Dotykamy cudu życia

Z prof. Thomasem W. Hilgersem, twórcą naprotechnologii – naturalnej metody leczenia bezpłodności, oraz z jego żoną Susan, z którą założył Instytut Pawła VI w Omaha w USA, rozmawia Mariusz Bober

Jak wielu małżeństwom, które nie mogły doczekać się potomstwa, udało się Panu i Pana współpracownikom pomóc?
Thomas Hilgers: – Tysiącom. W USA działa 215 centrów Fertility Care [centrów leczenia bezpłodności – red.], w Irlandii – około 40. Półtora roku temu, dziesięć lat po rozpoczęciu działalności, dr Phil Boyle wydał przyjęcie. Przybyło na nie 800 dzieci, które przyszły w Irlandii na świat dzięki naprotechnologii. To była naprawdę niezwykła uroczystość.

Pamiętają Państwo jakąś szczególną sytuację z czasu ponad 30-letniej działalności?
T.H.: – Pamiętam przypadek pacjentki, której nie znam, a o której słyszałem od pielęgniarki pracującej w naszym Instytucie Pawła VI. Kobieta pochodziła z Memphis. Zadzwoniła do instytutu i powiedziała pielęgniarce, że od siedmiu lat stara się o dziecko, że próbowała już wszystkiego – in vitro, sztucznej inseminacji – bezskutecznie. Siostra, która jest również instruktorką modelu Creightona, rozpoczęła z nią lekcje obserwacji cyklu. Okazało się, że ta kobieta zupełnie nie miała śluzu szyjkowego, co może czasami świadczyć o poważnych zaburzeniach. Po około sześciu cyklach obserwacji pielęgniarka zasugerowała jej, żeby spróbowała przyjąć witaminę B6, która wzmaga produkcję śluzu. Pacjentka rozpoczęła przyjmowanie witaminy B6 od 5. dnia cyklu. Około 14. dnia cyklu pojawił się śluz – jeden dzień śluzu – pacjentka wybrała ten dzień na współżycie, zaszła w ciążę i urodziła zdrowe dziecko, po 7 latach niepłodności… Jestem bardzo poruszony tym, co robimy i widzimy każdego dnia. Dla mnie niesamowita jest radość kobiet, które dzięki naprotechnologii doczekały się dziecka. One były naprawdę szczęśliwe, także z tego powodu, że poznały prawdę o sobie, o tym, co stało na przeszkodzie, aby doczekały się dziecka (łzy wzruszenia).

Susan Hilgers: – To, co robimy, jest pełne szacunku dla godności kobiet oraz ich dzieci od chwili poczęcia. Nasze podejście jest dobre moralnie i niezwykle efektywne. A kobiety są po prostu wdzięczne – dlatego mąż jest tak wzruszony. Często mamy do czynienia z cudami, których nie da się wyjaśnić.
Pamiętam, jak zgłaszały się do nas pary z różnych miast Stanów Zjednoczonych, m.in. z Houston, Chicago, Nowego Jorku. Kobiety chciały dowiedzieć się, dlaczego ich ciało „źle funkcjonuje”, dlaczego nie mogą mieć dziecka. Mówiły wtedy: „Dajecie mi nadzieję, odpowiadacie na pytania, na które nie mogłam znaleźć odpowiedzi”. Wyobraźmy sobie kobiety, które przeszły jedno, dwa, trzy poronienia, a teraz dzięki leczeniu są w ciąży i rodzą zdrowe, silne dziecko – można się tylko domyślać, jak wielka jest ich radość i jak wielkie jest spełnienie lekarza, dzięki któremu kobieta po takich przejściach nareszcie trzyma w ramionach swoje dziecko.

Zgłaszały się do Państwa także kobiety, które zawiodły się na in vitro?
S.H.: – Tak. Szczególny był przypadek sprzed kilku lat, gdy zgłosiła się do nas 28-letnia kobieta, która wcześniej próbowała metody in vitro. Wszczepiono jej 6 zarodków, z których wszystkie się zagnieździły. Każde z tych dzieci urodziło się przedwcześnie w 20. tygodniu ciąży, i na jej oczach każde umierało. Ta młoda kobieta, pierwszy raz będąca w ciąży, po tym tragicznym doświadczeniu na długi czas straciła zaufanie do lekarzy, była całkowicie załamana. Dowiedziała się o naszym instytucie i po roku dochodzenia do siebie przyjechała do nas. Po rozpoczęciu współpracy z nami doczekała się dwojga dzieci urodzonych naturalnie. To pokazało nam również, jak duży ból przeżywają kobiety, które mimo iż zaufały in vitro, straciły swoje poczęte dzieci, nie tylko w Stanach Zjednoczonych.
Niezwykłe historie docierają do nas z Irlandii, ale i z Polski. Dzisiaj widzieliśmy kartę obserwacji kobiety, Polki, która od kilku lat starała się o drugie dziecko, wypełniała kartę obserwacji, lekarze szkoleni w naprotechnologii zdiagnozowali problem, przeprowadzili niezbędne badania hormonalne i zastosowali odpowiednie leczenie – ta kobieta oczekuje na dziecko po dwóch cyklach leczenia! Nie znamy jej, ale możemy sobie wyobrazić jej wdzięczność, jej radość, a my cieszymy się razem z nią.

T.H.: – Wielokrotnie spotykamy się z sytuacjami, zwłaszcza w USA, które świadczą o tym, że lekarze nie wiedzą nawet, jak postawić diagnozę, nikt już ich tego nie uczy. Jeśli chodzi o procedury in vitro – lekarze uczą się, jak zapłodnić komórkę jajową plemnikiem, a następnie umieścić ją w macicy, i na tym się właściwie kończy. Ale jeśli chodzi o chirurgię – kiedy byłem na studiach, wiele uwagi przywiązywało się do chirurgii rekonstrukcyjnej miednicy mniejszej, czyli układu rozrodczego kobiety. Z chwilą pojawienia się in vitro badania skupiły się na tej metodzie, po drodze gubiąc zdolność postawienia diagnozy. Moim zdaniem, medycyna straciła 30 lat badań nad niepłodnością – czas, który można było poświęcić na zgłębianie problemu niepłodności, jej przyczyn i sposobów leczenia.

Jak zrodził się pomysł stworzenia naprotechnologii jako sposobu leczenia niepłodności?
T.H.: – Zaczęło się od mojego zainteresowania naturalnymi metodami planowania rodziny. W 1976 r. rozpoczęliśmy program badawczy na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Saint Louis. Zajmowaliśmy się standaryzacją języka obserwacji objawów medycznych. Rozwinęliśmy tam coś, co stało się podwalinami pod przyszły model Creightona, czyli standaryzowany zapis obserwacji śluzu. Do tamtego czasu język, jakim kobiety opisywały biowskaźniki w swoim cyklu, był bardzo subiektywny, każda kobieta miała swoje określenia, które dla innej kobiety mogły znaczyć zupełnie co innego. Standaryzacja, którą wprowadziliśmy, była wielkim krokiem naprzód, i to ona właśnie pozwoliła na późniejszy rozwój naprotechnologii. Od 1976 do 1991 r. wszystkie moje pacjentki w wieku rozrodczym prowadziły obserwacje cykli, używając w tym celu modelu Creightona, zapisując na kartach obserwacji szerokie spektrum symptomów, które w późniejszych latach, dzięki ich wnikliwym obserwacjom, mogliśmy powiązać z określonymi schorzeniami, takimi jak problemy z poczęciem dziecka, powtarzające się poronienia, zespół napięcia przedmiesiączkowego, nietypowe krwawienia międzymiesiączkowe i wiele innych. Po 15 latach studiów zrozumieliśmy, że w pewnych sytuacjach objawy się powtarzają, np. w endometriozie 77 proc. kobiet miało ograniczone cykle śluzowe, więc zaczęliśmy dociekać przyczyn tego stanu rzeczy. Tylko dzięki kartom obserwacji modelu Creightona mogliśmy to stwierdzić. W normalnej populacji ograniczone cykle śluzowe występują u 20 proc. kobiet. Efektem tych dociekań była opublikowana w 1991 r. książka, która jest medycznym wprowadzeniem do naprotechnologii.

Choć jest już nowsza publikacja?
T.H.: – Od tego czasu szkolimy coraz więcej lekarzy, i to już na różnych kontynentach, nie tylko w Ameryce Północnej, ale także w Europie, a nawet Afryce. Rzeczywiście w 2004 r. wydałem książkę pt. „The Medical and Surgical Practice of NaProTECHNOLOGY” („Medyczne i chirurgiczne zastosowanie naprotechnologii)”, która jest pełnym wykładem medycznym na temat naturalnego leczenia bezpłodności. Ta książka jest esencją naszych badań, nauką i praktyką, nie stosującą środków antykoncepcyjnych, sterylizacji, in vitro ani aborcji czy zamrażania ludzkich embrionów. Mimo to mamy duże sukcesy. Jest to…

S.H.: …jego „dziecko” (śmiech).

Najmłodsze?
T.H.: – Tak. Mamy pięcioro dzieci – czterech synów i jedną córkę. Synowie nie mogą zrozumieć, dlaczego córce zazwyczaj wszystko uchodzi na sucho (śmiech). Dwoje dzieci już studiuje medycynę. Syn jest teraz po egzaminach wstępnych na studia medyczne. Nasze dzieci są wspaniałe, naprawdę niesamowite. „Humanae vitae” mówi, że dzieci są największym błogosławieństwem małżeństwa. I jest to niezwykła prawda. Oczywiście, jest wiele problemów, ale radość, jaką nam dają, wynagradza wszystko.

S.H.: – Wszystkie nasze dzieci poczęły się dzięki modelowi Creightona. Kiedy małżeństwo stosuje ten model w celu poczęcia dziecka, od pierwszych chwil otwarte jest na jego przyjęcie. Wszystkie nasze dzieci wiedzą, że były chciane od chwili poczęcia, to jest cudowne. I to jest właśnie nauka Kościoła w praktycznym wymiarze. Para małżeńska, mąż i żona, wie, kiedy ma dni płodne, a kiedy niepłodne, wybiera dni płodne na poczęcie dziecka, którego pragnie, i od samego początku jest otwarta na nowe życie.

T.H.: – Jesteśmy głęboko przekonani, że poczęcie dziecka jest wydarzeniem niezwykle bliskim Eucharystii. Podajemy tu wzór 1+1+1=1, gdzie mąż i żona dają dziecku materiał genetyczny, ciało, a Bóg wypełnia je nieśmiertelną duszą.

A dlaczego zajął się Pan właśnie problematyką płodności?
T.H.: – Gdy jeszcze studiowałem medycynę na wydziale ginekologii i położnictwa, po prostu interesowałem się problemami ludzkiej płodności. Miałem też nauczycieli, którzy zachęcali mnie do tego. Na uniwersytecie St. Louis zaproponowano mi stypendium naukowo-badawcze w zakresie medycyny rozrodu. Odmówiłem, bo było to związane w tamtych czasach z techniką in vitro. Poza tym rozwijałem już wówczas własny program badawczy.

S.H.: – Ważne było też nauczanie Kościoła katolickiego, zwłaszcza encyklika „Humanae vitae” Ojca Świętego Pawła VI z 1968 roku. Papież wezwał w niej różne grupy ludzi, w tym naukowców, do okazania pomocy parom małżeńskim w wykorzystaniu metod naturalnego planowania rodziny. Szczerze mówiąc, mąż był przekonany, że w 1968 roku Kościół zmieni swoje podejście do antykoncepcji. Kiedy okazało się, że Kościół stanowiska nie zmienił, mąż po lekturze „Humanae vitae” podjął wyzwanie postawione naukowcom i poświęcił się badaniom prowadzącym do rozwinięcia dobrej metody planowania rodziny, zgodnej z nauką Kościoła i jednocześnie – skutecznej. Gdyby nie encyklika „Humanae vitae”, nie mielibyśmy dzisiaj podręcznika dla lekarzy, w którym zawiera się cała naprotechnologia. Po 30 latach badań naukowych wiemy, że nauczanie Kościoła było absolutnie słuszne. Dzięki temu małżeństwa katolickie, ale także inne pary mogą korzystać z całkowicie efektywnej, naukowo opracowanej naturalnej metody regulacji poczęć. Wydana przez męża książka jest w stu procentach zgodna z nauczaniem Kościoła katolickiego. To naprawdę niezwykle ekscytujące, gdy odkrywamy tę samą prawdę, do której dochodzi się na różnych płaszczyznach – wiary i moralności oraz nauki.

Z czym miał Pan najwięcej problemów podczas prac nad naprotechnologią?
T.H.:- Niemal wszystko było trudne. Wiele kłopotu sprawiają ludzie, którym brakuje wiary w naprotechnologię, którzy negują jej wartość, którzy mówią: robiliśmy to samo już 30 lat temu i wcale nie działało… Następnie ludzie, którzy atakują nas bezpośrednio i są agresywni. Na początku problemem były m.in. pieniądze. Trudno prowadzić badania, których podjęliśmy się na zasadzie wolontariatu. Z drugiej strony przez te wszystkie lata otrzymywaliśmy duże wsparcie ze strony Uniwersytetu Creightona w Omaha (Nebraska), zwłaszcza w zakresie naszych programów badawczych prowadzonych od 1978 roku.

S.H.: – W ostatnich 5-10 latach zaobserwowaliśmy prawdziwy przełom w podejściu do naprotechnologii – już teraz widzimy 30-letnich, młodych lekarzy zafascynowanych nauką Kościoła, podejściem profesora Hilgersa do zdrowia prokreacyjnego kobiet. Mamy do czynienia z prawdziwą falą młodych, ambitnych ludzi, którzy będą rozwijać to, co rozpoczął dr Hilgers. Są to ludzie, którzy już teraz wiedzą, że nie chcą nigdy przepisywać środków antykoncepcyjmych, którzy wiedzą, że nigdy nie wysterylizują pacjenta. Jesteśmy nimi oczarowani. Wiemy, że to nie jest nasza zasługa, ale zasługa Boga – a wiemy to, bo przyszło drugie pokolenie, które zaczyna się w to dzieło włączać. Wpływ, jaki będą mieli ci młodzi lekarze na rozwój ginekologii, będzie ogromny. I to właśnie oni udowodnią, że świat się mylił, a nauka Kościoła była prawdziwa i dała wspaniałe owoce.

Jesteście Państwo założycielami Instytutu Pawła VI. Dlaczego powstał właśnie taki instytut i o takiej nazwie?
T.H.: – Wydana przez Ojca Świętego encyklika „Humanae vitae” wywarła duży wpływ na moje życie zawodowe. Przeczytałem ją i natychmiast rozpocząłem badania w odpowiedzi na wezwanie Pawła VI, w grudniu 1968 r., jeszcze jako student czwartego roku medycyny. W dniu śmierci Ojca Świętego, 6 sierpnia 1978 r., poszliśmy na wieczorną niedzielną Mszę Świętą, chociaż zazwyczaj chodziliśmy na Msze rano. W tamten wieczór wysłuchaliśmy niezwykle poruszającego kazania. Celebrans mówił o wezwaniu Papieża Pawła VI skierowanym do naukowców do podjęcia działań na polu naturalnych metod planowania rodziny. Tamtego wieczoru w drodze do domu postanowiliśmy wybudować instytut jego imienia. Nasz syn dostał imię właśnie po tym Papieżu. Urodził się 26 września, a jakieś trzy tygodnie później nasza znajoma uświadomiła nam, że jest to również data urodzin Papieża Pawła VI! To było niewiarygodne, nie mieliśmy o tym pojęcia (śmiech)! Natomiast instytut udało nam się ostatecznie otworzyć w 1985 roku; w przyszłym roku będziemy obchodzić jego 25-lecie. Jest to mały budynek, ale wspaniale wyposażony: mamy centrum ultrasonografii, laboratorium, pokoje do nauki modelu Creightona, na górze znajdują się kaplica, duża biblioteka. Obecnie rozbudowujemy instytut.

Uczestniczyli Państwo przez jedną kadencję w pracach Papieskiej Rady ds. Rodziny. Co jest dziś największym wyzwaniem dla rodzin, przede wszystkim katolickich?
S.H.: – Jeśli mówimy o katolickich małżeństwach, to myślę, że obecnie borykają się one z wieloma wyzwaniami. Sądzę, że gdyby pary katolickie naprawdę i głęboko rozumiały swoją seksualność w świetle nauki Kościoła, szczególnie w odniesieniu do teologii ciała Jana Pawła II, w której ukazał całe piękno i głębię seksualności w związku pomiędzy mężczyzną a kobietą, jeśli pary małżeńskie naprawdę rozumiałyby tę prawdę o sobie, żyły według niej i świadczyły o niej swoim dzieciom – jestem przekonana, że ich wiara pogłębiłaby się. I mówię te słowa z pełnym przekonaniem, bo widzę to, pracując z parami stosującymi model Creightona. W naszej pracy uczymy pary nie tylko obserwacji cyklu w celu osiągnięcia lub uniknięcia poczęcia dziecka, lecz również dyskutujemy z nimi nad zagadnieniem seksualności w ich związku na różnych płaszczyznach – intelektualnej, duchowej, fizycznej. Są to niezwykle ważne kwestie, jeśli małżeństwa mają żyć w prawdziwej jedności. Często przychodzą do nas osoby, które nie rozumieją nauki Kościoła dotyczącej związku małżeńskiego. Ale po kilku cyklach obserwacji z modelem Creightona zaczynają rozumieć i doceniać tę wspaniałą naukę, zaczynają doceniać swoją płodność, otwierają się na przyjęcie nowego życia, na rodzicielstwo. Chciałabym dodać, że te wyzwania dzisiejszego świata dotyczą nie tylko par małżeńskich, ale również księży i lekarzy, którzy powinni dogłębnie zrozumieć i praktykować naukę Kościoła, na co dzisiaj pozwala naprotechnologia. Dla nas samych zaskakujący był wielki wpływ modelu Creightona na emocjonalny, psychiczny i duchowy rozwój tych małżeństw.

Czy przy tak dużym zaangażowaniu w pomaganie małżeństwom mającym problemy z płodnością, w szkolenia, działalność naukową itd. wystarcza Państwu czasu dla siebie, dla dzieci?
T.H.: – Jednym z powodów, dla których do tej pory borykamy się z problemami finansowymi w instytucie, jest to, że każdą wolną chwilę spędzamy w gronie rodzinnym. Nasze dzieci i rodzina zawsze były dla nas najważniejsze. Mamy wiele wspólnych zainteresowań, jednym z nich jest futbol amerykański. Można sobie wyobrazić, co się dzieje podczas meczu, kiedy w domu jest czterech młodych chłopaków… Choć, prawdę mówiąc, nasza córka jest największym fanem piłki nożnej z nas wszystkich (śmiech). Nasze dzieci cieszą się dużą dozą wolności, robią to, co naprawdę chcą robić, zawsze wspieraliśmy ich edukację, zachęcaliśmy ich do tego, aby odkrywały, kim są, kim chcą być. Nasza córka na przykład, idąc do college”u, była przekonana, że nigdy nie pójdzie na medycynę, ale zmieniła zdanie. Obecnie jest na drugim roku medycyny.

S.H.: – W naszym życiu było wiele wyrzeczeń, ogrom ciężkiej pracy, ale błogosławieństwo, jakie z tego płynie, wynagradza wszystkie trudy. Błogosławieństwo płynące z pracy, którym mogliśmy się również podzielić ze swoimi dziećmi. Myślę, że ważne jest to, aby dzieci widziały, że istnieje coś, czemu ich rodzice mogą się poświęcić, coś większego od nich samych. Wielu rodziców pragnie w dobrej wierze dać swoim dzieciom wszystko, ułatwić im życie, sprawić, żeby było idealne, co tak naprawdę nie jest możliwe. Nasze dzieci też musiały dać trochę z siebie, nie zawsze byliśmy obok, ale zawsze wiedziały i czuły, że są kochane i że zawsze mogą na nas liczyć. Jaki sens miałoby nasze życie, gdybyśmy stracili kontakt z dziećmi, a zyskali cały świat? Chcemy, aby nasze dzieci wypełniły plan Boga wobec nich samych. Im są starsze, tym więcej uczą nas o świecie, więc koło się w niezwykły sposób zamyka – dzięki naszym dzieciom, rozmowom z nimi, lepiej rozumiemy świat i stajemy się lepszymi ludźmi.

Mają Państwo albo mieli jakieś hobby?
T.H.: – Kiedy byłem młodszy, grałem na perkusji w zespołach: jazzowym i rockowym, nadal gram, ale już nie tak często jak kiedyś. Grałem też w golfa, ale niestety ostatnio miałem kontuzję i będę musiał poczekać, aż ręka wydobrzeje, choć i tak nie jestem dość dobry w tym sporcie (śmiech). Uwielbiam muzykę Elvisa Presleya. Gdyby ktoś zapytał mnie: „Co masz na swoim i-podzie?”, odpowiedziałbym: „Mmm… mam Elvisa Presleya, Elvisa Presleya i… Elvisa Presleya”? (śmiech). Wyrosłem z nim, uwielbiam jego muzykę. Zawsze słucham go podczas podróży samolotem. Lubię też kabriolety – mam pontiaka.

S.H.: – Mąż jest świetnym naukowcem, ponieważ ma głowę do statystyk, mógłby z pamięci zacytować wiele danych statystycznych z podręcznika naprotechnologii. Jeśli chodzi o ligę piłkarską w college”u w Nebrasce, zna wszystkie statystyki zawodników, ich wagę, wzrost, na jakiej pozycji grają, do jakich uczęszczali szkół – mój mąż wie i pamięta to wszystko! Zadziwia mnie. Tak więc doktor Hilgers zna się nie tylko na zdrowiu prokreacyjnym kobiety, ale również na piłce nożnej! To jest jego największe hobby (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl