Nie za „funty i dolary” pełnił swą posługę…

Księża niezłomni

Ksiądz Kazimierz Fertak (1905-1973)

Od początku istnienia tzw. Polski Ludowej, czyli od lipca 1944 r., walka z Kościołem była jednym z głównych zadań komunistów w Polsce. Nie był wszakże to cel przez nich wymyślony – polecenia bowiem szły z Moskwy – faktycznym „właścicielem” struktur komunistycznych na terenie naszego kraju, w tym osławionej bezpieki i ściśle od niej uzależnionego aparatu (nie)sprawiedliwości (wojskowego i powszechnego), był przecież Józef Stalin. Nie wszystko jednak można zrzucić na niego. Bez entuzjastycznych wykonawców jego poleceń, dyspozycyjnych funkcjonariuszy, gorliwych katów sądowych i oprawców w bezpiece, a także bez rzeszy usłużnych pismaków (choćby i inteligentnych, ale pozbawionych wszelkich moralnych skrupułów), którzy zawsze byli skłonni „uzasadnić” wszelkie zbrodnie, ten ustrój nie miałby tak straszliwych dokonań.

Najgorsze jest to, że upływ czasu i nieubłagana wymiana pokoleń czynią spustoszenia w naszej świadomości. To, co jeszcze niedawno było „historią żywą”, odchodzi w niepamięć. Nowe pokolenia mają bardzo mgliste pojęcie (jeśli w ogóle mają) o naszej niedawnej przeszłości. Dyspozycyjne media wolą promować wygłupy pseudosatyryków i zajmować nam czas tandetną rozrywką. Programy edukacyjne, szczególnie historyczne i patriotyczne, jeśli się w ogóle pojawiają, to tylko w godzinach nocnych lub w niszach kanałowych, bo przecież dziś już to jakoby „nikogo nie interesuje”. Młodsze pokolenia znają więc szczegóły biografii przelotnych „artystek” czy przypadkowych idoli, nie znają natomiast przeszłości, nawet swych najbliższych. A historia jest przecież taka ciekawa i niewątpliwie jest (powinna być) nauczycielką życia.


Na probostwie w Mrozach


Ksiądz Kazimierz Fertak urodził się 26 maja 1905 roku w Zarębach Kościelnych (powiat Ostrów Mazowiecka), w diecezji łomżyńskiej. Po ukończeniu w 1924 r. warszawskiego gimnazjum wstąpił do Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego. Święcenia kapłańskie uzyskał 16 lutego 1930 roku. Początkowo był wikarym w Lesznie k. Błonia, następnie w warszawskich parafiach św. Andrzeja, św. Stanisława Kostki i Trójcy Świętej. W tym czasie był też prefektem w kilku warszawskich szkołach powszechnych. Już podczas mrocznej okupacji, w 1941 r., został proboszczem parafii w Mrozach, na terenie powiatu Mińsk Mazowiecki. Tu szybko wyrobił sobie autorytet wśród miejscowej młodzieży. Został koordynatorem akcji niepodległościowej na terenie powiatu, choć sam do konkretnej organizacji nie wstąpił, aby służyć radą i pomocą wszystkim potrzebującym. W zakrystii kościelnej zbierali się harcerze związani z Armią Krajową i Narodowymi Siłami Zbrojnymi, stąd też był prowadzony kolportaż konspiracyjnej prasy przywożonej przez księży z Warszawy.

Mrozy w okresie okupacji niemieckiej były ważnym terenem działalności Narodowych Sił Zbrojnych. Rejonem tym dowodził por. Marian Gadomski „Niedźwiadek”, który stał również na czele oddziału zbrojnego. Po rozwiązaniu AK na nim spoczął główny ciężar obrony miejscowej ludności. „Niedźwiadek” podzielił swe siły na trzy części. Pierwszą grupą dowodził Eligiusz Malesa „Zawierucha”, drugą Tadeusz Szymerowicz „Żar”, a trzecią Zygmunt Jezierski „Orzeł”. W latach 1945-1947 oddziały te były bardzo aktywne. Ich zadaniem było niedopuszczanie do zawiązywania kół PPR, likwidacja agentów UB, rozbijanie szczególnie uciążliwych posterunków MO: w Iwowem, Latowiczu, Cegłowie, Kałuszynie. „Władza ludowa” nie była w stanie zwalczać ich małymi siłami – obławy i pacyfikacje były przeprowadzane tylko przez silne grupy operacyjne UB, KBW i MO, które – na skutek wielkiej życzliwości miejscowej ludności dla oddziałów NSZ – nie doprowadziły do ich rozbicia. Pomocy udzielał im też ks. Fertak, który bez względu na sympatie polityczne był współorganizatorem miejscowego koła opozycyjnego PSL. Liczono wówczas, że jest to stan przejściowy, alianci zagwarantowali nam przecież wolne, demokratyczne wybory, których skutkiem miał być powrót do normalności i odrodzenia się życia społecznego, gospodarczego i politycznego z prawdziwego zdarzenia. Niestety, były to nadzieje złudne, z czego jednak wówczas mało kto zdawał sobie do końca sprawę.


Komunistyczni zbrodniarze i złodzieje


Ubowcy organizowali pacyfikacje terenu, podczas których dochodziło z ich strony nie tylko do zabójstw i gwałtów, ale także do pospolitej grabieży. I trudno było rozróżnić, co grabiono na rzecz resortu, a co na użytek własny funkcjonariuszy. Brali bowiem dosłownie wszystko, co się dawało oderwać od podłoża. Jak wynika z przykładowego „Protokołu konfiskaty” (z 16 stycznia 1947 r. z terenu sąsiedniego powiatu Ryki), ubeccy pacyfikatorzy zabierali ubogim ludziom praktycznie cały skromny dobytek. Według tego meldunku, sporządzonego przez członków grupy operacyjno-odwodowej UB, „zarekwirowano następujące przedmioty oraz inwentarz:

1. makatki lniane 3 szt.

2. zasłonki okienne 2 pary

3. firanek okiennych 2 pary

4. marynarek męskich 2 szt.

5. krawatów męskich 4 szt.

6. kapa na łóżko 1 szt.

7. palto dziecinne 1 szt.

8. sukienka dziecinna 1 szt.

9. płaszcz deszczowy 1 szt.

10. chodnik podłogowy 2 szt.

11. deszczówka – płaszcz 1 szt.

12. firanek drzwiowych 1 szt.

13. zasłonek okiennych 1 szt.

14. prześcieradło stołowe 1 szt.

15. obrazów ściennych 7 szt.

16. stół 1 szt.

17. makatka ścienna 1 szt.

18. kapa na łóżko 1 szt.

19. lustro 1 szt.

20. zegar ścienny 1 szt.

21. łóżko 1 szt.

22. krzeseł 3 szt.

23. szafa 1 szt.

24. lampka nocna 1 szt.

25. waga ciężarowa 1 szt.

26. sieczkarnia 1 szt.

27. kury 9 szt.

28. świnia wagi 35-40 kg 2 szt.

29. krowa 1 szt.

30. wiadro 1 szt., miednica 1 szt.

31. 2 konie z wozem i 1 uprząż

32. poduszka i pierzyna po 1 szt.

(…) potwierdzamy, iż konfiskata była przeprowadzona w naszej obecności zgodnie z prawem (…) Dowódca grupy operacyjnej Karczmarczyk chor., prac. UB w Rykach, Kuchnio Marian ppor.”.

Konfiskowanie ubranek dziecięcych, zasłonek okiennych, krzeseł czy poduszek miało być „zgodne z prawem”? Tego nie przewidywały nawet komunistyczne przepisy, to była pospolita grabież i zastraszanie społeczeństwa, że „kto nie z nami, tego puścimy z torbami”. A przecież ci zbóje nawet torby biedakom nie zostawiali!

Takie wydarzenia miały miejsce na co dzień (i w nocy) na terenie całego kraju, grupy operacyjne UB pracowały przecież bez wytchnienia. Działania niepodległościowego podziemia, polegające na rozbijaniu takich grup i uniemożliwianiu im rabunku, leżały w interesie ludności i przysparzały im znacznej popularności. Oddziały partyzanckie i patrole broniły bowiem życia i mienia swoich najbliższych: rodzin, przyjaciół, sąsiadów. Ale warunki działania stawały się coraz trudniejsze, komuniści wzmacniali się, brutalnie eliminując wszelką faktyczną i potencjalną opozycję, rozbijając oddziały podziemia i brutalnie zwalczając ich zwolenników. Do poszczególnych operacji angażowano już nie tylko aparat bezpieczeństwa, ale i całe dywizje „ludowego” wojska, z użyciem broni ciężkiej i lotnictwa. Była to więc wojna po wojnie, a ówczesną sytuację możemy określić jako powstanie antykomunistyczne, w którym były dwie strony: samoobrona społeczeństwa w postaci kilku ogólnokrajowych organizacji oraz stacjonujące na ziemiach polskich siły sowieckie i ich komunistyczni kolaboranci. Powstańcy na dłuższą metę nie mieli szans, przewaga po stronie okupantów była przecież przygniatająca. Ale ich istnienie znacznie opóźniało podbój kraju i zniewolenie społeczeństwa.


Oddział NSZ por. Zygmunta Jezierskiego „Orła”


Na skutek lutowej amnestii w 1947 r. miejscowi NSZ-owcy ujawnili się, kiedy zdawali broń. Szybko okazało się, że amnestia była tylko grą bezpieki z podziemiem, chodziło o jego szybsze unicestwienie. Zaczęły się prześladowania i aresztowania ujawnionych. Taki los spotkał por. Mariana Gadomskiego „Niedźwiadka”. W tej sytuacji ci, którzy byli jeszcze na wolności, wracali do lasu, chroniąc się przed represjami. Swój oddział partyzancki NSZ odtworzył też por. Zygmunt Jezierski „Orzeł”. Było to 14 dobrze uzbrojonych i umundurowanych żołnierzy. Ich największym dokonaniem była wspaniała akcja rozbicia transportu więźniów UB, przeprowadzona 1 kwietnia 1948 r. koło wsi Trzebicza. Wszyscy więźniowie zostali uwolnieni, zginęło kilku ubeków, zaś oddział „Orła” nie poniósł żadnych strat.

Żołnierze tego oddziału kilkakrotnie brali udział w nabożeństwach odprawianych przez ks. Fertaka, który udzielał im sakramentu pokuty, święcił ryngrafy. Ksiądz Fertak organizował także na ich rzecz zbiórki pieniędzy od osób wspierających działalność niepodległościową, a poszukiwanym przez UB udzielał schronienia.

14 kwietnia 1948 r. w godzinach wieczornych ks. Fertak namówił proboszcza sąsiedniej parafii w Kuflewie, ks. Wiktora Łubińskiego, do otwarcia kościoła i odprawienia Mszy św. dla członków oddziału „Orła”. Żołnierze zostawili długą broń w przedsionku kościoła i kolejno przystępowali do spowiedzi.

Oddział „Orła” został rozbity dopiero 3 czerwca 1948 r. we wsi Grodzisk. Otoczyła go specjalna grupa operacyjna UB i KBW z Warszawy. NSZ-owcy nie mieli żadnych szans. Pięciu z nich zginęło w dwugodzinnej walce, czterech bezpieka ujęła żywcem. Ciężko ranny por. „Orzeł”, mimo pięciu ran postrzałowych, bohatersko przedarł się przez trzy kordony ubeków. Ujęto go dopiero kilka miesięcy później – został postawiony przed komunistycznym sądem, skazany na karę śmierci, który to wyrok wykonano.

Skazywano również współpracowników oddziału z siatki terenowej. Niekiedy zaś – jak w przypadku słynącego z ogromnej odwagi i brawury Zygmunta Rzeszkiewicza, którego UB nie mógł ująć żywcem, do skrytobójstwa użyto najbardziej zaufanych konfidentów… Zbrodnicza władza stosowała bowiem najbardziej odrażające, zbrodnicze sposoby w walce z przeciwnikami.


UB w walce z Kościołem


Proces żołnierzy NSZ por. „Orła” stał się dla komunistów kolejnym pretekstem, aby ugodzić w Kościół. Ta walka trwała nieprzerwanie od początku ich panowania. Kierowała nim osławiona Julia Brystygier, nie bez powodu zwana w środowiskach więźniów politycznych „krwawą Luną”. Była to osoba wykształcona – ukończyła przed wojną studnia historyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Później pracowała jako nauczycielka w żydowskim seminarium nauczycielskim „Tarbuth”. W 1927 r. trwale związała się z ruchem komunistycznym, co dało jej po wojnie tytuł do zawrotnej kariery w bezpiece.

W latach 1945-1954 była dyrektorem V Departamentu MBP, który kontrolował całe życie polityczne, społeczne i religijne w komunistycznej Polsce. Jej działanie w strukturach władzy znacznie wykraczało poza zakres kompetencji i faktycznie kierowała walką z Kościołem.

Na odprawie kierownictwa MBP 13-15 października 1947 r. Brystygierowa wygłosiła zasadniczy referat pt. „Ofensywa kleru a nasze zadania”, który przyczynił się do intensyfikacji walki z Kościołem. Stwierdziła w nim: „W walce przeciw demokratycznemu ustrojowi Państwa Polskiego zaczyna kler polski wysuwać się na pierwszy plan. Dlatego też sprawa przeciwdziałania i zwalczania wrogiej działalności politycznej kleru i obozu katolickiego musi zająć odpowiednie miejsce w pracy organów BP. (…) Fakt, że centrum dyspozycyjne kleru polskiego jest w Watykanie, który – jak wyżej wspomniano – odgrywa dziś rolę jednego z najbardziej antydemokratycznych, antysowieckich i proamerykańskich czynników w polityce międzynarodowej, określa również kurs polityki episkopatu polskiego. (…) Aparat nasz dotychczas nie doceniał i na ogół nienależycie odniósł się do [tego] zagadnienia. (…) Zwalczanie wrogiej działalności kleru jest niewątpliwie jednym z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed nami. (…) Praca nasza operacyjna musi iść w kierunku: Rozpracować udział księży w podziemiu, który obecnie jeszcze jest b. poważny”.

W kolejnym referacie programowym w lipcu 1949 r. pt. „O kierunkach pracy na nowym etapie walki z klerem” Brystygierowa wezwała wprost do zniszczenia Kościoła katolickiego, jako „agentury watykańskiej”.

Nawet po 1956 r. krzywda się jej nie stała, co więcej, coraz częściej spotkać się można z bardzo wątpliwej jakości „świadectwami”, jakoby w gruncie rzeczy była to zacna, ciepła w uczucia kobieta. A skąd w takim razie przylgnął do niej przydomek „krwawa Luna”? To oczywiście tylko złośliwy epitet tych, którzy nie poznali jej bliżej…


Śledztwo, proces i wyroki


Ujęci żołnierze por. „Orła” oraz księża: Fertak i Łubiński, zostali poddani bardzo ciężkiemu śledztwu. Nadzorował je osławiony Bronisław Szczerbakowski, znany z prymitywizmu i skłonności sadystycznych. Pomagali mu m.in. Kazimierz Chudy, Kazimierz Górski i Stanisław Jakubowski. Szczególnie znęcano się nad ks. Fertakiem, usiłując przypisać mu „sprawstwo kierownicze bandy”. Śledczy zrywali mu paznokcie, wyrywali kępy włosów z niegolonej brody. Na współoskarżonych wymuszano zeznania, że zachęcał ich do zabójstw. On sam przyznawał się tylko do tego, że służył im posługą duszpasterską.

Od 16 do 28 lutego 1949 r. trwała rozprawa przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Przewodniczącym był cieszący się bardzo złą sławą mjr Józef Badecki, z udziałem asesora por. Ryszarda Czarkowskiego i ławnika por. Konstantego Fabisiaka. Oskarżał kpt. Franciszek Rafałowski. Wyrok zapadł 28 lutego 1949 roku. Karę śmierci orzeczono wobec Czesława Gałązki, Edwarda Markosika i Józefa Łukaszewicza. Wyroki wykonano…

Ksiądz Kazimierz Fertak został skazany na 15 lat więzienia, ks. Wiktor Łubiński na 4 lata. Pierwsze dni rozprawy, starannie nagłośnione, zostały poświęcone w całości na oskarżanie księży. Inni oskarżeni wówczas nie byli nawet wymienieni podczas rozprawy, co świadczyło o tym, jak wielkie znaczenie przywiązywali sędziowie i oskarżyciel do rozprawy z Kościołem.

Skazani księża wyroki odbywali w ciężkim więzieniu w Rawiczu.


„Za funty i dolary” czy za… ruble?


Procesy polityczne w ówczesnej Polsce były dwojakiego rodzaju: utajnione, bez udziału osób postronnych, bardzo często odbywały się poza gmachami sądów (np. w więzieniach, gdzie oskarżony był sadzany na więziennym kiblu, a dyspozycyjny sędzia odczytywał mu gotowy wyrok; były one nazywane „kiblowymi”), i pokazowe, starannie wyreżyserowane, w których chodziło nie tylko o skazanie oskarżonych, ale też o ich poniżenie i zohydzenie w oczach najbliższych, a także zgromadzonej „publiczności”. Ta ostatnia nie była jednak przypadkowa, wszystko bowiem miało przebiegać zgodnie z planem. Ową „publiczność” stanowili zazwyczaj funkcjonariusze UB w cywilu, strażnicy więzienni, najbardziej zaufani członkowie partii i aktywiści Związku Młodzieży Polskiej (ZMP).

Szczególna rola przypadała lojalnym pismakom, których zadaniem było takie przedstawienie oskarżonych, aby „lud pracujący miast i wsi” nabrał do nich szczególnej odrazy. O ile jeszcze pisanie artykułów zawierających kłamstwa i obelgi wobec żołnierzy podziemia czy księży, które ukazywały się w czysto partyjnej prasie i były pisane prymitywnym językiem, można było zrozumieć, o tyle pisanie w tzw. normalnej prasie, która była przeznaczona dla szerokich rzesz czytelników, tego samego i w ten sam sposób przez osoby uchodzące za w miarę normalne budzić dziś musi szczególną odrazę. Przecież ci ludzie nie musieli się aż tak świnić. Czy pożądanie luksusów i komfortu (na tle ówczesnej powszechnej biedy i nędzy) było aż tak silnym impulsem, aby bezwzględnie służyć nikczemnej sprawie? Niestety, pismaków tego pokroju nie brakowało. Jednym z nich był Jerzy Waldorff (dziś bardziej znany z wielce kulturalnych felietonów, dotyczących szeroko pojętej sztuki), jako stalinowski propagandzista jest znany znacznie mniej lub w ogóle nieznany. A przecież włączył się chętnie do propagandowego chóru i frontu walki z Kościołem. Oto, co pisał w okresie apogeum stalinowskich represji: „Procesy typu warszawskiego, czy łódzkiego, nie są przejawem walki z katolicyzmem. Nikt nie przeszkadza nikomu w Polsce być katolikiem. Oświadczenia rządu w tym względzie są zresztą zupełnie jasne. (…) Procesy owe nie są również przejawem walki z Kościołem, gdyż nie można reakcyjnej części duchowieństwa katolickiego, a nawet złego papieża-polityka, który popiera pretensje rewizjonistów niemieckich do naszego Zachodu – utożsamiać z wartością i nauką Kościoła Katolickiego. W stosunku do tego Kościoła, który jest reprezentowany przez lojalne wobec państwa duchowieństwo, rząd nie objawia zastrzeżeń. (…) Jest wszakże ktoś, kogo działalność band dywersyjnych jak najżywiej interesuje. Ale ten ktoś nie przebywa na terenie naszego kraju i zainteresowania ma dość specyficzne. Polityka państw imperialistycznych nie od dziś polega na tym, żeby siać wokół zamęt. Na tej taktyce wyrosła i przez wieki trzymała się potęga Anglii i rozszerzało się Imperium Brytyjskie. Jeśli Anglia, bez narażania jednego Anglika, posyłała pieniądze na dywersję do jakiegoś kraju, to nie z troski o ten kraj, lecz żeby wywoływać tam niepokoje, idące jej na rękę. (…) Dobrze jest finansować bandy, które – w razie gdyby nawet choćby tylko polski eksport na jakimś odcinku miał zagrażać interesom ich imperialistycznych mocodawców – będą gotowe zdezorganizować nasze warsztaty produkcji, czy arterie komunikacyjne. – Za funty i dolary zostały dostarczone karabiny i ryngrafy, które święcił ks. Fertak. Nie chcę wątpić, że księża typu Fertaka są mało liczni. Do tego, że istnieją w ogóle, przyczyniło się w dużej mierze wykształcenie naszego niższego kleru, które jest – w porównaniu z wiedzą kleru katolickiego we Francji – na ogół niezbyt wysokie. (…)

Lecz księża Fertacy mają nad sobą przełożonych, którzy winni ich pouczać, a milczą. Gdyby ukazały się były w swoim czasie listy pasterskie, potępiające szczerze i ostro działalność reakcyjnego odłamu kleru, to zapewne procesy w Warszawie i Łodzi, gdyby zaszły, odbyłyby się bez udziału księży.

Do ks. Fertaka nikt nie może mieć pretensji o to, że spowiadał NSZ-owców z ich zbrodni: tajemnica spowiedzi i granice konfesjonału są nietykalne. Ale tylko te granice. Żaden rząd żadnego państwa nie zgodziłby się na to, by ksiądz poza owymi granicami przechodził z działalności pasywnej przyjmowania grzechów, w aktywną i namawiał wiernych do pospolitych przestępstw, bowiem z punktu widzenia prostej moralności – tak należy zakwalifikować czyny skazanych w Łodzi i w Warszawie.

Reakcyjna góra kleru może uważać, że nasz ustrój obecny jej nie odpowiada. To jej rzecz. Ale nie może pomijać milczeniem przestępczej działalności księży osądzonych w Łodzi i w Warszawie, jeśli pragnie – tak jak całe społeczeństwo – żeby te procesy były ostatnimi” (Jerzy Waldorff, Granice konfesjonału, „Przekrój”, 20 marca 1949, s. 3).

Ta „reakcyjna góra kleru”, jak to ujął Waldorff, też była prześladowana, komunistom chodziło bowiem o złamanie Kościoła i uczynienie z niego posłusznego narzędzia zniewolenia społeczeństwa. Na szczęście to się nie udało. Ale i Kościół, i społeczeństwo zapłaciły za to bardzo wysoką cenę. Czyż nie byłaby ona o wiele niższa, gdyby komuniści nie mieli do pomocy takich gorliwców?


Chciał, a nie musiał


Były to ciężkie czasy dla (prawie) wszystkich, ale takich jadowitych, nienawistnych i zakłamanych tekstów Waldorff pisać nie musiał. Przyzwoici ludzie, jeśli nic dobrego dla innych zrobić nie mogli, to przynajmniej milczeli i nie przykładali ręki do ideologicznej nagonki. Ale Waldorff widocznie chciał żyć ponad stan, imponowały mu układy i układziki z nową władzą, miał bowiem z tego liczne profity. Władza zaś, ceniąc dyspozycyjność, pozwalała mu na publiczne zaspokajanie mitomańskich zapędów i popisywanie się rzekomą erudycją, która w jakże licznych przypadkach była powierzchownym blichtrem. Nawet później, gdy miał szansę na szczerą opowieść o swej kolaboracji z reżimem, nie zdobył się na jakąkolwiek ekspiację. Pamiętajmy, że podsądni, których opluwał, byli skazywani na kary śmierci – wykonywane! – i długoletnie kary więzienia, z których wychodzili schorowani i ograbieni z najlepszych lat życia. W jego przypadku, wprost przeciwnie, zamiast szczerości mieliśmy bagatelizowanie zła, jakie wyrządzał, i spłycanie zagadnienia do nic nieznaczących epizodów.

Po latach, usiłując nieudolnie zatrzeć za sobą te paskudne ślady, wspominał, opisując nieformalne spotkania z ówczesnym komunistycznym dyktatorem mediów Jerzym Goldbergiem Borejszą (bratem osławionego płk. Józefa Goldberga Różańskiego): „Sadowił się [Borejsza – przyp. L.Ż.] w którymś z ciemniejszych pokojów Hotelu Francuskiego, skąd wzywał kolejno na rozmowy co bardziej wziętych dziennikarzy, którzy nie opowiedzieli się dość wyraźnie za wspaniałościami ustroju komunistycznego. Więc i ja miałem taką tajną rozprawę, w wyniku której, walcząc o każde słowo, musiałem napisać felieton bodajże przeciwko księżom, co wzbraniali się włączyć do grupy 'Księży patriotów'”.

Ale to, co napisał, nie było przecież prawdą. Cytowany tekst nie dotyczył w miarę błahych spraw, lecz ludzkiego życia w więziennych warunkach i wykonanych kar śmierci. Ponadto Waldorff napisał takich tekstów dużo więcej, więc rozmowy z Borejszą oraz „pewnym urzędnikiem”, jak go tajemniczo nazwał w lukrowanych wspomnieniach („Moje lampki oliwne”), okazały się dla ludowej władzy bardzo korzystne. Dla Waldorffa też, bo owa władza pozwalała mu na bardzo dużo, przede wszystkim na brylowanie po warszawskich (i nie tylko) pseudosalonach i zabawianie, kogo się da. Przypisując innym kłamliwie, że brali „funty i dolary”, sam wiódł dostatnie życie za judaszowe ruble.


Powięzienne lata


Odejście Józefa Stalina, a następnie kilku komunistycznych przywódców „bratnich krajów”, w tym Bolesława Bieruta w 1956 r. w Moskwie (mawiano wówczas, że Bierut spożył „ciastko z Kremlem”), powstrzymało olbrzymią falę represji. Więzienia znacznie opustoszały (ale nie całkiem, wbrew obiegowej opinii, ponieważ ostatni stalinowscy więźniowie polityczni opuszczali ponure mury jeszcze pod koniec epoki Władysława Gomułki). Jednak reżim ideologiczny nie zelżał – po 1956 r. w Polsce był ten sam ustrój, co poprzednio, i Polską rządzili ci sami i tacy sami ludzie. Dlatego nie doszło do żadnych rozliczeń, winni zbrodni nie byli pociągani do odpowiedzialności. Byli więźniowie polityczni i ich najbliższe rodziny należeli do obywateli nawet nie drugiej, lecz trzeciej kategorii. Nie było dla nich lepszej pracy, mieszkań, nie mówiąc o takich „przywilejach”, jak wyjazdy zagraniczne czy praca w lepszych zawodach.

Ksiądz Kazimierz Fertak został warunkowo wypuszczony z więzienia w 1955 r. w związku z ciężką chorobą (gruźlica), a zwolniono go dopiero w 1956 r., po ośmiu bardzo ciężkich latach pobytu w „sanatorium Radkiewicza”, jak nazywano wówczas stalinowskie więzienia. Z okresu więziennego pozostały po nim bardzo ciepłe wspomnienia towarzyszy niedoli, którzy zapamiętali go z jak najlepszej strony.

W latach 1956-1960 był wikarym przy kościele na warszawskim Bródnie. W 1968 r. został dyrektorem Domu Księży Emerytów w Warszawie. Za zasługi dla Kościoła był wyróżniony przywilejem rokiety i mantoletu oraz godnością kanonika honorowego Kapituły Łowickiej. Zmarł 30 września 1973 roku.

Ksiądz Wiktor Łubiński odsiedział całość kary, prośby krewnych o jej złagodzenie spotykały się ze stanowczą odmową władz więziennych, ponieważ więzień był karany dyscyplinarnie, m.in. za „nieodpowiednie zachowanie”. A on chyba nie bardzo rozumiał, za co tak naprawdę cierpi – oskarżenie zostało spreparowane, dowody naciągane, on sam do żadnej winy się nie poczuwał i do niczego się nie przyznał. To było bardzo źle widziane przez jego prześladowców. W kolejnych opiniach komunistycznych władz są zapisy, że „nie rokował poprawy”, a więc więzienną, bardzo ciężką „resocjalizację” musiał przejść w całości.

Zwolniono go dopiero 8 czerwca 1952 roku. Był wówczas, mimo stosunkowo młodego wieku, człowiekiem wyniszczonym i wymęczonym. Otrzymał od władz kościelnych nominację na administratora parafii w Chojnacie, gdzie na skutek doznanych szykan i przejść więziennych zmarł przedwcześnie 8 września 1958 roku.


Leszek Żebrowski
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl