„Lourdes”, czyli portret niewiary

Film „Lourdes” w reżyserii Jessiki Hausner zupełnie niezasłużenie
doczekał się pochwał ze strony niektórych środowisk katolickich jako
realistyczny obraz cudu Maryjnego w największym sanktuarium Europy. Zrealizowany
w rok po 150. rocznicy objawień w Lourdes okazał się perfekcyjnie wykonanym
portretem jego niewierzących twórców. Ludzi zagubionych w świecie kultu
maryjnego, w świecie żywej wiary.

Twórcy tego dziełka, opisujący Lourdes w reporterskich migawkach z pewnym
powierzchownym dziennikarskim realizmem, z przekonaniem biorą za istotę rzeczy
to, co jest zewnętrzne i fragmentaryczne. Studiują z miną znawców „fenomen”
Lourdes. Oczywiście efekt takiego przedsięwzięcia mógłby być komiczny – i do
pewnego stopnia taki jest – nagromadzenie trywialności, banału i bezduszności w
zachowaniach, hm… pielgrzymów portretowanych przez niemiecką reżyser zakrawa
na satyrę. Z drugiej strony jednak filmowa historia nienawróconej, choć
uzdrowionej bohaterki jest w sumie zgrabnym psychologicznym szkicem do portretu
osoby szukającej prawdy o sobie – poza sferą ducha, jedynie w przeżyciach i
relacjach z ludźmi. Psychologicznie prawdopodobnym, tylko że niedokończonym.
Porzuconym w pół drogi. I dlatego, niestety, fałszywym. Człowiek to nie tylko
ciało, umysł i zmysły, jak zdaje się mocno wierzyć autorka filmu degradująca
swoją bohaterkę, młodą kobietę, chorą na stwardnienie rozsiane, z bagażem jej
cierpienia i tęsknoty, do kondycji turystki, która w sanktuarium czuje się jak
na wycieczce albo w kinie. Poszukuje wrażeń, kolekcjonuje przeżycia, wolna nie
tylko od wiary, ale i od nadziei. Nadzieję budzi w niej jedynie fascynujący ją
mężczyzna z drużyny wolontariuszy.
Na czym polega nieporozumienie? Na tym, że
film uchodzi za dzieło religijne i wyciska łzy z oczu niejednego widza
zdezorientowanego przychylnymi recenzjami podnoszącymi jego „duchowe” walory.
Nagrodę za rzekomo religijne zalety przyznało mu stowarzyszenie katolickich
filmowców we Włoszech. Jak mogło dojść do takiego nieporozumienia? Rzecz w tym,
że współczesna kinematografia zawalona jest podobnie schematycznymi i
nieprawdziwymi obrazami życia religijnego. Ten wyróżnia spośród innych jedynie
temat, a raczej pewien pretekst scenariuszowy. Lourdes jest tu wyłącznie martwą
dekoracją, na której tle ukazani zostają typowi, znani skądinąd aż do znudzenia
z dzisiejszego kina bohaterowie. Zimni, egoistyczni, zazdrośni, cyniczni. Jedyna
w tym gronie prawdziwie wierząca osoba nie może wzbudzać sympatii; ma twarz
zeszpeconą grymasem szaleństwa i nie jest w stanie z nikim nawiązać ludzkiej
relacji, jest kompletnie wyobcowana. „Normalni” pielgrzymi kryją swoje prawdziwe
uczucia za maską uśmiechów, ich religijność jest zabobonna, pesymistyczna,
podszyta lękiem.
Wszystko to jest w jakiejś mierze podobne do prawdy, jak w
wielu innych, pozornie realistycznych obrazach opisujących „współczesnego
człowieka”, który pozbył się wiary w swoim konsumpcyjnym raju, ale z pewnością
prawdą nie jest. Można natomiast przypuszczać, że z powodu tego podobieństwa
jest brane przez mniej wyrobioną publiczność za autentyczny obraz miejsca, gdzie
miliony ludzi doświadczają obecności Boga. Pani reżyser nie dysponuje
odpowiednimi narzędziami artystycznymi, by ten fakt ukazać. Tak jak bez
wątpienia ma do nich dostęp Vittorio Messori, z talentem, ale i pasją
historyczną i dziennikarską odsłaniający tajemnicę Lourdes w znakomitej książce
„Opinie o Maryi” poświęconej historii objawień Matki Bożej i licznym kontekstom
tych objawień.
Fakt, że komuś brakuje talentu, wrażliwości, osobistego
przekonania czy umiejętności dostrzeżenia, jak bardzo miejsce to nasączone jest
duchową treścią, nie musi przekreślać wysiłków, by filmowy obraz niósł jednak
jakąś prawdę. Choćby niepełną. Prawdę o tym, co potwierdzają doświadczenia
przybywających tu z całego świata ludzi. Wydaje się jednak, że autorka filmu
była pochłonięta innego rodzaju ambicją. Trudnym do ukrycia, wyjściowym
założeniem jej filmu było, że Lourdes jest „instytucją” – taką samą jak inne –
bezduszną machiną wprawioną w ruch nie wiadomo przez kogo i dla jakich celów.
Wszystko toczy się po utartych koleinach, banał powierzchownych doznań, które
można porównać z równie banalną ofertą przeciętnego biura podróży, ściga się tu
z kiczem królującym na straganach i odstręczającą anonimowością urządzenia całej
przestrzeni pod kątem potrzeb ludzi chorych (bohaterka filmu, kolekcjonerka
turystycznych wrażeń, z przekonaniem stwierdza, że „w Rzymie jest jednak
kulturalniej”). Równie standardowe są w filmie postawy osób obsługujących
pielgrzymów; fasadowa religijność wolontariuszy skrywa zimne serca, kompleksy i
słabości. Ksiądz, który ma być duchowym przewodnikiem, jest sztywnym,
kontrolującym się na każdym kroku intelektualistą, bez zapału powtarzającym
teologiczne formułki, niepotrafiącym wykrzesać z siebie odrobiny ludzkiego
ciepła. Wszyscy szukają siebie, pojedynczy człowiek ze swoim dramatem skazany
jest na przegraną. Ginie, nawet gdy doznaje fizycznego uzdrowienia. Chyba że
przytrafi mu się ekscytująca przygoda z kimś przypadkowo poznanym i to dopiero
staje się źródłem nadziei, zdolnej uzdrowić skostniałe z bólu wnętrze.
Rodzi
się pytanie, czy do sformułowania równie banalnego przesłania konieczna była
sceneria francuskiego sanktuarium i nudne sekwencje tłumu pielgrzymów podobnych
do klientów czekających w kolejce do gabinetu „uzdrowiciela”. Pani Hausner,
okrzyczana wielkim odkryciem współczesnej kinematografii, nakręciła po prostu
film z gotową tezą: naiwni zawsze szukają pociechy, czepiają się jej odruchowo i
łatwo jest im zamydlić oczy „nadprzyrodzonością”. Stąd m.in. obsesyjnie
nawracający w filmie temat „cudu”, który nie jest trwały – a więc nie jest
prawdziwym cudem – który się „cofa”. Nie zaskakuje zatem przychylna opinia o
filmie wydana przez środowiska włoskiej masonerii.
Cóż, temat cudownych
uzdrowień i innych nadprzyrodzonych interwencji Pana Boga zawsze był dla
ateistów i agnostyków – niezależnie od tego, w jakich barwach występują –
tematem śliskim. Pani Hausner, uznana także przez polskich komentatorów za
niezwykle dojrzałą osobowość artystyczną, nie uczyniła w gruncie rzeczy niczego
nowego: wyśmiała żywą wiarę. Film nie jest więc w żadnym wypadku oryginalnym
utworem. Nowością jest jedynie fakt – co podkreśla w swoim komentarzu na łamach
„Corriere della Sera” Vittorio Messori – że owe „zanegowanie wiary” jest tu
„ostre w treści, ale łagodne w formie” i z tego powodu może „zmylić klerykalnych
entuzjastów”.

 Ewa Polak-Pałkiewicz

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl