawdziwych. Podczas kolejnej próby odwiedzin, w grudniu, napotkaliśmy już na opór. Tym razem byli przygotowani na naszą wizytę. Obóz został ogrodzony i bardzo szczelnie obstawiony patrolami, wjechanie na jego teren niezauważonym było już niemożliwe. Zabrano mnie do komendy poligonu, gdzie usłyszałem groźby. Miałem pewne zabezpieczenie. W Warszawie zostawiliśmy informację, że udajemy się do Czerwonego Boru. W sytuacji, kiedy nie wrócilibyśmy na umówioną godzinę, miano poinformować Prymasa Polski o zniknięciu księdza.

Nie powiodły się próby zastraszenia mnie przez sprawującego władzę nad obozem. Przeciągałem dyskusję do tego momentu, kiedy spoglądając przez okno, upewniłem się, że wszyscy, którzy przybyli odwiedzić swoich bliskich, spotkali się z nimi. Zostaliśmy wypuszczeni.

Jest Ksiądz autorem książki „Był taki czas”…

– Zostały w niej zamieszczone relacje, wspomnienia ludzi, działaczy „Solidarności”, jej kapelanów, jak również tych, którzy w latach 80. mieszkali na terenie Nowej Huty. Jest w niej bardzo dużo informacji przybliżających realia, jakie wówczas panowały w Polsce. Książka została wydana na dwudziestolecie wprowadzenia stanu wojennego.

Obecnie przygotowuje Ksiądz kolejną publikację. O czym będzie ta propozycja wydawnicza?

– Opowiadać będzie o działalności Kościoła w stanie wojennym. Zaangażowanie księży w tamtych czasach często próbuje się sprowadzić jedynie do działalności charytatywnej, co jest wielkim kłamstwem. Praca kapłanów polegała przede wszystkim na podnoszeniu wartości i godności człowieka. Zostaną w niej omówione wszelkie inicjatywy podejmowane przez wszystkie nowohuckie parafie. Książka ma być cząstką planowanej dużej publikacji o działalności całej małopolskiej „Solidarności”. W każdej z delegatur mają odbyć się sympozja, a materiał w ten sposób pozyskany zostanie opublikowany jako obszerna monografia o tamtych czasach i ludziach, którzy często zdeptani, walczyli o wolność Polski. Do dziś wielu z nich jest bohaterami niepoznanymi z imienia i nazwiska.

Czy posiada Ksiądz jakieś pamiątki z okresu stanu wojennego?

– W swoich bezcennych zbiorach mam m.in. łuskę z kuli, którą zabito Bogdana Włosika. Odwiedzałem internowanych w Czerwonym Borze, w Załężu, w Łupkowie, w Raciborzu, a także w Uhercach. Właśnie stamtąd posiadam niezwykłą pamiątkę – obraz więzienny. Internowani wykonali dwa obrazy Matki Bożej. Pierwszy wizerunek został wymalowany na papierze pakunkowym, była to kopia Madonny Częstochowskiej. Szatę i koronę Matki Bożej wykonano ze złotek od cukierków. Obraz więźniowie przewieźli z Załęża do Uherc. Właśnie stamtąd udało mi się go wywieźć. Dziś wisi na ścianie mojego pokoju. Drugi wizerunek, namalowany na brystolu akwarelą, ofiarowano Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II podczas jego drugiej pielgrzymki do Ojczyzny w 1983 roku. W archiwum mam także kasety magnetofonowe z nagraniami pieśni i modlitw internowanych. Wśród drogocennych pamiątek są więzienne krzyże, prześcieradło z wymalowanymi symbolami polskości, które zawisło na kracie po zamordowaniu Bogdana Włosika.

Komu zawdzięcza Ksiądz powodzenie swojej misji?

– Przede wszystkim Panu Bogu i Matce Najświętszej. Wiele ludzi przyczyniło się do tego, aby opieka nad podziemnymi strukturami oporu mogła być realizowana.

Wspomnianego przeze mnie wcześniej o. Niwarda Karsznię chciano skłócić z przełożonymi zakonu, oferowano mu wiele w zamian za współpracę. On się nigdy na to nie zgodził. Szykanowano go i nachodzono wielokrotnie. Próbowano zniszczyć. Nigdy nie zdradził nikogo z podziemnej kilkutysięcznej siatki „Solidarności”. Wiedział, że musi chronić ludzi struktur podziemia. W Mistrzejowicach odprawiano Msze św. za Ojczyznę, u o. Niwarda gromadzono się, aby podejmować ważne decyzje związkowe. On przede wszystkim ratował ludzi.

Ksiądz Janusz Bielański został przeniesiony z Mydlnik do nowohuckiej parafii w Bieńczycach. Chciałbym podkreślić, że nigdy nie awansowano kogoś skompromitowanego na bardziej odpowiedzialne stanowisko. Ksiądz infułat Janusz Bielański się nie broni. To jest jego wielkość, poświęcił swój autorytet i siebie, mając na pewno na uwadze dobro innego człowieka. Gdyby miał układy z SB, gdyby rzeczywiście był ich współpracownikiem, nie wiem, gdzie ja bym dziś był. Jemu, ks. Franciszkowi Skupieniowi, ks. Janowi Bielańskiemu, ks. Stanisławowi Podziornemu zawdzięczam, że żyję. Dzięki nim mogłem wiele zrobić dla ludzi podziemia. Gdyby którykolwiek z nich miał współpracować z SB, to mnie by dzisiaj nie było.

Wchodziłem w same ścisłe struktury podziemia, to u mnie składano przysięgę, że się nie wyda kolegi. Władze wiedziały, że prowadzę działalność sprzeczną z ich interesem partyjnym. Nie miały dowodów, że jest to tak ważna praca dla podziemia.

Proponował mi kontrwywiad przez jednego z działaczy niby-podziemia wyjazd za granicę, na pięć lat do Francji, w zamian za ujawnienie się. Nie skorzystałem, trzymając się świętej zasady: nie rozmawiać z SB. Wybrałem Drawsko Pomorskie.

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl