Do końca nie wiedziałem, czy przeżyję…

Z kapralem podchorążym Mieczysławem Chojnackim ps. „Młodzik”, jednym z „żołnierzy wyklętych”, członkiem Korpusu Obrońców Polski, Armii Krajowej i Ruchu Oporu Armii Krajowej, więziennym towarzyszem mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, rozmawia Mariusz Bober

Pański pseudonim „Młodzik” to nawiązanie do wieku (16 lat), w którym został Pan zaprzysiężony w 1940 r. jako żołnierz Korpusu Obrońców Polski?

– To był zbieg okoliczności, że miałem wtedy akurat 16 lat. Pseudonim pochodzi od stopnia harcerskiego. Należąc do Związku Harcerstwa Polskiego w Sierpcu, skąd pochodzę, dosłużyłem się stopnia młodzika, drugiego z kolei po szeregowym.

Służba w harcerstwie wpłynęła na Pana służbę m.in. w KOP?

– Gdy uczyłem się w szkole powszechnej, często mieliśmy organizowane zbiórki. Naszym zastępowym był uczeń 7 klasy, poważny i mądry chłopak. Na początku każdej zbiórki ustawialiśmy się w dwuszeregu i śpiewaliśmy „Rotę”, w całości. Bardzo duży nacisk kładziono na karność. Pamiętam, jak zastępowy czytał nam książkę o czasach Księstwa Warszawskiego, opowiadającą o chłopcu, który podsłuchał rozmowę austriackich sztabowców i z przygodami dotarł do polskich wojsk pod Raszynem, by przekazać im zdobyte wiadomości. Potem zastępowy zadawał nam pytania, za poprawne odpowiedzi zdobywaliśmy plusy, a za niepoprawne – minusy. Można się było także wykazać, gdy w pomieszczeniu, w którym odbywała się zbiórka, chował jakiś przedmiot i trzeba było go odnaleźć.

Ojciec nie miał oporów, by zaprzysiąc 16-letniego syna do podziemnej organizacji?

– Wówczas przyjmowano ochotników od tego wieku, przynajmniej do konspiracji. Ja chciałem wtedy uciec razem z kolegą do Francji, by walczyć w tworzonych tam Polskich Siłach Zbrojnych. Ojciec jednak podejrzewał, że ja i mój młodszy brat chcemy uprawiać przemyt. Chciał nam wybić to z głowy „ręcznie”. Gdy brał już pas, by sprawić lanie najpierw mnie, a potem jemu, przyznałem się i pokazałem starą mapę z czasów Królestwa Polskiego z zaznaczoną trasą do Francji. Poza tym nie chciałem chodzić na tajne komplety, na które już kilka dni później ojciec miał mnie zapisać. Nie rozumiałem wtedy, że nawet gdybym dostał się do Francji, też najpierw wysłaliby mnie do szkoły. Tego wieczora ojciec całkiem już innym głosem powiedział, że nie ma sensu uciekać do Francji do armii, gdy tu, w Polsce, istnieje wojsko. Od razu nadstawiłem uszu, a ojciec powiedział mi o Korpusie Obrońców Polski. Dwa dni później zaprowadził mnie do konspiracyjnego mieszkania, w którym odbyło się moje zaprzysiężenie. W ten sposób znalazłem się w grupie czterech mężczyzn w wieku mojego ojca. Byłem im potrzebny jako goniec i łącznik. KOP przygotowywał wówczas swoich członków do akcji zbrojnych, mając nadzieję, że wiosną Francja zacznie działania wojenne przeciw Niemcom. Jednak tak się nie stało, dlatego Polacy zaczęli nazywać Francuzów kapitulantami.

A co się stało z kompletami?

– Oczywiście ojciec mnie zapisał. W dodatku przychodziły po mnie trzy młodsze dziewczyny. Musiałem się uczyć, bo nauczycielka, pani Janina Dzienisiewicz, zagroziła, że jeśli nie będę się przykładał, to zostawi mnie z tymi dziewczynami w kozie. Dla mnie była to wówczas okropna kara. Wiedząc, ile ojciec zarabiał, nauczycielka brała za moją naukę tylko 35 złotych. Wówczas można było za to kupić kilogram słoniny. A dziś nauczyciele grożą strajkiem w okresie matur, jeśli nie dostaną podwyżek…

Urodził się Pan w Sierpcu, a wojna zastała Pana w Radzyminie. To była wymuszona przeprowadzka?

– Nie. Mój ojciec był urzędnikiem skarbowym. Tuż przed wojną awansował dwa razy w ciągu jednego roku. Na początku pracował w Sierpcu, ale poprosił przełożonych o przeniesienie, tłumacząc, że trudno być uczciwym urzędnikiem w miejscu, gdzie mieszka prawie cała jego rodzina. Wtedy bardzo szybko został przeniesiony do Sochaczewa i dostał pierwszy awans. Drugi awans łączył się z przeniesieniem do Radzymina. Ojciec sam wybrał to miejsce spośród trzech, które mu zaproponowano, bo przypominało mu Marszałka Józefa Piłsudskiego, którego był zagorzałym zwolennikiem. Tak II Rzeczpospolita ceniła uczciwych urzędników, całkiem inaczej niż III RP.

Wróćmy do działalności w KOP. Dość szybko chyba zmienił się rodzaj przydzielanych Panu zajęć, skoro później zajął się Pan szkoleniem młodszych kolegów?

– Coraz więcej dziewcząt przechodziło przeszkolenie wojskowe i właśnie one zajmowały się tym, czym ja na początku, czyli kolportowaniem prasy, przekazywaniem rozkazów itd. W 1942 r., gdy Związek Walki Zbrojnej został przemianowany na Armię Krajową, stałem się automatycznie jej żołnierzem. Zaczęły powstawać szkoły oficerskie, szkoły podchorążych itd. Spotykaliśmy się w prywatnych domach lub stodołach, w których odbywały się szkolenia. Po pewnym czasie przeprowadzaliśmy ćwiczenia w terenie, symulując atak i obronę. Im cięższą szkołę chłopcy dostali, tym bardziej byli zadowoleni. Nikt nie miał za złe ciężkich ćwiczeń, tłumaczyliśmy bowiem, że jeśli ktoś nie będzie znał rzemiosła żołnierskiego, to „połknie śledzia”, to znaczy, da się zastrzelić, robiąc przy tym zdziwioną minę. Powtarzaliśmy też często: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić”. Polskie wojsko miało za mało broni, ale wyszkolone było bardzo dobrze, chyba najlepiej w Europie. Gdy szła kompania, słychać było niemal jeden tupot nóg, tak jakby szedł jeden człowiek. Pewnej niedzieli ćwiczyliśmy regularne natarcie pod Załubicami. Natknęliśmy się akurat na ludzi idących na Mszę Świętą. Udali jednak, że niczego nie widzą, każdy poszedł w swoją stronę. Uczyliśmy się też terenoznawstwa, bronioznawstwa, regulaminu wyszkolenia piechoty. Poznaliśmy też służbę patrolową, tzw. saperkę i pionierkę (wiedza o tym, jak budować np. okopy). Byliśmy szkoleni wszechstronnie i dokładnie, bo wiedzieliśmy, że będziemy uzbrojeni słabiej od Niemców. Potem, gdy skończyłem kurs podchorążych rezerwy piechoty i zdobyłem stopień starszego szeregowego podchorążego, sami szkoliliśmy grupy młodszych kolegów pod okiem ppor. „Doliwy” Henryka Kutznera. Był bardzo lojalny wobec nas. Nawet gdy popełnialiśmy błędy, nigdy nie wytykał ich nam w obecności szkolonych żołnierzy.

Później były już bardziej niebezpieczne zadania, gdy został Pan dowódcą 2. drużyny strzelców II plutonu 5. placówki obwodu „Rajski ptak”. Którą akcję najbardziej Pan zapamiętał

– Do najtrudniejszych akcji nie szły całe grupy, tylko wybrane osoby. Zwykle najbardziej pamięta się pierwsze zadania. W latach 1943-
-1944, gdy sami zaczęliśmy już szkolić młodszych kolegów, zaczęto brać nas na akcje, co było dla nas rodzajem „praktyk”. Pamiętam zwłaszcza akcję pod wsią Urle, gdzie uczestniczyłem w ataku na niemiecki pociąg, którym jechało 600 żołnierzy do Niemiec na urlop. Pewnego dnia przyszedł dowódca naszego kursu podoficerskiego i wskazując na mnie i kilku kolegów, powiedział, że 1 kwietnia o określonej godzinie, z dokładnością do 5 minut, mamy się stawić pod Mokrem. Powiedział także, żeby wziąć prowiant na trzy dni i zostawić w domu wszelkie dokumenty. Mieliśmy na wyposażeniu kilka karabinów, dowódca dysponował także pistoletem. Z Radzymina wyszliśmy piechotą do Woli Rasztowskiej. Tam wstąpiliśmy do pewnego gospodarstwa. Gospodarz chyba też należał do AK, bo przyjęto nas niemal ze łzami w oczach. Zanim zjedliśmy chleb z masłem i popiliśmy mlekiem, już czekał na nas wóz zaprzężony w konie. Tak dotarliśmy do wsi Rysie. Dalej musieliśmy już iść pieszo. Choć był kwiecień, ziemia była jeszcze zmarznięta, więc marsz z bronią i prowiantem na plecach okazał się trudny. Trzech czy czterech kolegów zawróciło do domu, nie wytrzymali tempa marszu. Później musieli składać karne raporty.

Reszta zdążyła na czas?

– Tak. Gdy dotarliśmy na miejsce, zbliżała się północ. Zajęliśmy stanowiska na skraju lasu, jakieś 50 metrów od torów. Saperzy podłożyli pod tory dwa ładunki wybuchowe. Wkrótce nadjechał pociąg. Wybuchły miny i zaczęła się strzelanina. Huk był niesamowity. Niemcy odpowiadali ogniem, ale zaskoczeni w środku nocy strzelali niecelnie. Kule przelatywały o jakieś piętro nad nami. Po pewnym czasie padł rozkaz wycofania się. Biegiem dotarliśmy do czekających niedaleko wozów. Zanim wsiedliśmy, policzyliśmy się. Na szczęście nikogo nie brakowało! Z daleka słyszeliśmy, jak Niemcy uruchomili całą swoją ciężką broń na ostrzał pustego już lasu. W wyniku naszego ataku wykoleiło się sześć wagonów. Niemcy przyznali się później do 30 zabitych i rannych. Ostatecznie ustalono, że było 35 zabitych i ponad 150 rannych.

Podczas akcji „Burza” walczył Pan w oddziale specjalnym AK pod dowództwem sierż. Józefa W. Marcinkowskiego ps. „Wybój”. Jakie pełnił Pan wtedy zadania?

– Dla nas akcja „Burza” zaczęła się 26 lipca 1944 roku. Chyba dzień wcześniej kazano nam w pełnym wyposażeniu i uzbrojeniu stawić się w majątku Dębinki koło Tłuszcza. Tam mieścił się sztab 8. Dywizji AK pod dowództwem płk. Hieronima Suszczyńskiego ps. „Szeliga”. Do końca lipca wraz z kolegami pełniliśmy warty, zabezpieczając siedzibę sztabu. Cała wioska była pilnowana przez nas i miejscową organizację z Dębinek. 30 lipca ogłoszono alarm i na furmankach pojechaliśmy przez Chruściele w kierunku Tłuszcza. Rozłożyliśmy się w pobliskich lasach. Ustawiliśmy się w tyralierę. Odległość od lasu do miasta mieliśmy pokonać biegiem, wykonując natarcie. Nie wiedzieliśmy bowiem, czy las nie jest obserwowany z miasta. Jednak nikt nie otworzył do nas ognia. Okazało się, że Niemcy opuścili Tłuszcz. Zajęliśmy go więc bez walki. Obsadziliśmy główne punkty – dworzec i przejazd kolejowy od strony Warszawy. Ten drugi punkt był zabezpieczany przez drużynę, w której służyłem.

Nie prowadziliście walk z Niemcami?

– Prowadziliśmy. Każdego dnia podjeżdżał niemiecki pociąg pancerny i robił rozpoznanie ogniowe. Ostrzeliwał nasze pozycje, a my odpowiadaliśmy ogniem. Dwukrotnie podjeżdżały też samochody pancerne. Były to krótkotrwałe, kilkunastominutowe ataki. Raz nasz celowniczy RKM-u uszkodził taki samochód. Pochodzący ze Śląska doświadczony żołnierz frontowy, który uciekł z Wehrmachtu, trafił w jakiś „czuły punkt”, bo z pojazdu zaczął unosić się czarny dym. Celem tych ataków było rozpoznanie naszych sił. Dzięki temu Niemcy chcieli się zorientować, jakich sił powinni użyć do opanowania Tłuszcza. Jeśli bowiem na atak odzywa się np. jeden karabin maszynowy, to wiadomo, że obiekt jest chroniony najwyżej przez drużynę. Jednak w naszym przypadku Niemcy się pomylili, bo wtedy akurat w naszym plutonie był tylko jeden RKM. 2 sierpnia po południu pociąg pancerny podjechał po raz kolejny i zaczął intensywny ostrzał. Tym razem wsparło go sześć czołgów, samochody pancerne i chyba kompania grenadierów pancernych nacierających z drugiej strony Tłuszcza. Musieliśmy oddać miasto. Przez łąki wycofaliśmy się do pobliskich lasów. Wysyłaliśmy tylko nocą dwuosobowe patrole do Tłuszcza. Raz taki patrol został złapany przez Niemców. Jednak znalazł się w nim chłopak, który miał pseudonim „Tygrys”, co całkowicie pasowało do niego. Jednemu Niemcowi wyszarpnął bagnet i przebił go nim, a drugiego ugryzł i udusił. Potem cały i zdrowy wrócił do nas.

To były ostatnie walki w ramach akcji „Burza”?

– Nasz pluton przygotowywał się też do wysadzenia pociągu pancernego. Ale zanim zaminowano tory kolejowe, pociąg odjechał w stronę Warszawy, by ostrzeliwać powstańców. Po sześciu dniach wydano rozkaz rozwiązania oddziału. Nadciągali już bowiem Sowieci. Nasi dowódcy przewidywali, że będą chcieli nas aresztować, jeśli opanują okolicę. Rozwiązaliśmy więc nasz oddział i zakopaliśmy broń pod miejscowością Szczepanek. Po rozwiązaniu oddziału przybyłem do miejscowości Grabie Stare, gdzie zastałem moją rodzinę przebywającą u wujostwa Tryburskich. Kilka dni wcześniej mój ojciec zmarł na gruźlicę. Do samej śmierci czekał na mnie, patrząc na okoliczny las. Dwa dni później Niemcy zarządzili wysiedlenie ludności z miejscowości położonych w gminie Ręczaje (obecnie Poświętne). Aresztowano mnie wraz z wieloma moimi kolegami na przejeździe kolejowym pod Dobczynem. Trafiłem do obozu przejściowego w Beniaminowie pod Radzyminem. Tam poznałem, co znaczą wszy i pluskwy…

Stamtąd Niemcy wywieźli m.in. Pana do obozu?

– Tak, najpierw do Szymanowa, a po kilku dniach do Skierniewic, następnie zapakowali nas w wagony towarowe i wywieźli do Niemiec, do obozu dla jeńców sowieckich w Padeborn. Później trafiłem do obozu przejściowego w Soest, a następnie do obozu pracy w Eichen koło Siegen. W pewien sposób opiekował się mną wtedy Stanisław Stachura, który przed wojną był sekretarzem posterunku policji w Cieszynie. Był starszy ode mnie o 24 lata. To właśnie on nakłonił mnie do nauki języka angielskiego i ćwiczenia rysunku technicznego. Dbał o to, bym nie próżnował w obozie. W kwietniu 1945 r. obóz w Eichen został wyzwolony przez Amerykanów.

Wrócił Pan do Sierpca z pistoletem w walizce…

– Tak. Tutaj na ulicy spotkałem „Wyboja”. Przywitał mnie i powiedział od razu: „Czekałem na was”. Przystąpiłem wtedy do Ruchu Oporu Armii Krajowej. Nie szukałem kontaktu z innymi członkami AK. Wówczas bowiem wielu ujawniało się na mocy tzw. amnestii i niestety niektórzy zostawali konfidentami. Wystarczyło, że stał się nim jeden na dziesięciu żołnierzy, a poprzez nawiązanie kontaktu z nimi można było „wsypać” całą swoją organizację. Jeśli więc nadal chciałem prowadzić walkę, nie było sensu się ujawniać. W ROAK zajmowaliśmy się m.in. likwidacją komunistów oraz agentów Urzędu Bezpieczeństwa. Organizowaliśmy też ataki na posterunki MO.

Komuniści przy pomocy Sowietów i aparatu terroru utrwalali swoją władzę. Czy w takim razie walkę w ROAK prowadził Pan z nadzieją, czy wbrew nadziei?

– Miałem 21 lat, gdy wróciłem do Sierpca, ale już wtedy rozumiałem, że nowa wojna w Europie, tym razem między Zachodem a Sowietami, wybuchnie nie wcześniej niż za 20-30 lat. Po masakrze, którą urządzili Niemcy, potrzeba było, by dorosło nowe pokolenie. Wielu Polaków liczyło wtedy na aliantów. Widziałem ich, gdy wyzwolili nasz obóz w Eichen… Gdy rozmawialiśmy z Amerykanami, widać było, że nas nie rozumieją. Na nasze argumenty, że Sowieci okupują Polskę, mówili: „Czy chcecie, żebyśmy walczyli z Rosjanami, to są nasi bracia! Jak wam się nie podoba, to nie wracajcie do Polski!”. Amerykanie chcieli jak najszybciej wracać do domu, a nie zaczynać nową wojnę. Po tym doświadczeniu wiedziałem, że Zachód nam nie pomoże. Z drugiej strony opór w Polsce był wygodny dla państw zachodnich, bo stanowił przeszkodę w ewentualnym uderzeniu Sowietów na Europę. Sowieccy żołdacy mówili wtedy często: „Dostaniemy wódki i możemy iść na Londyn”.

Po pewnym czasie zaczął Pan szybko zmieniać miejsca pobytu, przenosząc się na tzw. ziemie odzyskane. To wynik rozpracowywania ROAK przez UB?

– Tak. Gdy UB już deptał nam po piętach, wyjechaliśmy z kolegą na zachód Polski, w okolice Szczecina. Uczyłem wtedy w szkole na wyspie Uznam. Potem jeszcze kilkakrotnie zmieniałem miejsce pobytu. Mimo to wpadłem, bo nie zachowałem wystarczającej ostrożności. Zapomniałem, że rodzina jest „wrogiem” konspiratora. Mama z dobrego serca i tęsknoty zaczęła szukać moich śladów. Po pewnym czasie przyjechała na tydzień do znajomych z Radzymina, którzy mieszkali niedaleko mnie. Potem także reszta rodziny zdobyła informacje o miejscu mojego pobytu. W ten sposób potwierdziło się moje powiedzenie, że partyzanci wpadali najczęściej z trzech powodów: przez dziewczynę, przez rodzinę albo przez wódkę.

Ostatni powód jest oczywisty, a dwa pierwsze?

– Śledząc rodzinę, która chciała nawiązać kontakt z ukrywającym się, albo jego dziewczynę, UB najłatwiej trafiał na jego ślad. Mój kolega z AK, Zbigniew Sikorski, działający pod nazwiskiem Buczkowski, wpadł właśnie przez kobietę. Na początku lat 50. pracował jako kierownik PGR koło Zielonej Góry. Przez cały czas nadawał przez radiostację depesze do Londynu. Był to nowoczesny sprzęt, a Zbyszek przesyłał meldunki dosłownie w ciągu kilku sekund. Był tak szybki, że UB do końca nie mógł go namierzyć. W końcu złapali go, ale śledząc jego dziewczynę.

W jaki sposób Pan został aresztowany?

– Informacja Wojskowa we Wrocławiu zdobyła adres mojej pracy. Byłem wówczas zatrudniony w wojewódzkim urzędzie geodezji i reform rolnych. Tam z kolei zdobyli adres mojego zamieszkania. Przyszli po mnie akurat wtedy, gdy byłem w mieszkaniu państwa Wabnic, w którym wynajmowałem pokój w Długołęce koło Wrocławia. Byłem prawie sam w domu, pod moją opieką gospodarze zostawili tylko kilkuletnią córeczkę Grażynkę. Nie znaleźli przy mnie broni, zostałem więc oskarżony o działalność w ROAK w obwodzie „Mewa” (Sierpc). W 1950 r., po procesie, dostałem wyrok śmierci. Po dwóch dniach zabrano mnie do okrytego złą sławą więzienia na Mokotowie.

Jak Pan przyjął ten wyrok?

– Mam taki charakter, że nie pokazuję po sobie emocji, jeśli nie chcę. Przydało mi się to w śledztwie po aresztowaniu, bo po wyrazie mojej twarzy śledczy nigdy nie poznali, czy kłamię, czy nie. Podczas odczytywania wyroku też nie pokazałem po sobie strachu, ale poczułem, jak lewą stronę mojego ciała ogarnia chłód. Zdziwiony moim niewzruszonym wyrazem twarzy Edward Holler, zwany „krwawym Edziem”, zapytał, czy zrozumiałem wyrok.

Przez cały czas odsiadywania kary żył Pan ze świadomością szybkiej śmierci. Miał Pan nadzieję na przeżycie?

– Do samego końca, aż do wyjścia, nie wiedziałem, czy przeżyję. Przy mnie z celi wyprowadzono na śmierć 12 oficerów, w tym tzw. grupę wileńską z „Łupaszką” [mjr Zygmunt Szendzielarz – przyp. red.] oraz IV komendę Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Przez okno celi widziałem też, jak wyprowadzali na egzekucję grupę mazowiecką por. Stefana Bronarskiego ps. „Roman” i „Cacki” [sierż. Wiktor Stryjewski – przyp. red.] z Płocka.

Właśnie w celi poznał Pan „Łupaszkę”?

– Tak. Przebywaliśmy w jednej celi przez miesiąc. Major „Łupaszko” prawie przez cały czas leżał, miał kłopoty z kręgosłupem. Ten nieustraszony żołnierz często chodził do „kaplicy” i długo się modlił. Naszą „kaplicę” tworzyło kilkadziesiąt sienników ułożonych w stertę przy ścianie w taki sposób, że powstała półmetrowa wnęka. Tam właśnie się modliliśmy. „Łupaszko” modlił się kilka razy dziennie. Właśnie z tej „kaplicy” wywołali go na śmierć.

Wyszedł Pan z więzienia w 1960 roku. W kraju stopniowo rósł opór społeczny przeciw reżimowi. Z tego ruchu wyrosła później „Solidarność”. Jak Pan odbierał tę działalność?


– Niestety, tzw. opozycji nie ufałem i nie ufam. Oczywiście, są pewne środowiska, do których jest mi blisko, jest to także środowisko Radia Maryja. Ja również należałem do „Solidarności”, gdy pracowałem w Mielcu. Tam poznałem najlepszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Ale nie pełniłem żadnych ważnych funkcji, zajmowałem się m.in. kolportowaniem prasy podziemnej.

Z czego wynikała Pana nieufność?

– Według mnie, jedyną szansą na realne odzyskanie władzy mógł być przewrót w armii. Jednak pokolenie powojenne zostało mocno zmanipulowane przez komunistów. Dobrze to widać dzisiaj, gdy trzeba postawić pytanie: kto wybrał Platformę Obywatelską i Donalda Tuska? Ludzie wykształceni, ale zaagitowani i nieznający historii Polski. Do tej pory nie rozumiem, jak można było wybrać na premiera człowieka, który pomagał w obaleniu rządu Jana Olszewskiego. A przecież historia nie skończyła się, ona trwa, nadal mamy dwóch wrogów – Niemcy i Rosję. Jeśli razem budują omijający nas rurociąg po dnie Bałtyku, a następnie Rosjanie chcą nas okrążyć także od południa drugim rurociągiem, to jest to stosowanie broni, tyle że energetycznej. Gdy są rozgrabiane polskie stocznie, to Niemcy w Rostocku biją brawo, bo nasz przemysł stoczniowy był porównywalny z niemieckim, angielskim i francuskim. A co nam teraz zostanie? I w takiej sytuacji nic się nie dzieje w Warszawie?

Więc bardzo krytycznie ocenia Pan mijające właśnie 20 lat III Rzeczypospolitej…


– Co tu mówić… Przecież do dziś nie znaleziono i nie pochowano wielu żołnierzy AK, zamordowanych i zakopanych nie wiadomo gdzie, jak choćby moich znajomych przetrzymywanych w Płońsku: Bronisława Urbańskiego ps. „Andrzej”, Zygmunta Ciarki ps. „Sowa” i Marcelego Gajewskiego ps. „Mściciel”. Dwa dni przed ogłoszeniem „amnestii” przyjechali funkcjonariusze z Warszawy i rozstrzelali ich. Ciała wrzucono do dołu i przywalono gnojem. O takich ludziach trzeba pamiętać i godnie ich pogrzebać. III RP to nie jest niepodległe państwo, to są pozory. Suwerenne państwo nie redukuje wydatków na armię. Powinniśmy mniej pieniędzy przeznaczać na konsumpcję, a więcej na bezpieczeństwo. Wielu naszych naukowców pracuje za granicą, a czy nie mogliby pracować u nas, dla dobra kraju i własnego pożytku? Dziś młodzi nie chcą iść do wojska. Czy myślimy, że Niemcy będą nadstawiać za nas karku? Może będą, ale pomogą nam za późno i każą sobie za to drogo płacić; wiem już nawet czym – przesunięciem granicy…

Dlatego zaczął Pan spisywać swoje doświadczenia z okresu wojny, dla przestrogi dla przyszłych pokoleń?


Na temat radzymińskiej AK napisałem: „Radzymińscy żołnierze AK” (wydanie I z 1992 r. pokazuje 116 życiorysów żołnierzy AK, wyd. II, uzupełnione z 1999 r. przedstawia 290 życiorysów akowców), „Armia Krajowa w dokumentach” (wspólnie z Jarosławem Stryjkiem, 1999 r.), „Ich znakiem był Rajski Ptak” (zawiera wspomnienia żołnierzy AK, 2005 r.). Książki te zostały wydane przez Towarzystwo Przyjaciół Radzymina. Zaś w 2003 r. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Sierpeckiej opublikowało „Opowiadanie 'Młodzika'”.

Gdy wyszedł Pan z więzienia, miał Pan 36 lat. Założył Pan rodzinę?

– Najpierw musiałem pomyśleć o nauce. Z powodu wojny nie zdobyłem żadnego zawodu. Miałem tylko maturę, co niewiele mi dawało. Żeby nie robić byle czego i nie „nadstawiać kieszeni”, postanowiłem zdobyć zawód. Skończyłem technikum geodezyjne. Nie było łatwo, bo jednocześnie pracowałem, ale zdałem egzamin końcowy jako jeden z trzech, na 11 zdających. Ożeniłem się, gdy miałem 38 lat. Żona jest w tym samym wieku co ja. Nie mieliśmy więc dzieci.

Jak Pan spędza wolny czas?

– Lubię spacerować. Chodzę po kilka kilometrów dziennie. Czasami towarzyszy mi żona. Mamy już swoje lata, ale spacerujemy tyle, na ile nam starcza sił.

Dziękuję za rozmowę.
drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl