Lubię niedzisiejszy świat, niedzisiejszych ludzi

Ze Stanisławem Markowskim, artystą fotografikiem, kompozytorem, pieśniarzem, rozmawia Piotr Skrobisz

Co to znaczy zrobić dobre zdjęcie?

– Dobre zdjęcia to zdjęcia, które przetrwają mnie, ponieważ zawarta jest w nich pewna cząstka prawdy i piękna, która mnie przerasta, a którą udało mi się dostrzec i zatrzymać w kadrze. To są zdjęcia, które wzruszają, to są zdjęcia, które zatrzymują przemijalność, to są wreszcie zdjęcia, które – jeśliby nagle zniknęły – to odczuwalibyśmy ich brak.


Ile fotografii wykonał Pan w swoim życiu?


– Myślę, że około kilkuset tysięcy. Fotografuję od 30 lat, są tematy, które już w jakiś sposób zakończyłem (publikując np. albumy – ponad 20), są i takie, które nadal są otwarte: polski krajobraz w różnych porach roku, szlacheckie dworki, drewniane kościoły, Kraków, ale i czasy naszego zrywu ku niepodległości w latach 80. Większość z nich ma charakter refleksyjny, część dokumentalny, uwieczniający różne ważne wydarzenia najnowszej historii Polski. Fotografie wykonane w czasach najtrudniejszych, ale i najciekawszych dla Polski – lata poprzedzające powstanie „Solidarności”, strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., stan wojenny, pielgrzymki Jana Pawła II – mają dla mnie wartość szczególną. Pokazują fragment naszej historii, tak ogólnej, jak i jednostkowej.

Może Pan wybrać i wskazać jedno zdjęcie wyjątkowe, mające dla Pana szczególne znaczenie?

– To trudne, ponieważ musiałbym przyjąć jakieś konkretne kryterium, które w kontekście kolejnego zdjęcia mogłoby nie mieć już takiej wagi. Musiałbym też zastanowić się, jaki ma walor dla innych ludzi. Fotografując, myśli się bowiem trochę za siebie, a trochę za innych, to pewna forma komunikacji. Ogromną wartość mają dla mnie zdjęcia rodzinne, osobiste, pokazujące moich najbliższych. Być może nie mają one największego waloru artystycznego, ale mają duży ładunek emocjonalny, pokazując najukochańsze osoby: także te, których już z nami nie ma. Szalenie sobie cenię obrazy, o których wiem, że mają znaczenie ponadczasowe. Mógłbym wskazać kilkanaście zdjęć, których uniwersalizm nawet mnie zaskakuje. Pamiętajmy o tym, że fotografia w przeciwieństwie do innych sztuk jest często nieprzewidywalna. Pewnych rzeczy, wydarzeń, nie można do końca z góry założyć, trzeba błyskawicznie na nie reagować i umieć je „złapać”. Dobre zdjęcie powinno zyskać pewną autonomiczną wartość, powinno niejako „wyrwać się” fotografowi z ręki. Wrócę zatem raz jeszcze do czasów stanu wojennego. Jest 15 października 1982 roku. Pod kościołem Arka Pana zebrała się „Solidarność”, opozycja, młodzi ludzie z Nowej Huty. Po drugiej stronie, w odległości może 200-300 metrów, na skrzyżowaniu stoi kilka tysięcy zomowców. Trwa walka, obie strony obrzucają się kamieniami, petardami, padają wystrzały od strony milicji. W pewnym momencie, w całym tym zgiełku, huku, dymie przesłaniającym dużą część Nowej Huty, od strony kościoła wyrywa się trzech chłopców, środkowy z nich niesie biało-czerwoną flagę. Biegną długimi susami, płynnie jak w balecie, jak w zwolnionym tempie, naprzeciw zomowcom. Milknie kanonada, milicjanci przestają strzelać, demonstranci zastygają, robi się absolutna cisza. Jest zmierzch, robi się ciemno, czułość filmu 800 ASA zaczyna już nie wystarczać, ustawiam czas tak, by zdjęcie było jak najmniej poruszone, i pilotuję ich teleobiektywem, przyciskając od czasu do czasu spust migawki. Dla mnie, człowieka utrwalającego te wydarzenia, było to coś cudownego. Dlaczego do tego wracam? Można łatwo to było przeoczyć, ktoś mógł uznać, że nie ma niczego niezwykłego w biegu kilku chłopców, skoro za chwilę rozpocznie się walka, przyjadą milicyjne skoty, ktoś rzuci butelkę z benzyną, znów zacznie „być gorąco”. Tymczasem dla mnie ten właśnie gest miał w sobie potęgę symbolu, pokazywał jak w kropli podział na „my i oni”, miał oblicze trochę romantyczne, szwoleżerskie. Było w tym coś z szarży ułańskiej, była ogromna odwaga, piękna harmonia w ruchach, była biało-czerwona flaga, podniesiona do rangi bardzo ważnej, niczym chorągiew na placu boju. Zrobiłem kilka zdjęć. W jednym zwłaszcza udało mi się, sądzę, zawrzeć coś, co było i jest pewnym walorem uniwersalnym nas samych, naszej postawy, naszego patriotyzmu.


Zostańmy jeszcze przez chwilę przy wątku stanu wojennego. Pana krakowskie, gdańskie fotografie z tamtego okresu mają niezwykły wymiar, są bezcennym świadectwem czasów, bohaterstwa zwykłych ludzi. Jak powstawały?


– Te zdjęcia, tysiące zdjęć, to efekt wielu lat dużego wysiłku i jak sądzę z dzisiejszej perspektywy, odwagi i czasem brawury. Ale nade wszystko powstały one z wewnętrznej potrzeby – przymusu, który nie pozwolił, bym siedział z założonymi rękami, gdy wokół budziła się wola odzyskania wolności i podmiotowości przez Naród. To duży i ważny rozdział w moim życiu. Ale to temat na osobną rozmowę.


Jest Pan romantykiem fotografii?


– Myślę, że tak. Czasami nawet niepoprawnym. Z drugiej strony ktoś kiedyś powiedział, że trzeba być romantykiem z ducha i łączyć to z pragmatyzmem działania, i staram się w ten sposób postępować. Nie tylko w fotografii, ale i w życiu. Także w muzyce, filmie szukam spokoju, harmonii, piękna i dobra. Instynktownie, nieświadomie nawet.


Często poszukuje Pan i próbuje utrwalać miejsca, rzeczy powoli odchodzące, zanikające, posiadające wspaniałą przeszłość i historię: drewniane kościółki rozsiane po wszystkich zakątkach Polski, stare szlacheckie dworki, popadające w ruinę rycerskie zamki.


– Jeśli popatrzymy obiektywnie, to dostrzeżemy, że to, co najpiękniejsze, najbardziej wartościowe w sferze ducha, kultury, sztuki – już było. Dziś na palcach jednej ręki można policzyć kreatorów pozostawiających po sobie dzieła na miarę dawnych mistrzów. Stąd moje poszukiwania. Uwielbiam zagłębiać się w czasy przeszłe, tam odnajdywać piękno, dobro, spokój i harmonię. Dziś wszystko zmierza w stronę konsumpcji, wygodnictwa, egoizmu. Ludzie skupili się na rozwoju techniki i po drodze się pogubili. Świat stał się rozdygotany, bo okazało się, że najwięcej problemów mamy z jej ujarzmieniem. Proszę zauważyć, z jednej strony człowiek ma ogromne problemy z powiedzeniem „nie” i „stop” temu rozwojowi, jego tempu, z drugiej zaczyna się frustrować, bo przekonuje się, że kondycyjnie nie nadąża za techniką. Chciałby być bogiem na ziemi, czerpać z wszystkiego przyjemności, a tu staje się ofiarą rozwoju. W całym tym zabieganiu, szaleństwie, uratować go może uświadomienie sobie, że ludzie ze swymi problemami, tęsknotami, marzeniami nie zmienili się od wieków. Prawdziwe szczęście i prawdziwa radość, ale i niepokój i cierpienie, wypływają z tych samych źródeł, co przed wiekami.


Artysta ma to odkrywać i na nowo przypominać?


– Wydaje mi się, że tak. Popatrzmy na Józefa Czapskiego. Gdy był w sowieckim łagrze, w nieludzkich warunkach, nieludzkim świecie, znalazł sobie maleńki skraweczek trawy między drutami kolczastymi i ją pielęgnował. Otaczał kamykami, by nikt nie zadeptał, podlewał, chronił przed mrozami i patrzył, jak ona rośnie. To była jego cząstka dobrego świata, piękna, nadziei. Artysta ma obowiązek w ten sam sposób utrwalać i pielęgnować piękno. Wydawać by się mogło: jak to, przecież on jest kruchy, jak piórko na wietrze. Nieprawda. Wielcy muzycy tworzący w czasach wojen, straszliwych kataklizmów potrafili poprzez swoje dzieła podnosić ducha, dodawać sił, przywracać równowagę. A Jan Paweł II…? Wielki Papież, wielki artysta, którego każda wypowiedź, homilia miały konstrukcję wspaniałego dramatu odwołującego się do ludzkich uczuć. Nie trzeba dodawać, w jaki sposób wpłynął na świat i go zmienił, a fakt, iż był i czuł się artystą, na pewno mu w tym wszystkim pomógł.


Uwielbia Pan fotografować Polskę, opiewać jej piękno, niezwykłość, różnorodność. Ma Pan swój ulubiony temat, motyw, miejsce?


– Lubię fotografować zarówno świat nieznany mi do tej pory, jak i świat swój, swojski, bliski. Jednak Polska, jednak Kraków, Jura Krakowsko-Częstochowska ze swoimi niewysokimi białymi skałami, piaskami i porastającymi je sosnami, jałowce, macierzanka, zakola Warty… Kontemplowanie światła, nastroju miejsca i ulotności chwili. Lubię niedzisiejszy świat, niedzisiejszych ludzi… I ziemia z lotu ptaka! Jakiej ona jest urody! A przecież zjeździłem już kawałek świata i zachwycałem się różnymi jej cudami…


Spośród wielu albumów, dwa („Nad zamkami Polski” i „Fascynacje – ziemia polska”) wyróżnia niezwykły sposób ujęcia tematu: właśnie z lotu ptaka.


– Kiedyś, w dzieciństwie, chciałem być pilotem. Latanie fascynowało mnie i fascynuje do dziś. Wciąż nie mogę się oprzeć, by nie zadzierać głowy lub nie podejść do okna, gdy w powietrzu słyszę charakterystyczne warkot lub świst. Lubię oglądać szybujące ptaki, które dodatkowo są piękne same w sobie. Co one widzą tam z góry? Wymyśliłem więc sobie, że będę fotografował to, co one widzą. Ponieważ w większości to ja proponowałem wydawnictwom swoje tematy, czasem nawet już gotowe realizacje, pojechałem na lotnisko Aeroklubu Krakowskiego i poprosiłem o kilka godzin lotu. Oczywiście nie miałem tyle pieniędzy, żeby samemu za to latanie zapłacić, więc pozostawiłem do dyspozycji swój samochód jako zaliczkę i gwarancję, że te pieniądze kiedyś otrzymają z wydawnictwa. Doceniono moją determinację i oddano mi do dyspozycji naszą polską wilgę wraz z najlepszymi pilotami. Powstały zdjęcia, którym wydawnictwo „nie mogło się oprzeć”, i podpisali ze mną umowę na wydanie albumu „Nad zamkami Polski”, regulując w aeroklubie koszty mojego wielomiesięcznego latania. To były piękne miesiące. Powstało wiele zdjęć, które ukazują, jak piękna jest ziemia, jak piękna jest Polska z ptasiej perspektywy. Fotografowałem w różnych warunkach atmosferycznych, ale najczęściej wcześnie rano, tuż po wschodzie słońca lub tuż przed zachodem. Wtedy słońce wydobywa najlepiej plastykę ziemi, czego w przypadku zdjęć z wysokości nigdy dość. Wtedy też światło jest „ciepłe”, czasem pomarańczowe, co w połączeniu np. z poranną mgłą daje zachwycające efekty. Zaś przy zachodzącym słońcu powietrze zazwyczaj ma lepszą przezroczystość, co też czasami jest potrzebne. W czasie tych prawie stu pierwszych wylatanych godzin oglądałem tyle niedostępnego zwykłym śmiertelnikom piękna, że postanowiłem kontynuować to fotografowanie i tak powstał kolejny album lotniczy zatytułowany „Fascynacje – ziemia polska”.

Fotografował Pan Polskę, ale również ziemię Zbawiciela, podążał śladami apostołów Pawła i Jana.

– W tych tematach urzekały mnie przede wszystkim miejsca. Owiane tajemnicą naszych wyobrażeń wyniesionych z lekcji religii, z wysłuchiwanej co tydzień Ewangelii, z tęsknoty, by zobaczyć to, co tworzy część naszego życia duchowego, coś, co może jest najważniejsze dla człowieka. Być w miejscach, gdzie dosłownie zstąpił do nas Bóg. Gdzie żył, gdzie się narodził, gdzie dorastał, nauczał, czynił cuda, wreszcie cierpiał za nas, pokazując nam skalę swojej miłości do nas, gdzie został poniżony, zabity, ale gdzie zmartwychwstał, pokazując nam, że śmierć nie jest ostateczna. Fotografowałem jako pielgrzym, nie jako artysta. Nawet wyjazdy swoje organizowałem w oparciu o konkretne pielgrzymki. Raz towarzyszył mi w niej syn, drugi raz żona. Dla nich też to było wielkie religijne przeżycie. Kontakt z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim, który był naszym przewodnikiem w dużej części tych pielgrzymek i później pisał tekst do albumów, to była dodatkowo wielka lekcja, nad którą na pewno czuwał Ktoś w górze. Bo nie skończyło się na „Ziemi Zbawiciela”, która opowiada o ziemi Chrystusa. Wkrótce rozpocząłem zdjęcia do albumów o ziemi (ziemiach) św. Pawła, czyli o jego podróżach misyjnych w Azji Mniejszej (Turcji) i Grecji. To niesamowite świadectwo, co może człowiek natchniony przez Boga! A właśnie trwa Rok św. Pawła. Wracajmy często myślą do jego nawrócenia, jego życia, jego wiary i tego, co uczynił dla chrześcijaństwa. To dzięki niemu i przez niego Chrystus mógł kontynuować tak skutecznie swoje Boże posłannictwo na ziemi.


Często Pan powtarza i podkreśla, jak ogromną rolę w kształtowaniu osobowości, uczuciowości, podejścia do życia odegrała Pana rodzina, najbliżsi.


– Miałem wspaniałych rodziców. Kiedy przyjechałem do Krakowa na studia, uświadomiłem sobie, iż od najmłodszych lat przygotowywali mnie do samodzielnego życia. Razem z rodzeństwem – starszym ode mnie bratem Aleksandrem i siostrami: Elżbietą i Marią – mieliśmy w domu sporo obowiązków, ale jednym z najważniejszych było pomaganie sobie. Rodzice nas bardzo kochali, delikatnie przekazywali życiowe mądrości, jednocześnie pozwalając uczyć się na własnych błędach. Zawsze razem chodziliśmy do kościoła, codziennie przed posiłkiem żegnaliśmy się, w niedzielę odmawialiśmy wspólnie modlitwę. Tatuś był malarzem, wspaniałym pejzażystą, ale malował też święte obrazy. Pamiętam, jak pewnego razu pojechaliśmy razem na wycieczkę rowerową, by przygotować kilka szkiców pod późniejsze obrazy. Na ich podstawie tworzył jeden z nich, nagle do pracowni weszła mamusia i powiedziała: popatrz, tu, na tym drzewie, przydałaby się kapliczka. Tatuś po chwili przyznał: „Tak, masz rację”. Rodzice byli niezwykle zgrani, uzupełniali się. Choć to tatuś był tą duszą artystyczną, mamusia też tworzyła. Pisała wiele wierszy, pięknych, ale wszystkie swoje pasje, być może karierę, poświęciła dla rodziny. Uznała, że najważniejsi jesteśmy my, trzeba nas wychować, wykształcić. W wolnych chwilach czytała ogromne ilości książek, mieliśmy w domu niesamowitą bibliotekę. Pamiętam, jak zamiast dobranocki opowiadała nam bajki, śpiewała piosenki. Podziwiałem u niej olbrzymie zaplecze intelektualne, wiedzę historyczną. U tatusia pasję malarską i grę na skrzypcach. Grał pięknie, codziennie musiał ćwiczyć przez trzy godziny, skrzypce tego wymagają. Rodzice wpoili mi także miłość do Ojczyzny. Bezgraniczną miłość. Sprawa Ojczyzny, jej dobro, jest dla mnie najważniejszą sprawą w życiu. Ważniejszą niż rzeczy osobiste. Mówię to bez patosu.

Rodzice wzięli na siebie ogromną odpowiedzialność za to, by nas wychować na dobrych ludzi. Dziś przekonuję się sam, jak to jest trudne, jak wiele trzeba pokonać wyzwań, ile mieć determinacji, mądrości i miłości. Dzięki nim poznałem historię, tę prawdziwą, niezakłamaną przez komunistyczną propagandę. Mamusia dużo nam czytała i opowiadała o czasach przedwojennych, o kochanym „Dziadku” Piłsudskim, o swojej szkole, o nauczycielach, z których jeden zginął w Katyniu, o weteranach z Powstania Styczniowego, z którymi młodzież się spotykała. Równocześnie starała się w jakiś sposób chronić nas przed niebezpieczeństwami, jakie czyhały za samo posiadanie tej wiedzy. A że byłem duszą przekorną, buntowniczą, to czasami rodzice musieli się tłumaczyć w szkole z mojej „dociekliwości” historycznej i politycznej.


Urodził się Pan w Częstochowie, od czasów studenckich mieszka w Krakowie. Które z tych miast odegrało i odgrywa ważniejszą rolę w Pana życiu?


– Trudno mi powiedzieć, bo oba są dla mnie równie ważne. W Częstochowie dorastałem, ale nawet w najmłodszych czy młodzieńczych latach bywałem w Krakowie co tydzień, co dwa; przyjeżdżaliśmy głównie z rodzicami. Dlaczego? Bo tu jest katedra wawelska, gdzie leżą święci i królowie, są niezwykłe kościoły, Rynek, Planty, wspaniałe podwórka, uliczki, miejsca niezwykłe i piękne. I tak sobie myślę, że wówczas poznałem to miasto chyba lepiej, niż czynię to dziś. Kocham Kraków, ale i swoje rodzinne Zawodzie, i rzekę Kucelinkę, i kościół św. Zygmunta, gdzie byłem chrzczony i gdzie przyjmowałem Pierwszą Komunię Świętą, gdzie śpiewałem w chórze, który prowadził ks. Jackowski; kocham najpiękniejsze Aleje Najświętszej Maryi Panny, Jasną Górę, liceum Romualda Traugutta. W Krakowie na studiach (skończyłem geografię na UJ) poznałem swoją żonę Grażynę. Tu założyłem rodzinę, mam dwóch synów: Dominika i Piotra. Tu rozpocząłem dorosłe życie. I teraz moje szczęście wiążę z nimi i tym miastem…


Ma Pan swoich mistrzów, którzy pomogli ukształtować Pana artystyczną drogę?


– Z perspektywy czasu wiem, że jeśli chodzi o fotografowanie i podejście do sztuki, moim największym autorytetem był ojciec Kazimierz i starszy brat, też artysta malarz – Aleksander. Mamusia Alfreda pomagała mi przy dokonywaniu życiowych wyborów, kształtowaniu sumienia, wiary, miłości do Boga. Mówiąc o sferze twórczej, nie mogę jednak zapomnieć o Janie Bułhaku, wielkim artyście, miłośniku piękna Wileńszczyzny, który stworzył szkołę „fotografii ojczyźnianej”. Jego ogromny patriotyzm, niezwykła zdolność widzenia przyrody i dostrzegania piękna w świecie były wręcz wyjątkowe. Jest moim mistrzem, przyznaję. Drugim – amerykański fotograf Ansel Adams, którego prace były dotknięciem jakiejś głębokiej prawdy o przyrodzie. Biło z nich piękno trudne do wyrażenia, czystość intencji, harmonia, spokój, cisza. Niezwykłe wrażenia wywarły na mnie jego wspomnienia, pełne pokory, w których mówił, iż to nie on sam, tylko Pan Bóg kieruje jego artystycznymi krokami, przekazuje mu, gdzie ma się zjawić, postawić aparat i kiedy nacisnąć migawkę. Taka postawa powinna być wzorem postępowania dla każdego fotografa, bo uświadamia, iż najważniejszy w tej dziedzinie sztuki nie jest aparat, mechanizm, umiejętności, nie jestem najważniejszy ja, tylko miejsce lub osoba, które uwieczniamy.


Fotografia to Pana pasja, obok niej, szczególnie w ostatnich latach, rozkwita druga – muzyka.


– I znów wrócę do rodziny, ale i do czasów minionych, do których czuję tak ogromną tęsknotę. Dawniej w większości domów inteligenckich było pianino lub jakiś inny instrument. To siłą rzeczy powodowało, że dzieci uczyły się grać, także w szkołach wychowanie plastyczne i muzyczne było nauczane w szerszym zakresie niż dziś. Choć tatuś grał przede wszystkim na skrzypcach, nas zaraził miłością do pianina. Pamiętam, jak kiedyś akompaniowałem mu na organach w kościele w podczęstochowskim Mirowie – jaką wówczas czułem dumę, że wypełniam świątynię dźwiękami. Niestety, dorastając, przerwałem naukę gry. Dopiero w Krakowie, na studiach, zacząłem mocno odczuwać brak instrumentu. Prowadziłem zajęcia z fotografii w Domu Kultury im. Janusza Korczaka w Nowej Hucie, a że było tam pianino, akompaniowałem też szkółce baletowej. Tak mnie to wciągnęło, że zostawałem po zajęciach i grałem dla siebie. Wiedziałem, że muszę mieć pianino w domu, tak też się stało. I odtąd mieszkanie zaczął wypełniać jego dźwięk. Mój młodszy syn Piotr skończył podstawówkę muzyczną i dziś muzyka, choć sam już nie kontynuuje nauki w tym kierunku, ma na niego olbrzymi wpływ. Jesienią 1980 roku napisałem muzykę do wiersza „Solidarni” Jerzego Narbutta, po dwudziestu latach pieśń stała się oficjalnym hymnem „Solidarności” i została wpisana do rejestru pieśni narodowych. Potem skomponowałem też muzykę do wielu wierszy, m.in. Juliusza Słowackiego, Kazimierza Wierzyńskiego, Stanisława Balińskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Jana Lechonia, Kazimiery Iłłakowiczówny, Zbigniewa Herberta, Józefa Szczepańskiego „Ziutka”…


Wydał Pan już dwie płyty, obie do wierszy największych polskich poetów, narodowych wieszczów. Jakim kierował się Pan kluczem, wybierając utwory poetyckie?


– Przede wszystkim ich „muzycznością”. W wielu wierszach po prostu odkrywałem jakąś samoistną muzykę. Oczywiście też walory literackie, temat – patriotyczny, i wreszcie musiały mnie czymś głęboko poruszyć. O to w wierszach wybranych przeze mnie poetów nie było trudno. Większość to perły polskiej poezji, choć do ostatniej płyty „Bądź wierny, idź” sięgnąłem też po poezję czeczeńską i gruzińską.


Odnoszę wrażenie, że przynajmniej teraz muzyka bardzo Pana wciągnęła, zaangażowała. Odkrywa Pan w niej nieustannie coś nowego, swojego?


– Tak, to prawda. Muzyka jest najbardziej osobistą częścią mojej twórczości. Nie tworzę co prawda symfonii, nie tworzę muzyki uznanej za poważną. Jeżeli przyjąć to kryterium, to tworzę raczej muzykę „niepoważną”, choć taką, która mnie i wielu ludziom jest potrzebna. Głównie to muzyka do poezji, najczęściej polskiej, czasem też – własnej. I śpiewam. Od czasu do czasu, w przerwach między zdjęciami. Wydałem dwie płyty. W 2003 roku – „Tęsknotę”, i jesienią 2008 r., w 90. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, płytę – „Bądź wierny, idź!”. Tę ostatnią polecam wszystkim, którym są bliskie sprawy naszej Ojczyzny. Można tu znaleźć takie wiersze, z moją muzyką i śpiewem, jak: „Polonez artyleryjski” Jana Lechonia, „Czerwoną zarazę” Józefa Szczepańskiego „Ziutka”,” Westchnienie”, „Kolędę” i „Z wiatrem” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, „Pomnik Powstania Warszawskiego” Jerzego Narbutta, „Piosenkę” Zbigniewa Herberta, „Śpij, Jezusku” (kolęda Polaków w niewoli w Kazachstanie) Walerii Wankiewicz-Grynkiewicz, „Rodakom z Wilna” Bohdana Rudnickiego, „Polska Podziemna” Stanisława Balińskiego, „Słowo o krwi” Tadeusz Śliwiaka, „Żurawie” Apti Bisultanowa (Czeczenia), „Kindżał” Akaki Czereteliego (Gruzja), hymn „Solidarności” „Solidarni” ze słowami Jerzego Narbutta. Przepraszam za tę wyliczankę, ale to przybliża jednocześnie perły polskiej poezji patriotycznej, które zasługują na to, by je czytać lub jeszcze lepiej – śpiewać!


Trudniej zrobić znakomite, wyjątkowe zdjęcie czy skomponować piękną muzykę?


– I w jednym, i w drugim przypadku potrzebne jest niemodne dziś słowo – natchnienie. To stan pewnego czasem wyciszenia, a czasem odwrotnie – wielkiego uniesienia czy nawet niepokoju i wzburzenia. To dotyczy przede wszystkim muzyki. W moim przypadku nie dzieje się to na zawołanie. Muzykę do hymnu „Solidarności” ze słowami Jerzego Narbutta napisałem pod wpływem tego wiersza. Utwór „Wolność ponad śmierć” – po ostrzelaniu przez rosyjskie wojska parlamentu litewskiego. „Jesteś życie” o godz. 4.00, w kilkanaście minut tworząc muzykę i słowa jednocześnie. Muzykę do swoich filmów szkicuję w trakcie zdjęć, kończę po obejrzeniu całego materiału, ale przed montażem. Inaczej zdjęcia. Tu materia jest konkretna, rzeczywiście już istniejąca, więc chodzi raczej o umiejętność odkrywania jej różnych oblicz, łapania ulotności, co też wymaga wewnętrznej refleksji i skupienia. Fotografowanie czy filmowanie to dla mnie duże i mocne przeżycie. Gdy biorę aparat do ręki, to nie ma rzeczy nieważnych. Są tylko czekające na odkrycie. A to przychodzi stosunkowo łatwo. Dziękuję za to wszystko Stwórcy, który mi na to pozwala. W moje ślady (jeśli tak wolno powiedzieć) poszedł mój młodszy syn – Piotr. Fotografuje z wielką wrażliwością zarówno krajobraz, i to nie tylko polski, jak i ludzi, i trudne niejednokrotnie wnętrza. Jest cierpliwszy niż ja i bardziej niż ja samokrytyczny. Uwielbia góry, narty i rower, a także muzykę poważną, której słuchaniu poświęca każdą wolną chwilę.


Fotografia i muzyka to wielkie pasje, ale pojawiła się też kolejna – film.


– Tak. To moja nowa przygoda. Od ponad roku realizuję dla Telewizji Kraków cykl krótkich filmów autorskich zatytułowany „Krakowskie impresje Stanisława Markowskiego”. Zrealizowałem już blisko czterdzieści odcinków. To takie okruchy urody miasta, w większości z moją muzyką i odautorskim komentarzem zawartym w samych obrazach, ich następstwach i rytmie. Zrealizowałem też dwa dłuższe dokumenty „Nie samym chlebem…” – o zakonie Ojców Kapucynów, i „Solidarni z Gruzją”.


Na koniec proszę powiedzieć coś na temat artystycznych planów na przyszłość.
Kiedy możemy się spodziewać choćby kolejnego albumu, czego może dotyczyć?

– Planów mam kilka, w tym i filmowych. Powierzam je Bożej Opatrzności!


Dziękuję serdecznie za rozmowę.
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl