Media biją w jeden bęben

Rozmowa z Jackiem Kurskim, posłem Prawa i Sprawiedliwości

PiS złożyło w Sejmie projekt uchwały w sprawie powołania
komisji śledczej "do zbadania naruszeń wolności słowa oraz prawa społeczeństwa
do rzetelnej
informacji w latach 1990-2006". Zemsta na dziennikarzach?
– Na razie PiS ogłosiło tylko zamiar powołania takiej komisji. To nie żadna
zemsta, tylko próba naprawy jednej z najważniejszych dziedzin życia publicznego,
od której zależy jakość demokracji w Polsce. Nie ma normalnej demokracji bez
uczciwych mediów.

Jest to jednak tak przedstawiane, że braciom Kaczyńskim nie układały się nigdy
relacje z mediami i chcą się teraz odegrać. Podczas gdy było odwrotnie – to
oni byli atakowani, podobnie zresztą jak inni przedstawiciele prawicy niepodległościowej:
Jan Olszewski, Jan Parys, Antoni Macierewicz. Pan też przerabia to "na własnej
skórze"…
– To przykład, jak w obecnym układzie medialnym funkcjonuje prawda. Nie ma
większego znaczenia, że to Kaczyńscy byli poszkodowani, przedstawia się ich
jako agresorów wobec mediów. Nic nowego. Tak było zawsze. Bez wykazania zatem
mechanizmów i instrumentów fałszowania rzeczywistości w ostatnich 16 latach
nigdy nie będzie w Polsce normalnie.

Jednym ze szkolnych błędów AWS było to, że chciała rządzić, mając media przeciwko
sobie?
– Wszystkie wielkie projekty prawicowe w Polsce padały m.in. przez niemożność
przebicia się przez barierę komunikacyjną do społeczeństwa. Tak było z rządem
Jana Olszewskiego, tak było z AWS, do momentu, w którym AWS była siłą pozytywną,
potem nie miało to już znaczenia, gdy Akcja dopasowała się do status quo. Nie
będzie IV RP przynajmniej bez próby zobiektywizowania przekazów medialnych.

Cofnijmy się do roku 1992. W zamachu stanu, jakim było obalenie rządu Jana
Olszewskiego, kluczową rolę odegrali dziennikarze. Czy gdyby dzisiaj doszło
do "Nocnej zmiany bis", to media, tak jak wtedy, pomogłyby też "załatwić" prawicowy
rząd?
– Z jednej strony przekaz wydaje się dziś bardziej zobiektywizowany, bo prawica,
która wygrała wbrew mediom wybory, jest u władzy i w związku z tym nie da się
jej zignorować. Prawicę widać. Rzecz nie w bojkocie. Bojkot skutecznie stosowano
na początku lat 90. Wtedy zwyczajnie prawicę wycinano z przekazu, politycy
Porozumienia Centrum czy Ruchu dla Rzeczypospolitej, pomimo bycia czynną i
znaczącą opozycją, niedawno jeszcze u władzy, w publicystyce radia i telewizji
pojawiali się dziesięcio-, piętnastokrotnie rzadziej niż politycy Unii Demokratycznej,
Kongresu Liberalno-Demokratycznego czy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W niektórych
pasmach, na przykład w prestiżowej Godzinie szczerości w Telewizyjnej Dwójce
na 50 kolejnych bohaterów z opcji UD, KLD czy SLD pojawiał się 1 (słownie –
jeden) prawicowiec, i to dosyć miękki. To była norma.

A w radiu?
– W radiu było podobnie. Na przykład w programie Magdaleny Jethon polegającym
na odgadywaniu przez słuchaczy, który z polityków jest gościem (sympatyczna
formuła pozytywnie kreująca bohaterów) w radiowej Trójce, proporcja ta wynosiła
20 do 1 na korzyść UD, KLD, SLD. Tak po prostu było. Twarda prawica nie miała
prawa obywatelstwa. Dziennikarze traktujący prawicę normalnie, mieli ciężkie
życie i często zmuszano ich do odejścia. Gdy część prawicy łamała sobie kręgosłup
moralny i dokooptowywała się do układu – mogła wejść w obieg medialny. Taką
"koncesję" np. dostał ZChN po zdradzie PC i wejściu do rządu Suchockiej na
upokarzających warunkach. Pozostałe odłamy prawicy były nadal przedstawiane
zdawkowo i najczęściej w sposób ośmieszająco-oszołomski. Dziś powinno być
lepiej, bo z jednej strony prawica ma większe możliwości autoprezentacji,
z drugiej – weszło w obieg nowe pokolenie dziennikarzy, wielu z nich bardzo
zdolnych i nieprzesiąkniętych fatalną atmosferą lat 90. Problem w tym, że
nie zawsze mogą się przebić bądź zbyt łatwo ulegają presji i dostosowują
się do politycznej poprawności w mediach.

A tę ciągle próbuje wyznaczać stara gwardia z przełomu lat 80. i 90: Tomasz
Lis, Monika Olejnik, Katarzyna Kolenda-Zaleska, Jacek Żakowski, Jolanta Pieńkowska,
Janina Paradowska…
– Dziennikarze reprezentujący, to nie ulega kwestii, skrajne sympatie polityczne.
De facto odgrywający, chcąc nie chcąc, chyba raczej chcąc, pewną rolę polityczną
zgodnie z linią "Gazety Wyborczej" i "Polityki", czyli liberalno-lewicową,
taką "III RP-ową". Gdy zatem układ politycznej poprawności zmobilizuje się,
potrafi na pstryknięcie sprawić, że media biją w jeden bęben i nie można się
za nic przebić z kontrą. Jeśli dziś "Nocna zmiana bis" nie byłaby możliwa z
taką furią jak 14 lat temu, to tylko dlatego, że monopol ten został poważnie
naruszony. W przypadku zatem podobnego linczu w mediach wobec prawicy jak wtedy
– dziś nieskrępowane przekazy z jej udziałem transmitowałoby Radio Maryja,
"Nasz Dziennik" i TV Trwam, przy czym widownia tych mediów skoczyłaby w takim
wypadku o kilka milionów. I na tej potencjalności polega przełamanie monopolu
przez media Ojców Redemptorystów, a nie bezwzględnych wskaźnikach ich oglądalności
i słuchalności.

Ale na co dzień chyba diabeł tkwi w szczegółach?
– Tak. Polityczna poprawność w mediach po powyborczym szoku i wstępnej dezorientacji
realizuje konsekwentną linię dorabiania gęby PiS i nękania tą gębą społeczeństwa.
Masa drobiazgów składa się później na fałszywy obraz. Typowy przykład: Jarosław
Kaczyński – agresor, PiS – siła, która się kłóci ze wszystkimi środowiskami.
A w Polsce nie da się przecież naprawić jakiejkolwiek dziedziny życia bez
wejścia w konflikt z silnymi lobby broniącymi status quo. Jakakolwiek zmiana
na lepsze, oznaczać musi najpierw jakiś spór.

Jarosław Kaczyński powtarza, również ostatnio w czasie debaty nad samorozwiązaniem
Sejmu, że spór w demokracji jest czymś normalnym i oczywistym.

– Ale media zamiast wyjaśnić istotę konfliktu i kto ma rację, definiują po
prostu ex cathedra jako coś nagannego samo wejście w zwarcie. Tak samo zachowywał
się Tomasz Lis w 1992 roku, to była ta sama technika. Pamiętam, jak relacjonował
wycofanie poparcia dla rządu Olszewskiego przez Wałęsę. Mimo że chodziło o
sprzeciw premiera Olszewskiego wobec wpisania do traktatu polsko-rosyjskiego
spółek joint-venture, czyli eksterytorialnych agentur KGB pod ich przykrywką,
mimo że Olszewski miał po stokroć rację – Lis w ogóle tej racji nie przedstawiał,
tylko cały w skowronkach koncentrował się na tym, że jest zadyma, że prawicowy
prezydent Lech Wałęsa wycofuje poparcie i zmierza do odwołania prawicowego
rządu, nie wyjaśniając w ogóle, iż w tym sporze racja, i to racja stanu, jest
po stronie Olszewskiego. W "Nocnej zmianie" na początku można zobaczyć, jak
Lis, w tamtym czasie mający olbrzymią władzę nad kilkunastomilionową wówczas
widownią Wiadomości telewizyjnych, wpływa na opinię publiczną, umiejętnie rozkładając
akcenty. Do Polaków nie dotarło wtedy, że Olszewski czy PC mają rację, i to
nie tylko w tej sprawie. Niektórzy czołowi dziennikarze skutecznie wytwarzali
bariery komunikacyjne.

Ale czy i dziś na tym nie polega ręczne sterowanie demokracją przez media?
A co to była tzw. afera Wehrmachtu? Kto czytał wywiad, którego udzielił Pan
tygodnikowi "Angora" w czasie kampanii wyborczej, ten wie, że było tam wyraźnie
napisane, iż są jakieś plotki na Pomorzu o Józefie Tusku – nie insynuował tam
Pan niczego ani nie oskarżał. Później zresztą okazało się, że to żadne plotki,
tylko prawda, ale miało zdaje się wyjść tak, że Kurskim – "oszczercą" można
dzieci straszyć.

– Zadziałał tu typowy mechanizm dokonania przez media linczu na polityku. Prawie
wszystkie elektroniczne media na komendę, w ogóle nie zastanawiając się, jaka
jest prawda, grały tę samą płytę. Niektóre, mimo upływu 6 miesięcy od ujawnienia
prawdy, grają ją do dzisiaj, czyli w złej woli. Monika Olejnik i Agnieszka
Kublik w co trzecim wywiadzie, z kimkolwiek by nie rozmawiały: z Bogdanem Borusewiczem
czy z Markiem Jurkiem, zadają dyżurne pytanie o Jacka Kurskiego jako o osobę
nieetyczną. W tym celu zawsze jest przypomniana bajka o wcieleniu do Wehrmachtu
i bohaterskiej dezercji do armii gen. Maczka na przemian z gen. Andersem. Spreparowano
po prostu na poczekaniu kłamstwo, które miało pogrążyć Lecha Kaczyńskiego,
zepchnąć PiS do moralnej defensywy i wypromować Donalda Tuska.

Nie lepiej było więc po prostu nie ruszać sprawy dziadka Tuska?
– Pewnie, że lepiej. Proszę to jednak powiedzieć tym, którzy zrobili piekło
z wywiadu w "Angorze", na który pies z kulawą nogą nie zwróciłby uwagi. Media
na komendę Platformy po prostu wywołały histerię z ewidentną intencją polityczną,
definiując scenę w ten sposób: Kurski – oszczerca, w związku z czym Tusk
– skrzywdzona ofiara, dziadek – zniesławiony bohater, ergo – Kaczyński –
nieetyczny kandydat posługujący się czarnym PR. Jaki wniosek? Trzeba głosować
na Tuska!

Ludzie mieli dać się nabrać?
– Przez trzy dni nawet się dawali. To działało, w sztabie PiS już nawet panowało
przekonanie, że te wybory są przegrane – na szczęście do czasu. Gdy zostałem
spotwarzony, wynająłem kancelarię prawną (wtedy tak naprawdę z musu zainteresowałem
się sprawą), która w archiwach w Berlinie miała sprawdzić, jak to było rzeczywiście
– czy to jedynie pogłoski, czy nie. Kiedy PO dowiedziała się o tym, że zaraz
będę miał dowody, dwie telewizje, czując, że karta się odwraca, zdecydowały
się na bardzo kontrolowane wypuszczenie tej informacji.

TVN jednak zdjęła materiał z kuzynką Tuska, która mówiła, że w rodzinie sprawa
służby Józefa Tuska w Wehrmachcie była doskonale znana.

– Zgadza się, prawda się przebiła, ale w formie złagodzonej. Na przykład Katarzyna
Kolenda-Zaleska w ogóle nie przypomniała wypowiedzi Jacka Protasiewicza [szefa
sztabu Donalda Tuska – przyp. red.], który wrzeszczał, że jak ktoś taki w ogóle,
kto siedział w obozach, mógł być żołnierzem Wehrmachtu! Tę wypowiedź – prezentowaną
wcześniej kilkanaście razy, niezwykle przez to kontrastującą z nowo odkrytą
prawdą i pokazującą, że sztab Tuska kłamał – po prostu nagle z relacji Katarzyna
Kolenda-Zaleska wycięła. Powstała relacja pt. "zatroskany Donald Tusk", który
dowiedział się dzisiaj, jak to było z dziadkiem, i musi to przemyśleć. Ani
słowa o tym, że przez trzy dni linczowano sztabowca PiS, któremu można by zwrócić
honor. Następnego dnia Fakty TVN ocenzurowały w całości materiał, o który pani
pyta, a w którym najbliższa kuzynka Tuska mówi, że ona wiedziała o służbie
dziadka Tuska w Wehrmachcie. Materiał TVN zdjęła, bo dla każdego normalnego
widza byłoby oczywiste, że skoro rodzina Tuska wiedziała, to i on musiał wiedzieć,
a więc kłamał.

Zaczęto też zafałszowywać istotę sprawy.
– Dokładnie. Natychmiast przedefiniowano oś sporu z faktu "był czy nie był"
na "dobrowolnie czy wcielony", znowu kłamliwie ignorując prawdę historyczną,
według której wcielonych wysyłano głównie na front wschodni, a nie zachodni,
jak też to, że z obozu nie zwalniano na piękne oczy, tylko w ramach jakiejś
formy porozumienia. Zresztą, na litość Boską, przecież w tej sprawie nie
chodziło o żadnego przodka czy biografie, tylko o kłamstwo, o ściemnianie.
Tak jak nie chodziło o to, czy Kwaśniewski ma magisterium czy nie, a Clinton
romans z Moniką Lewinski – lecz o to, że w tych sprawach kłamali.
Ta monstrualna kampania (kosztująca jej inicjatorów utratę prawie 8 proc. głosów
Tuska na rzecz Kaczyńskiego, bo im większy był ich atak, tym silniejsze potem
odbicie w drugą stronę) pokazuje, jak niby dzisiaj wolne media potrafią na
klaśnięcie ostrzeliwać bez pardonu niszczącym ogniem wybrany cel. W "Nocnej
zmianie bis" mogłyby niektóre media i niektórzy dziennikarze zagrać dziś z
powodzeniem podobne role jak 4 czerwca 1992 r.

Skoro wyszło na to, że mówił Pan wtedy prawdę, to czy ktoś z mediów Pana przeprosił?
Czy np. przeprosiła Monika Olejnik za "scenografię" Prosto w oczy w postaci
fotomontażu przedstawiającego bulteriera z Pańską głową?

– Do tej pory nie.

Jan Rokita powiedział o pomyśle powołania komisji ds. mediów, że jest to przyczynek
do zamienienia przez PiS ze strachu polskiego parlamentaryzmu w kpinę. Kto
tu się jednak boi? Środowisko dziennikarskie nie było zweryfikowane w III RP…

– Boi się ta część mediów, która przez kilkanaście lat sprzyjała Janowi Rokicie.
Brak lustracji mediów od naczelnego do, powiedzmy, ważniejszych dziennikarzy
politycznych, jak również właścicieli koncernów medialnych, wszystkich "rozgrywających"
w mediach (nie mówię o biuletynie działkowca w Kutnie i mediach podobnej rangi),
ale o tych, którzy poprzez taki, a nie inny przekaz mają wpływ na politykę
– jest jednym z największych zaniechań 16-lecia.

Nie jest to jedynie czwarta władza, ale czasem wręcz pierwsza?
– Tak zwana czwarta władza potrafi kreować ludzi, potrafi obalać rządy, formułować
zarzuty, sama nie podlegając żadnej weryfikacji wiarygodności, choćby na
okoliczność, czy jej przedstawiciele nie byli donosicielami SB. A to pytanie
dotyczy przecież każdego powyżej 34. roku życia. Zaniechanie tego świadczy
o dużej inercji i demoralizacji wpływowej części środowiska. Upominało się
o to tylko SDP, ale nieskutecznie, trochę półgębkiem. Są jednak sprawy dużo
poważniejsze. Tolerowanie przez frontmenów dziennikarskich, choćby przez
tych dziennikarzy, których wymieniła Pani w jednym z wcześniejszych pytań,
dławienia wolności mediów, jak np. instrukcja 0015/92 wykonywana niekiedy
przez dziennikarzy na usługach UOP czy dawnego SB. Albo kwestia niezwykle
brutalnej rewizji przeprowadzonej przez służby w "Gazecie Polskiej" w 1993
roku, w stylu dawnej bezpieki. Gdzie byli ci dziennikarze, kiedy opozycja,
czyli PC, RdR, dzielona była na konstruktywną i niekonstruktywną, antypaństwową?

Niekonstruktywna, czyli do zlikwidowania i inwigilacji?
– Dokładnie. Gdzie byli Monika Olejnik i Tomasz Lis, kiedy w ramach dzielenia
opozycji na lepszą i gorszą UOP wchodził do "Gazety Polskiej" i rekwirował
nakład z tzw. listą Macierewicza? Gdzie byli, gdy w rocznicę obalenia rządu
Olszewskiego, 4 czerwca 1993 r., pod rządami Rokity i Suchockiej autentyczne
ZOMO zostało wprowadzone do akcji i pierwszy raz od czterech lat pałowało
ludzi? Gdzie byli wtedy ci "obrońcy" wolności słowa? Gdzie oni byli, kiedy
UOP zagrażał życiu polityków i autorów książki "Lewy czerwcowy"? Wszyscy
bohaterowie tej książki: Jarosław Kaczyński, Jan Parys, Adam Glapiński, właściciel
wydawnictwa Editions Spotkania Piotr Jedliński czy ja jako współautor książki
(napisanej razem z Piotrem Semką) mieliśmy "dziwne" wypadki samochodowe w
przeciągu jednego miesiąca po promocji książki w styczniu 1993 roku . Albo
poprzecinane hamulce – jak Adam Glapiński, który na czerwonym świetle przeleciał
skrzyżowanie na przestrzał, albo – jak Jarosław Kaczyński – przekłute opony
wybuchające w czasie jazdy. Ja, wracając ze spotkania autorskiego z udziałem
Jarosława Kaczyńskiego na Uniwersytecie Gdańskim, miałem bardzo dziwny wypadek
samochodowy, po którym trzy tygodnie leżałem, a samochód był skasowany. Czy
kogoś z nich to wtedy interesowało? Wtedy milczeli. Natomiast dzisiaj pasjami
okazują swoje przywiązanie do wolności słowa, np. w akcie solidarności z
jakimś dziennikarskim typkiem, któremu odwieszono wyrok sądowy, jaki dostał
w zawieszeniu pod warunkiem, że przeprosi urzędnika, którego obraził, a że
nie przeprosił, więc trafił do aresztu. Oto realna miara hipokryzji i tchórzostwa
tej postawy. Kiedy naprawdę demokracja była w Polsce zagrożona, a instytucje
państwa zaprzęgnięte do walki z opozycją – wtedy ruki pa szwam i grzecznie
w chórze poprawności po stronie władzy. Gdy odwaga staniała, medialne gwiazdy
zamykają się w proteście przeciwko gwałceniu wolności słowa w ustawionej
publicznie klatce po tygrysie w obronie faceta skazanego prawomocnym wyrokiem
sądu za to, że ewidentnie nadużył wolności słowa! To jest po prostu śmieszne.

Nie zamykali się w klatce, jak rozbijano demonstrację w rocznicę obalenia
rządu Olszewskiego?

– Proszę sobie wyobrazić, że się nie zamykali. Można było wręcz wyczuć klimat
aprobaty czołówki dziennikarskiej dla tych działań. Kiedy więc dzisiaj słyszę
o rzekomych zamachach na niezależność mediów, widzę tytuły "Lech Kaczyński
jako minister sprawiedliwości inwigilował dziennikarzy", to mnie pusty śmiech
ogarnia.

Oburzają się często ci sami, którzy rozpuszczali plotki o niewygodnych politykach
i na początku lat 90. pomagali niszczyć legalną opozycję antywałęsowską.

– Niektóre media w ramach inwigilacji prawicy z premedytacją kolportowały różne
paszkwile, np. spreparowaną lojalkę z początku stanu wojennego, łącznie z "odręcznym"
pismem Jarosława Kaczyńskiego, której on nigdy nie podpisał! Albo sprawa Anastazji
P., czyli ewidentna prowokacja, która miała skompromitować Sejm i uzasadnić
decyzję o jego rozwiązaniu przez Wałęsę. Co ciekawe, Belweder zamówił w UOP
skompromitowanie całego Sejmu, zarówno lewicy, jak i prawicy, dlatego Anastazja
P., czyli Marzena Domaros, opisała w "Erotycznych immunitetach" seksualne harce
zarówno z ludźmi lewicy, takimi jak Miller czy Kwaśniewski, jak i prawicy,
choćby z Niesiołowskim. Proszę zgadnąć, o kim trąbiły media po ukazaniu się
tej postesbeckiej prowokacji? Oczywiście o politykach prawicy. Inne słynne
publiczne kłamstwo, żyjące własnym życiem, dotyczy 4 czerwca 1992 r. – że Jednostki
Nadwiślańskie MSW zmobilizowane idą na Warszawę. Albo że premier Olszewski
dokonuje zamachu stanu. Proszę wyobrazić sobie urzędującego premiera zamachującego
się na samego siebie. To nawet dość zabawne, ale w kabarecie, a nie w głównym
medialnym przekazie.

Rozpuszczano plotki, że Olszewski nie ma ślubu kościelnego, że jeden z polityków
leczy się psychiatrycznie, że inny ma skłonności homoseksualne…

– Pojawiały się homoseksualne aluzje mediów, m.in. Urbana, do Kaczyńskich.
Wałęsa mówiący, że zaprasza "Lecha z żoną i Jarosława z mężem"… Przecież
to było obrzydliwe, ale to było tolerowane i wręcz z premedytacją nagłaśniane
przez media. Jest nie do pomyślenia, żeby tak obrzydliwy tekst mógł się ukazać,
gdyby dotyczył Geremka czy Mazowieckiego, prawda? Były puszczane bzdurne plotki
o niebotycznym rzekomo majątku, jaki zgromadzili Kaczyńscy. Była słynna prowokacja
z "Kurierem Polskim" z lipca 1991 roku: "szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego
Lech Kaczyński zapowiedział w Waszyngtonie, że będzie zmierzał do wyrzucenia
Balcerowicza, co wzbudziło powszechne oburzenie w kręgach Banku Światowego".
Tekst poszedł, tyle że Kaczyński nigdy nie pojechał do Waszyngtonu. To wtedy
Geremek ukuł powiedzenie, które doskonale puentuje ten okres III RP w zakresie
wolności mediów: wszystko jedno – był tam, czy nie był, afera Kaczyńskiego
to fakt prasowy. I już.
Wiele było podobnych przypadków psucia demokracji i podrzucania ludziom tematów,
którymi potem żyli przez wiele dni. Były to kompletne kłamstwa w celu skompromitowania
polityków dawnego PC i dzisiejszego PiS. Zatrzymanie przed kamerami Wojciecha
Dobrzyńskiego, dyrektora biura parlamentarnego PC; obrzydliwa kampania wokół
Moniki Kern, której ukoronowaniem był podły film znanego reżysera, trwająca
wiele tygodni manipulacyjna nagonka na Marka Jurka za to, że bije dzieci, itd.,
itd.

Komisja ds. mediów wyjaśni, kto za te sznurki pociągał?
– Jako współautor uchwały o powołaniu komisji zaproponowałem w punkcie trzecim
wyjaśnienie okoliczności inspirowania przez służby przekazów medialnych naruszających
ład demokratyczny, ze szczególnym uwzględnieniem roli niektórych mediów w
sprawie inwigilacji prawicy, rozbijania legalnych stronnictw politycznych,
odwołania rządów Olszewskiego, Pawlaka, Oleksego czy sprawy Jaruckiej w 2005
roku. Tych spraw, o których mówimy, było o wiele, wiele więcej. Oczywiście
nie da się ich wszystkich wyświetlić, ważne jest jednak złapanie mechanizmu
ich powstawania. Ubocznym skutkiem pracy komisji byłoby zapewne uświadomienie
ludziom, że przez lata mogli mieć fałszywy obraz zarówno rzeczywistości,
jak i protagonistów sceny politycznej, że mogli wskutek tego stawiać na fałszywe
autorytety i im wierzyć, nieprawdę brać za prawdę, zło za dobro, ludzi szlachetnych
za podłych, a podłych za szlachetnych. To może być ważna refleksja przewartościowująca
ex post minione lata.

Strach pomyśleć, co by było, gdyby otworzyć szafę Lesiaka…
– Cokolwiek by w niej było, to trzeba ją otworzyć.

Czy powiązania agenturalne to główne źródło patologii w mediach?
– Nie, o wiele gorsze są obecnie uzależnienia finansowo-lobbingowe.

Na ile te uzależnienia mogą wpływać na treść przekazów medialnych?
– Proszę sobie przypomnieć lata 1991-1992: firma Weltinex w Bydgoszczy, afera
alkoholowa. Właściciele Weltineksu w krótkim czasie kupują czołowe gazety
regionalne w Bydgoszczy, czyli krótko mówiąc, pieniądze z przestępstwa, z
okradzenia państwa polskiego, służą do przejęcia ważnego kawałka prasy regionalnej.
Przewińmy teraz ten film kilkanaście lat do przodu. Skoro Polska traci –
chociażby w aferach paliwowych – w ciągu ostatnich lat po 10-12 miliardów
złotych rocznie, to czy nie byłoby w interesie osób korzystających z tych
pieniędzy przeznaczyć ich część na zakup mediów, które robiłyby ludziom wodę
z mózgu i na przykład kompromitowały w tych mediach polityków, którzy będą
chcieli walczyć z aferą paliwową?

Kto wie, czy nie na podobnej zasadzie większość mediów dosłownie obsobaczała
orlenowską komisję śledczą.

– Prawda? Jeśli w Bydgoszczy możliwe było takie sterowanie mediami w skali
mikro, to czy przypadkiem nie jest ono możliwe w skali makro? Oczywiście, że
tak. Gdy pojawiła się szansa na przyjęcie ustawy o biopaliwach, która działa
na rzecz interesu narodowego, zwiększa opłacalność nowych upraw, iluś tysiącom
ludzi daje pracę, słowem – ustawa w oczywisty sposób słuszna, to nagle rozgłośnie
radiowe, gazety ruszają do ataku z całymi kampaniami dezawuującymi używanie
biopaliw: że silniki się zatrą, że nikt na świecie tego nie stosuje itd. Po
czym się okazuje, że pewna renomowana gazeta i ktoś o renomowanym nazwisku
przepisuje tekst na ten temat z gotowego materiału PR przygotowanego przez
koncern paliwowy…

A ludzie o tym nie wiedzą i robi się im wodę z mózgu.
– Dokładnie, jest to robione za pieniądze pochodzące z lobbingu. Kreuje się
rzeczywistość. Ustawa o biopaliwach opóźniła się o lata. Podobnie wygląda
sprawa leków, całej afery lekowej, dezawuowania standaryzacji cen, by państwo
nie przepłacało za drogie zagraniczne specyfiki. Gra lobbingowa toczyła się
tutaj o wiele miliardów złotych, skutkując kupionymi przekazami medialnymi.
W miarę upływu czasu spada więc rola agentury w polskich mediach, za to o
wiele większy nacisk kładłbym na uzależnienie od pieniądza i wielkiego biznesu.

Komisja ds. mediów jeszcze nie powstała, a już są na nią ataki. Czy materiał
w "Newsweeku" o tym, że Lech Kaczyński, będąc ministrem sprawiedliwości, miał
inwigilować dziennikarzy, nie był taką obroną przez atak?

– Artykuł w "Newsweeku" miał zagadać temat.

Odwrócić uwagę?
– Tak. Na zasadzie "złodziej krzyczy <łapaj złodzieja>" nagle Platforma
wnosi o powołanie komisji w sprawie "inwigilowania dziennikarzy". Platforma,
wywodząca się z KLD, Unii Wolności, w sensie moralno-politycznym ponosi historyczną
odpowiedzialność za patologie, o których mówiliśmy, a tu bierze się za małe
drzewko zamiast za zbadanie lasu, w którym ono wyrosło. Prześwietlenie jednej
sprawy wszczętej przez Lecha Kaczyńskiego i Zbigniewa Wassermanna w roku 2001
ma zastąpić ukazanie całego obszaru patologii związanych z mediami przez 16
lat. To jest taki temat zastępczy, typowy humbug.

Nie jedyny chyba wymyślony na okoliczność powołania komisji ds. mediów.
– Przy okazji tej sprawy spotykam się z atakiem na mnie, pojawia się mnóstwo
kłamstw na mój temat. Mam przecieki, że chodzi o to, żeby mnie sprowokować
do wytoczenia procesu mediom.

Którym? "Gazecie Wyborczej"?
– Którymkolwiek kłamiącym. Na przykład "Gazeta Wyborcza" skłamała, że ziemia,
którą kupiłem pięć lat temu za 25 tys. zł, została przekwalifikowana i jest
warta 800 tys. zł. Krótko mówiąc, Kurski to cwaniak. A ona jest warta tyle
samo co wtedy.

To było "Wyborczej" sprzedać za 700 tys., 100 zarobiliby na czysto…
– Zaproponowałem, że sprzedam im ją za 50 tys. i będą do przodu trzy czwarte
miliona! Odmówili, ale kłamstwa nie odszczekali.

A "ciemny lud" i Wehrmacht?
– To nieprawda. Tekst "z tym Wehrmachtem to lipa, ale idziemy w to, bo ciemny
lud to kupi" jest wymyślony od początku do końca. Rozważania o graniu na
ciemnocie snuł sam Tomasz Lis, a potem próbował przypisać mi swój sposób
myślenia.

Czy właśnie to miał Pan powiedzieć w obecności Katarzyny Kolendy-Zaleskiej?
– W rozmowie telefonicznej ze mną w końcu października 2005 r. Kolenda potwierdziła,
że tak nie powiedziałem.
Ja rozmów nie nagrywam, ale wiem, że jako szef kampanii telewizyjnej PiS byłem
od pewnego czasu podsłuchiwany. Mam nadzieję, że dotrę do tego nagrania. Ono
na pewno istnieje. Takie czasy. Poczekajmy.
Inne obrzydliwe kłamstwo – z "Newsweeka" – że rzekomo ściągałem spodnie, żeby
pokazać, że nie jestem obrzezany. Obrzydliwa historia, która ma poniżyć i skompromitować.
Dziennikarz mnie za to prywatnie przeprosił w obecności świadków: Piotra Semki
i Pawła Nowackiego, ale tygodnik zabronił mu sprostować.
O co w tym wszystkim chodzi? O to, żebym pozwał którekolwiek medium za zniesławienie
i na tej podstawie dał podstawy do żądania wyłączenia mnie z komisji medialnej,
w której mogę być potrzebny z uwagi na moją wiedzę, doświadczenie i pamięć
do szczegółów. Byłem dziennikarzem prasowym, radiowym i telewizyjnym. Znam
ten świat. Jeżeli któreś z ważnych mediów pozwę, to będę w sporze prawnym z
przedmiotem badania komisji.

Ale Pan dotąd nie dał się sprowokować, dlaczego więc miałoby się udać Pana
wyłączyć z prac komisji?

– Jeżeli nie uda się sprowokować mnie do wytoczenia pozwu (przed tym się bronię),
to przecież nic prostszego jak skierowanie, pod byle pretekstem, pozwu przeciwko
mnie przez któregokolwiek dziennikarza, któremu bardzo zależy na tym, żeby
taka komisja albo nie powstała, albo nie miała znaczących ustaleń. Choćby z
grona osób, których nazwiska w tej rozmowie już padły. Niektórzy dziennikarze
pełnią rolę de facto niespełnionych polityków, np. Tomasz Lis, który w szczególny
sposób mnie nienawidzi. Nie zdziwiłbym się, gdyby chciał przeszkodzić w wyświetleniu
prawdy o patologiach mediów w ostatnich 16 latach. W oczywisty sposób wziąłby
udział w grze politycznej. Niekiedy odnoszę wrażenie, że tego pragnie.

Antoni Macierewicz zaapelował ostatnio do dziennikarzy i właścicieli koncernów
medialnych, by poddali się lustracji i złożyli w IPN wnioski o przyznanie statusu
pokrzywdzonego. Zwrócił się do takich "gwiazd" mediów, jak Monika Olejnik,
Kamil Durczok, Tomasz Lis, a także do właścicieli największych koncernów: Wandy
Rapaczyńskiej (Agora), Zygmunta Solorza (Polsat) i Mariusza Waltera (TVN).
Jakoś nie słychać reakcji.

– Apel jest dosyć oczywisty, dziwi mnie więc cisza na ten temat. W interesie
wymienionych osób wykonujących zawód zaufania publicznego jest poddanie się
weryfikacji. Na ich miejscu nie czekałbym nawet chwili.

Coś jednak jest na rzeczy – mija 14 lat od obalenia rządu Olszewskiego, lustracja
wróciła do debaty publicznej, dlaczego TVP nie ma odwagi pokazać w nieocenzurowanej
formie "Nocnej zmiany", choć jest takie zapotrzebowanie. Fakt, że "Nasz Dziennik"
z płytą rozszedł się bardzo szybko, mówi sam za siebie.

– I to dwa razy.

Dlaczego telewizja publiczna nie chce pokazać, a Telewizja Trwam pokazała
"Nocną zmianę"?

– Telewizja Trwam jest wolnym i nieskrępowanym medium, które stać zarówno na
zaproszenie polityków PO, jak i emisję poważnego filmu prawdy. "Nocna zmiana"
jest ważnym filmem szesnastolecia, a tylko raz była w telewizji – w czasach
Walendziaka (w 1995 roku); potem ani razu. Jak wypłynęła sprawa listy Wildsteina,
aż się prosiło pokazać ten film. Sugerowałem nawet Maciejowi Grzywaczewskiemu,
dyrektorowi Jedynki, żeby to puścił. Nie puścił. Film ukazuje w niekorzystnym
świetle Platformę Obywatelską (czyli dawny KLD i Unię Demokratyczną) oraz niektórych
dziennikarzy dzisiaj będących superinkwizycją wyznaczającą, kto jest dobry,
kto jest zły, jakie kierunki są godne poparcia, czyli polityczną poprawność.
"Nocna zmiana" pokazuje ich niesuwerenność i brak obiektywizmu, gdy w bardzo
ważnej, symbolicznej sprawie dla Polski stanęli po prostu przeciw prawdzie.

A tak się oburzyli, gdy Jarosław Kaczyński powiedział, że nie ma w Polsce
wolnych mediów.

– Prawda boli.

Mówią tyle o wolności słowa, tolerancji… Jak Pan myśli, dlaczego więc tak
atakują Radio Maryja? To też są napaści zorganizowane – nagle w poniedziałek
jakby się umówili: i "Wprost", i "Newsweek", i "Wyborcza" piszą to samo o Radiu,
jakby wspólnie w jednym ministerstwie prawdy to pisali.

– Sprawa jest banalna, Radio Maryja wywołuje wściekłość, bo skutecznie przełamuje
monopol.

Tą wściekłością podyktowane jest też trąbienie od rana do nocy, że Radio szerzy
antysemityzm?

– Antysemityzm jest grzechem i głupotą, a przede wszystkim bronią wrogów Polski
przeciwko Polsce. To nie ulega wątpliwości. Natomiast wrabianie na siłę Radia
Maryja w antysemityzm wydaje mi się motywowane złą wolą. Radia pod tym względem
nie ma się o co czepiać. Każdy, kto słyszał wypowiedź Ojca Dyrektora po felietonie
Stanisława Michalkiewicza, nie może mieć co do tego wątpliwości.

Czego spodziewa się Pan po pracach komisji ds. mediów? Agora, TVN, Polsat
mają ogromne pieniądze, a to im w znacznej mierze zawdzięczamy takie a nie
inne standardy w kwestii pt. "naruszanie wolności słowa".

– Spodziewam się najpierw przeciwdziałania powstaniu komisji, potem dezawuowania
wyników jej prac. Będzie straszliwie atakowana. Dlatego musimy bardzo pomyśleć
nad optymalnym zakresem jej prac, żeby nie utonąć w szczegółach i tonach papieru.
Siłą tej komisji musi być konkluzywność.

Dziękuję za rozmowę.

Julia M. Jaskólska

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl