Od afirmacji do kompromitacji

Po druzgocących recenzjach i zarzutach popełnienia plagiatu książkę dziennikarzy „Gazety Wyborczej”: Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego, „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich” Agora zmuszona była wycofać na przemiał

Dzięki dyskusji, jaka rozwija się na temat skomplikowanych i mocno zakłamanych wydarzeń na Kresach Północno-Wschodnich II RP w prasie, film Edwarda Zwicka „Opór” zszedł (na szczęście) na drugi (a może nawet na jeszcze dalszy) plan. I słusznie, bo poza warstwą (anty) historyczną krytycy dostrzegli, że nie jest to wybitne dzieło. Ciężar dyskusji przesunął się natomiast na publikacje prasowe dziennikarzy „Gazety Wyborczej”: Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego, i na ich osławioną już książkę „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich” (Biblioteka „Gazety Wyborczej”, Warszawa 2009).

Z kilku ważnych wypowiedzi warto zwrócić szczególną uwagę na dwie. Pierwsza z nich to „Recenzja książki „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich'” pióra Dariusza Libionki i Moniki Adamczyk-Garbowskiej (zob. „Gazeta Wyborcza” z 31 stycznia – 1 lutego 2009 r.). Druga zaś to odpowiedź Piotra Głuchowskiego „Nie pretendujemy do miana historyków” („GW” z 2 lutego 2009 r.). Całą sprawę na łamach „Wyborczej” miał zakończyć bardzo krytyczny artykuł Libionki i Adamczyk-Garbowskiej (6 lutego), zarzucający tak obfite korzystanie przez Głuchowskiego i Kowalskiego z zapożyczeń z książki Nechamy Tec (bez jakiegokolwiek zaznaczenia), że można to uznać za prawie plagiat. Głuchowski w tym samym numerze „GW” buńczucznie zapowiedział, że pominięcie odniesień do książki Tec, to tylko „błąd” i, co więcej, że „w drugim wydaniu książki błędów nie będzie”. Jednak już wiemy, że pierwsze wydanie „Gazeta Wyborcza” przeznaczyła na przemiał, aby uniknąć dalszej kompromitacji. Miało być nawet jakieś specjalne oświadczenie redakcji, ale do publicznych przeprosin nie doszło. Jedyne, na co „GW” się zdobyła, to lakoniczne stwierdzenie: „na tym kończymy spór wokół książki”.


Tylko bracia Bielscy czy „Bielscy”?


Na tym jednak sporów zakończyć nie można. Zamiatanie problemu pod gazetowy dywan nic już nie da – to i owo należy bowiem dokończyć. Ponieważ w publikacjach Libionki i Adamczyk-Garbowskiej oraz Głuchowskiego mój artykuł dla „Naszego Dziennika”: „”Opór”. (Nie) prawdziwa historia braci Bielskich” (z 23 stycznia br.) został zauważony i poddany bardzo surowej krytyce, muszę się do tego ustosunkować.

Książkę „Odwet” recenzenci Libionka i Adamczyk-Garbowska merytorycznie zmiażdżyli, wykazując bardzo liczne (nieoznaczone) zapożyczenia z wcześniejszej książki Nechamy Tec „Defiance. The Bielski Partisans” (New York – Oxford: Oxford University Press, 1993). Ze swej strony mogę dodać, że nie tylko z niej, choć to akurat w tej chwili nie jest najważniejsze. Dla mnie istotne jest coś innego – wprawdzie Libionka i Adamczyk-Garbowska uporczywie trzymają się wersji, że sam Bielski nie brał udziału w nalibockiej masakrze 8 maja 1943 r., to jednak sprawę zostawiają otwartą. Na szczęście, albowiem Wacław Nowicki, Zygmunt Boradyn i ja w swych artykułach nie twierdzimy, że chodzi konkretnie o braci, lecz o ludzi z obozu Tewje Bielskiego. Warto więc to spokojnie wyjaśnić i rozróżnić braci Bielskich jako osoby fizyczne oraz „Bielskich”, jako potoczną nazwę żydowskiego obozu w Puszczy Nalibockiej. Tak ich nazywała na co dzień okoliczna ludność, bez rozróżniania, która akurat grupa żydowska jest z konkretnego sowieckiego „otriada” (tym bardziej że ulegały one stałym przekształceniom). Dla ścisłości warto wspomnieć, że Głuchowski i Kowalski w swej książce to zauważyli, pisząc: „okoliczni chłopi powiadają: Bielskije” (s. 86). Szkoda, że recenzenci tego nie zechcieli zauważyć, wtedy nieporozumień byłoby znacznie mniej. O udziale Żydów w sowieckich „otriadach” recenzenci napisali: „Jaka ich część wzięła udział w akcji w Nalibokach? Nie wiadomo. Czy mieli oni coś wspólnego z Bielskim? Niewiele albo zgoła nic”. Ta niepewność co do stanu faktycznego wynika także z ich konkluzji: „Poza tym, czego zresztą dziennikarze 'Gazety Wyborczej’ dowiedli – sprawa ta niewiele (jeśli w ogóle) ma wspólnego z Bielskimi”.

Głuchowski zaś w podsumowaniu dyskusji skłamał po raz kolejny, twierdząc: „Zanim ukazał się 'Odwet’, w polskiej literaturze popularnohistorycznej istniały dwie publikacje poświęcające więcej uwagi partyzantom Bielskim. 'Żywe echa’ Wacława Nowickiego i 'Niemen, rzeka niezgody’ Zygmunta Boradyna. Obaj autorzy przypisali Tewjemu Bielskiemu i jego braciom masakrę w Nalibokach”. Problem w tym, że obaj autorzy napisali tylko o ludziach z oddziału Bielskiego, nie zaś konkretnie o braciach!

Skoro mieszkańcy Naliboków zapamiętali swych sąsiadów, uczestników pacyfikacji, to warto podać trochę nazwisk nalibockich Żydów, którzy byli czynni w sowieckiej partyzantce w okolicznych lasach: Borys Rubiżewski, Icek Rubiżewski, Izrael Kesler, Józef Szymanowicz, Akiwa Szymonowicz, Michał Mechlis, Abraham Wajner, Avram Kibovicz, Chaim Szlusberg, Pnina Szlusberg Szmidt…


Deprecjonowanie wspomnień Wacława Nowickiego


Dziennikarze „Wyborczej” w swej książce oraz w artykule w „GW” (z 6 stycznia br.) usiłują ośmieszyć i zdeprecjonować wiedzę najważniejszego świadka, jakim jest Wacław Nowicki. Czynią to we właściwy sobie sposób: „Odwiedziliśmy i Nowickiego – mieszka w Warszawie. Przyjął nas w pokoju zasypanym starymi egzemplarzami 'Naszego Dziennika’. Przyznał, że nigdy nie widział żadnego z Bielskich, nie ma też dowodów na ich udział w zbrodni, a plotkę o winie Tewjego i braci przekazał mu, przy wódce, niejaki 'Lowa z Nowogródka’, potwierdził zaś 'Wania z Lubczy'”. Wacław Nowicki był wówczas w Nalibokach, widział tragedię z bliska, potrafił przytoczyć imiona i nazwiska ofiar, niektórych sprawców – nalibockich sąsiadów, co też dość dokładnie w swej książce opisał.

Libionka i Adamczyk-Garbowska robią to wprawdzie znacznie łagodniej, ale też odmawiają mu konkretnej wiedzy: „Trudno wprost uwierzyć, by nastoletni w maju 1943 r. mieszkaniec Naliboków Wacław Nowicki miał większe rozeznanie w sytuacji aniżeli sowieccy dowódcy”. Aby wzmocnić siłę swego argumentu, podpierają się sowieckimi dokumentami, doszukując się „jednoznacznego wykluczenia uczestnictwa Bielskiego w tej akcji przez znane historykom źródła sowieckie”. Tymczasem w sowieckich dokumentach takiego wykluczenia nie ma, po prostu Bielscy nie są wymieniani w raportach po Nalibokach. A to nie jest wykluczenie, tylko brak jednoznacznego potwierdzenia. Czy to nie jest zupełnie inna sprawa?

Wacław Nowicki w maju 1943 r. miał już 18 lat, był zaprzysiężonym żołnierzem Armii Krajowej. Swą książkę wydał w 1993 r., żyło wówczas jeszcze kilkadziesiąt osób z jego rodzinnej miejscowości. Niektóre z nich znałem, nikt nie kwestionował udziału „Bielskich” (w znaczeniu podanym wyżej, a nie dosłownie, tylko jako czterech braci) w dokonanej zbrodni, tym bardziej że pamiętano twarze i imiona wielu napastników jako dawnych kolegów (i koleżanki, ponieważ w napadzie brały udział także kobiety).

Libionka i Adamczyk-Garbowska napisali o świadectwie Nowickiego, że „o jego odrzuceniu, jeśli idzie o identyfikację sprawców, decyduje przede wszystkim zasadnicza sprzeczność z materiałem dokumentowo-aktowym”. Szkoda jednak, że tego materiału, choćby przykładowo, nie przytoczyli.


Świadectwo Sulii Rubin


Zarówno Libionka, Adamczyk-Garbowska, jak i Głuchowski z Kowalskim mają problem ze świadectwem Sulii Wołożyńskiej-Rubin (S. Wolozhinski Rubin, Against the Tide: The Story of an Unknown Partisan, Jerusalem 1980). Co więc z nim robią? Po prostu ignorują, nie potrafiąc się do tego odnieść inaczej. W książce Głuchowski i Kowalski napisali: „We wspomnieniach Sulii z grubsza zgadza się ilość zabitych, ale nie zgadza się co innego – opodal Nalibok nie było w czasie wojny żadnego getta”. Co to znaczy „z grubsza”? Nie wiemy przecież dokładnie, ile osób zginęło w pacyfikacji Naliboków. Według różnych źródeł, było to od 128 do 132 osób. Zatem wyjątkowo dobrze zgadza się liczba (nie „ilość”, jak twierdzą autorzy „Wyborczej”) ofiar. Sulia, jej późniejszy mąż Borys (jak też jego brat Icek) byli w grupie Izraela Keslera, która od 1942 r. wchodziła w skład obozu Bielskiego. Słowo „opodal” też jest bardzo nieprecyzyjne – przecież rabunki, o których pisze wspomniana Sulia Rubin, dokonywane były w promieniu prawie 100 km, zatem było tam niejedno getto.

Ale jeśli to nie były Naliboki, to co? Przecież takie pytanie należy postawić, a nie przejść obojętnie obok tego świadectwa, bo rzekomo coś się nie zgadza. Jaka inna miejscowość spacyfikowana przez ludzi Bielskiego w pobliżu wchodzi w grę? Dopóki nie znajdą się wyraźne dowody, że jeszcze inna tak wielka pacyfikacja, w której ludzie Bielskiego mogli wziąć udział, miała miejsce w tej okolicy, musimy zakładać, że chodzi właśnie o Naliboki.

Dla Libionki i Adamczyk-Garbowskiej też jest to problem, po którym prześlizgują się z wyjątkową łatwością: „Co prawda z fragmentu wspomnień żony partyzanta Borysa Rubiżewskiego (Suli Wołżyńskiej-Rubin, wydanych w 1980 r.), przedwojennego mieszkańca Naliboków, oskarżyciele Bielskiego wnoszą, że mógł on brać udział w tej akcji. Jest to jednak zapis niejasny (brak nazwy miejscowości, daty, nie zgadzają się różne szczegóły). Nie można wykluczyć, że przed akcesem do oddziału Bielskiego Rubiżewski służył w brygadzie Stalina, ale dowodów na razie nie ma”. Brak nazwy miejscowości i daty o niczym nie świadczy – przecież Sulia w ogóle takich danych nie podaje. Ci autorzy mają więc ten sam problem – czy są w stanie wskazać inną miejscowość, w innym czasie tak okrutnie spacyfikowaną, z taką samą lub bardzo zbliżoną liczbą ofiar? Zaś unik: „nie zgadzają się różne szczegóły”, to już wyraźnie zła wola. Przecież Sulia Rubin nie podaje żadnych innych szczegółów, co zatem się jeszcze nie zgadza?

I rzecz, która nasuwa mi refleksję, że Libionka i Adamczyk-Garbowska poruszają się w materii dla nich obcej. Świadczy o tym ich dziwaczne przypuszczenie: „Nie można wykluczyć, że przed akcesem do oddziału Bielskiego Rubiżewski służył w brygadzie Stalina, ale dowodów na razie nie ma”. Tu nic nie trzeba wykluczać. Rubiżewski był w grupie Keslera, ta zaś przyłączyła się do Bielskich już w 1942 roku. Świadczą o tym liczne relacje i wspomnienia żydowskie, więc to nie jest spór o kilka dni czy tygodni. O ile Adamczyk-Garbowską mogę zrozumieć (wszak jest specjalistką od „literatury angielskiej i jidysz”), o tyle Libionka powinien lepiej sprawdzać to, co pisze. A to akurat można było sprawdzić bardzo szybko i łatwo.


Kto zabił Izraela Keslera?


Ale to wszystko nic wobec nonszalancji i hucpy w wydaniu Głuchowskiego. W odpowiedzi Libionce i Adamczyk-Garbowskiej („GW” z 2 lutego br.) napisał: „Otóż Keslera zabił Asael Bielski (brat), a nie Tewje, i piszemy to wyraźnie na s. 225”. To ma być zarzut wobec recenzentów (Libionki i Adamczyk-Garbowskiej), choć wydaje się on bez sensu, ponieważ oni napisali tylko o „uproszczeniu motywów”, sprawcy nie kwestionując. A szkoda, dysponujemy bowiem bardziej – jak się wydaje – wiarygodnymi przekazami odnośnie do tego faktu niż te, do których odwołuje się Głuchowski. Przede wszystkim są one „starej daty”, czyli pochodzą z bardzo odległego okresu, co w tym przypadku tylko zwiększa ich wiarygodność. Przekaz pierwszy to relacja Józefa Marchwińskiego. Jego żona Estera była w obozie Bielskich, a on sam przez jakiś czas pełnił nawet funkcję zastępcy Tewjego. Marchwiński napisał o nim w swych wspomnieniach: „W końcu 1943 r., a może już na początku 1944 r. zamordował niejakiego Kieslera [Keslera – przyp. L.Ż.] (rodem z Naliboków) za to tylko, że ośmielił się głośniej wyrażać swoje niezadowolenie z postępowania Bielskiego i jego braci”. Przekaz drugi to relacja Estery Gorodejskiej, która wchodziła w skład grupy Keslera, a tym samym – „obozu rodzinnego” Bielskiego. Ważne jest to, że relacja złożona została w 1945 r., a więc zaledwie rok po tych wydarzeniach: „W 1943 Bielski otoczył się członkami sztabu jak Gordon, Halbin, Ptasznik itp. Całe to otoczenie bardzo źle wpływało na Bielskiego. Całymi dniami członkowie sztabu grali w karty i nigdy nie byli trzeźwi. Sztab świetnie się żywił, w tym czasie, kiedy wszyscy dostawali wodnistą zupę. Wśród obozu było wielkie niezadowolenie, ale dyscyplina była tak wielka, że nikt nie śmiał o niczym wspomnieć. Kesler pojechał do Sokołowa (obok Bubowa upoważniony przedstawiciel najcenstwa [dowództwa – L.Ż.]) prosić o pozwolenie zorganizowania samodzielnego oddziału. Gdy o tym dowiedział się sztab, pijani weszli do ziemianki Keslera i aresztowali go. Było to w marcu 1944 r. Na drugi dzień wyprowadzili Keslera z karceru i Bielski sam wystrzelił w niego 3 razy. Był on pijany. Do martwego Keslera przemówił: Milczysz, ty swołocz… Czego teraz nie odzywasz się. I do martwego ciała wystrzelił jeszcze dwa razy. Sztab kazał Żydom pogrzebać Keslera. Żydzi usypali mu kurhanek. Sztab kazał kurhanek zmieść, a jego mogiłę zrównać z ziemią. Mówili, że Kesler jechał do Sokołowa z doniesieniem na Bielskiego, niektórzy mówili, że chciał tylko pozwolenie na organizację oddziału”.


Razem czy każdy na własną rękę?


O tym, jak dziennikarze „GW” nie potrafią weryfikować informacji, świadczy też opis innego wydarzenia. Oto w ich książce Tewje Bielski podczas niemieckiej obławy w lipcu-sierpniu 1943 r. przeprowadza cały obóz, liczący wówczas około 700 osób, na wyspę położoną w niedostępnych puszczańskich bagnach, gdzie wszyscy bezpiecznie mogą przeczekać bez żadnych strat w ludziach. Ale wspomniana wyżej Estera Gorodejska zapamiętała to całkiem inaczej, a swą relację, co ma w tym przypadku ogromne znaczenie, składała po zaledwie dwóch latach od tej przeprawy: „Podczas obławy Niemców oddział Bielskiego strasznie cierpiał. Ludzie głodowali, nie było wyjścia z położenia. Bielski powiedział, by każdy ratował się na własną rękę, aby szedł, dokąd chce. Kesler, Żyd z Nalibok (miasteczko w puszczy), dobrze znał okolicę, skupił dookoła siebie 50 Żydów, zaprowadził ich niedaleko spalonych przez Niemców osad. (Po obławie Niemcy z wielu wiosek wywieźli ludność, a chaty spalili. Gospodarstwo, jak drób, czasem i bydło, ogrody, zostało). Kesler zbierał z ogrodów jarzyny, wybierał miód, łapał drób i swojej grupie dostarczał jedzenia w bród. Nasza grupa przyszła do Keslera. Wkrótce Bielski przeprowadził rodziny znajdujące się w jego oddziale, a niedługo przyszedł sam ze swoim oddziałem. Bielski znów stał się koma[n]direm całego oddziału, a Keslera zamianował komandirem 80 ludzi (rezerwy)”.

Komu więc w tym przypadku można zaufać: Bielskiemu i Nechamie Tec, która chyba wierzyła we wszystko, co powiedział? Czy jednak Gorodejskiej, która przecież nie miała żadnego interesu, aby takie epizody przedstawiać niezgodnie z prawdą? Czy rzeczywiście Bielski przeprowadził wszystkich Żydów przez bagna, jak Mojżesz, czy też wszystkich rozpędził, aby ratowali się na własną rękę, a sam tylko z wybraną grupą dotarł na miejsce? Jeśli nie można tego dziś do końca zweryfikować, to przynajmniej należy opisać różne wersje.


Szkoda było tego trudu…


Głuchowski uważa, że książka, jaką napisał z kolegą z „GW”, to „trud”, na który poświęcili aż pół roku. Ale nawet gołym okiem widać, że tego trudu za dużo sobie nie zadali. Jakże bowiem można bezkrytycznie opierać się na „rewelacjach” niejakiej Tamary Wiarszyckiej z Białorusi, której pozycja („naukowa”?) ma wynikać z tego, że jest to „elegancka dama”. A co to ma do jej znajomości źródeł?

Jej rzekome ustalenia odnośnie do Żyda Janka Rudnickiego (z którego dowolnie zrobiła Polaka) wystarczająco ośmieszyli Libionka i Adamczyk-Garbowska. Tandem Głuchowski – Kowalski sklecili z tego love story, ślub z udziałem… rabina i księdza itp. Recenzenci pytają zatem: „Tylko nie jest potem jasne, dlaczego Janek (…) po wojnie i wyjeździe do Izraela zostaje prezesem banku”. Wynika z tego, że dziennikarze „GW” od razu powinni zrozumieć, że on po prostu nie mógł być nie-Żydem, skoro został bankierem w Izraelu. Jednak nie zrozumieli.

I niewiele z tego wszystkiego rozumieją, brnąc zapamiętale w opary absurdu: „Jesteśmy dziennikarzami. Tworzymy teksty, spisując opowieści ludzi i to, co zawierają dokumenty lub książki. Dodajemy do tego swą skromną, dziennikarską wiedzę, nieco literackiej fantazji i – być może – trochę talentu; tworząc coś, co powinno się dobrze czytać i zarazem nie odbiegać od prawdy”. Prawdy jednak rozpaczliwie brakuje, zostaje zatem fantazja i nieumiejętność posługiwania się źródłami, ba, całkowite ich ignorowanie. Prawdę zastępuje więc „literacka fantazja”.

Dlatego relacja Wacława Nowickiego jest niedobra. Można ją deprecjonować, autora ośmieszać i pomijać to, co w niej jest najbardziej istotne. Ale relacja Jacka-Idela Kagana jest dobra, bo do przyjętej z góry tezy pasuje. Kagan pisze tak: „Żadnego z braci Bielskich w Nalibokach w dniu partyzanckiego ataku nie było. (…) Powtarzam, że cały maj spędziliśmy w okolicy wsi Stara Huta”. Ale to nie o samych braci toczy się spór, lecz o udział ludzi z ich grupy w zbrodni nalibockiej. A to nie to samo. Ponadto – co może wiedzieć Kagan (i jak może twierdzić: „spędziliśmy”), skoro jeszcze kilka następnych miesięcy przebywał w niemieckim obozie pracy w Nowogródku, a nie w obozie Bielskiego?

Drugi relant Głuchowskiego i Kowalskiego, niejaki Yaakow Abramowicz, ma do powiedzenia tylko tyle: „Antysemici, którzy twierdzą, że zabijaliśmy Polaków, po prostu kłamią”. Ale temu nie przeczą nawet dziennikarze „Wyborczej”, więc przytaczając takie „rewelacje”, dodatkowo się ośmieszają.

Nie jest też prawdą, że autorzy „Wyborczej” dotarli do „nieznanych wcześniej świadectw”, takich jak stalinowskie akta Eugeniusza Klimowicza. Badaczom są one znane od kilkunastu lat, znają je śledczy IPN, były przywoływane w publicystyce dotyczącej pacyfikacji. To, co jest najbardziej żenujące, to bezkrytyczne korzystanie z nich przez dziennikarzy, bez prób ich najmniejszej weryfikacji. Czyżby zeznania składane w okresie stalinowskim były zawsze tak wiarygodne? Dziennikarze „GW” wielokrotnie posuwają się bardzo daleko, analizując nawet myśli Klimowicza. Czyżby byli jasnowidzami? Ale ich dzieło całkowicie temu przeczy!


Co ustalił IPN, a co „orły” z „Wyborczej”


Dotykamy tu kolejnej delikatnej sprawy. Głuchowski oznajmia Libionce z poczuciem wyższości: „Nie będziemy porównywać naszej pracy nad książką do trudu śledczych IPN, bo to chyba niemiłe dla obu stron”. Uważa więc, że on (wraz z kolegą) dokonał rzeczy ogromnej, w przeciwieństwie do IPN. Zajrzyjmy zatem do tego, co ma ta instytucja do powiedzenia. Już 1 marca 2002 r. ukazał się następujący komunikat ze śledztwa: „Począwszy od 1942 r., na Naliboki zaczęły napadać bandy ukrywające się w okolicznych lasach. Działalność tych band miała charakter wyłącznie rabunkowy. W celu obrony miejscowej ludności w Nalibokach powstał, składający się z Polaków, oddział 'samoobrony’. Wiosną 1943 r. dowódcy partyzantów radzieckich, stacjonujących w Puszczy Nalibockiej, zapragnęli podporządkować sobie 'samoobronę’ z Naliboków. Polacy nie wyrazili na to zgody. Doszło jednak do spotkania, w trakcie którego zawarto porozumienie, na mocy którego partyzanci sowieccy i członkowie polskiej 'samoobrony’ nie mieli napadać wzajemnie na siebie. Miasteczko Naliboki i pobliskie osady miały stanowić domenę Polaków z 'samoobrony’. Pomimo tego w nocy z 8 na 9 maja 1943 r. partyzanci z kilku Oddziałów Brygady Stalina zaatakowali Naliboki. Zatrzymywali głównie mężczyzn i po wyprowadzeniu ich z domów rozstrzeliwali. Łącznie zginęło 120-129 osób. Plądrowano wszystkie domy, zabierając z nich żywność i wartościowe przedmioty. Spalono część domów oraz m.in. miejscowy kościół i tartak.

Do chwili obecnej, w toku śledztwa, przesłuchano 24 świadków, w większości osób, w chwili zbrodni, zamieszkałych w Nalibokach lub pobliskich wioskach. Złożyli oni obszerne zeznania co do przebiegu wydarzeń będących przedmiotem postępowania. Część świadków wskazuje na konkretne nazwiska atakujących, zeznając, iż wśród nich znajdowali się również byli mieszkańcy Naliboków narodowości żydowskiej. Świadkowie podają również nazwiska rosyjskich partyzantów. Przeprowadzono oględziny akt sprawy przeciwko dowódcy samoobrony w Nalibokach, przeprowadzonej w 1951 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. W toku postępowania uzyskano kserokopię szyfrogramu Brygady Stalina z dnia 11 maja 1943 roku do Ponamarienki i Kalinina. Szyfrogram ten zawiera meldunek o przeprowadzeniu ataku na Naliboki” (zob. http://www.ipn.gov.pl/portal.php?serwis=pl&dzial=198&id =3395&search=562). Czyli prawie siedem lat temu z komunikatów IPN można było wyczytać więcej niż z ośmieszonej książki Głuchowskiego i Kowalskiego i artykułów tego pierwszego w „GW”. Faktycznie, wszelkie porównania mogą być zatem niemiłe, ale wyłącznie dla dziennikarzy „GW”.


„Wiadome koła wiadomej nacji”


Przyznaję, że czytając takie wyssane z palca rewelacje, jakie można znaleźć w książce Głuchowskiego i Kowalskiego, a także w artykułach tego pierwszego, trudno ochłonąć ze zdumienia. Ileż trzeba zadać sobie trudu, aby przejść drogą męki umysłowej autorów, sprawdzić dokumenty i relacje w celu wykazania, że po prostu podjęli się tematu, który ich przerósł, do którego nie mają kwalifikacji, przede wszystkim moralnych. Nie można przecież korzystać garściami z dorobku innych, wcale się do tego nie odwołując, wybierając tylko to, co im akurat pasuje. Mam już jednak doświadczenie – kilkanaście lat temu redaktor „GW” Michał Cichy wystarczająco mnie wyczulił, aby nie ufać w ciemno tej gazecie.

Odpowiadając Libionce i Adamczyk-Garbowskiej, Głuchowski specjalnie zajął się też moją osobą. W swoim artykule w „Naszym Dzienniku” (z 23 stycznia) zauważyłem pewną prawidłowość, gdy „GW” przecinała dyskusje po swych kontrowersyjnych publikacjach, jak choćby o rzekomym mordowaniu Żydów (z powodów rasowych) w Powstaniu Warszawskim czy w Ejszyszkach. Głuchowski usiłuje to wykpić: „może nas śmiało nazywać pseudobadaczami, którzy na zlecenie wiadomych kół wiadomej nacji przystąpili do pracy nad książką z gotową tezą”… I tak dalej. A więc, przyjrzyjmy się temu po kolei. Nazwałem ich wówczas „badaczami”, ale to określenie okazało się grubo na wyrost. Faktycznie, są tylko pseudobadaczami. Napisałem: „oto 'Gazeta Wyborcza’ oddelegowała dwóch swych redaktorów do zbadania i opisania historii braci Bielskich”. Czy tak nie było? Dla Głuchowskiego jego rodzima gazeta to zaraz „wiadome koła”. No, można i tak. O żadnej nacji nie było zaś mowy. Skoro jednak redaktor „Wyborczej” uważa, że jego pracodawcy to „wiadoma nacja” – muszę to przyjąć ze zrozumieniem. W końcu to on tam pracuje, więc przynajmniej to wie lepiej ode mnie…

Czytać ze zrozumieniem jednak nie potrafi. Tak o mnie napisał: „Jeszcze w 'Naszym Dzienniku’ z 31 maja 2008 r. głosił bowiem, że między zbrodnią nalibocką a Bielskimi stoi znak równości, i zapowiadał rychłe potwierdzenie tego przez IPN. W ostatnim swym artykule z 'NDz’ Żebrowski nie jest już tak kategoryczny, zaczyna wręcz IPN krytykować”. Ale ja przecież nic takiego tam nie głosiłem!


Kompromitacja


Już następnego dnia po zakończeniu dyskusji przez redakcję „GW” prasę obiegły szokujące wiadomości. Niesprzedane jeszcze egzemplarze „Odwetu” mają zostać wycofane z księgarni i iść na przemiał. Na skutek wewnętrznych sporów w „GW” jej dziennikarze: Głuchowski i Kowalski, którzy ośmieszyli i skompromitowali redakcję, pracy jednakże nie stracą. Przypuszczam, że inny pracodawca nie byłby dla nich aż tak łaskawy. Za karę mają jednak zostać usunięci z wewnętrznego „Rankingu wybitnych dziennikarzy”, co wiąże się zapewne z obniżeniem stawek. Można w takim razie zapytać: jeśli to była czołówka wybitnych dziennikarzy „GW”, to jak pracuje reszta?

Film został wystarczająco skompromitowany, ponieważ poza ogromnymi przekłamaniami historycznymi nie spełnił również oczekiwań artystycznych. Całkowicie skompromitowana została książka wydana przez „Gazetę Wyborczą”. Niezwykle rzadko się zdarza, aby wydawca podjął tak drastyczne kroki w celu usunięcia własnej książki już na początku jej dystrybucji. A jednak. Oświadczenie Agory SA z 9 lutego br. potwierdza, że książka jest wycofywana, a przyczyną są wyłącznie „braki i uchybienia”. Braki i uchybienia można znaleźć praktycznie w każdej publikacji, ale nie każda jest kompilacją rzeczy już znanych. Oby nie było tak jak z notorycznym poprawianiem socjalizmu, z powodu „błędów i wypaczeń” – ci sami ludzie robili „odnowę” i nadal było po staremu. W tym przypadku ci sami autorzy mają wyrychtować… „II wydanie”.

***

Pozostaje coś jeszcze. Otóż Libionka i Adamczyk-Garbowska uważają książkę Nechamy Tec „Defiance” za bardzo wartościowe dzieło: „Miejmy nadzieję, że książka Nechamy Tec ukaże się w języku polskim (…)”. Głuchowski idzie jeszcze dalej: „nie ma się czego wstydzić, bo prof. Tec to wiarygodne i bezcenne źródło”. Problem w tym, że Tec nie jest historykiem, tylko socjologiem, a jej opisy politycznych stosunków na Kresach chwilami nie odbiegają od skompromitowanych stalinowskich interpretacji. Ponadto właśnie wyszła drukiem po polsku praca Petera Duffy’ego „Bracia Bielscy” (w Wydawnictwie Literackim). Duffy to epigon Nechamy Tec, który sam nic nie badał, ale w skrajnie nieprawdziwych, czasem wprost szokujących interpretacjach posunął się jeszcze dalej. Jednak to już problem do odrębnej analizy.


Leszek Żebrowski
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl