Myśląc Ojczyzna: „Bolek” – a co z „widmem”?


Pobierz Pobierz

Szanowni Państwo!

Starsi ludzie z pewnością pamiętają pierwszą wizytę Jana Pawła II w Polsce w czerwcu 1979 roku. Ówczesne władze z Edwardem Gierkiem, Piotrem Jaroszewiczem i Henrykiem Jabłońskim robiły wszystko, by stworzyć pozory serdecznego przyjęcia Dostojnego Gościa, ale prawda bardzo szybko wyszła na jaw. Wystarczyło tylko popatrzeć na telewizję, by przekonać się, jak wielka nienawiścią zieją do papieża.
Na spotkania z Janem Pawłem II przychodziły ogromne tłumy. Tymczasem państwowa telewizja pokazywała jedynie szczupłe grupki starszych kobiet i pojedyncze zakonnice. Sprawiało to wrażenie, jakby papież wygłaszał jakieś kazania na puszczy. Jednocześnie w dziennikach telewizyjnych na pierwszym miejscu pokazywano Edwarda Gierka, a to jak rozmawia z krowami, żeby zwiększyły wydajność mleka, a to znowu – jak podlizuje się towarzyszom radzieckim – i tak dalej. Jeśli ktoś chciał dowiedzieć się, co w tych dniach naprawdę w Polsce się dzieje, to musiał słuchać radia Wolna Europa z Monachium, albo Głosu Ameryki z Waszyngtonu. Napisałem wówczas w podziemnym piśmie „Opinia”, że przypomina to sytuację z Powstania Warszawskiego, kiedy łączność Śródmieścia Warszawy z Żoliborzem utrzymywana była przez Londyn.
Przypominam tamte wydarzenia, bo ta sytuacja powtarza się również dzisiaj. Gdyby ktoś na podstawie publikacji w TVN, „Gazecie Wyborczej”, czy „Dzienniku” chciał zorientować się, co się w Polsce dzieje, to mógłby odnieść wrażenie, że najważniejszym wydarzeniem są problemy , jakie ma były prezydent Lech Wałęsa ze wstydliwymi zakątkami swojej przeszłości.
Jak wiadomo, dwaj historycy z Instytutu Pamięci Narodowej, doktor Sławomir Cenckiewicz i doktor Piotr Gontarczyk, przygotowali do druku książkę o Lechu Wałęsie. Ta okoliczność wprawia byłego prezydenta w stan coraz większego zdenerwowania. W tym stanie wygłasza on coraz to nowe oświadczenia i miota coraz to nowe pogróżki. Wprawdzie kiedyś w swojej, to znaczy – w podpisanej swoim nazwiskiem książce Lech Wałęsa przyznawał, że „coś” bezpiece podpisywał, ale teraz twierdzi, że było to tylko pokwitowanie na odebrane w aresztanckiego depozytu sznurowadła.
Jak od dawna twierdzę, że kto słucha pana Lecha Wałęsy, ten sam sobie szkodzi, chociaż z drugiej strony trudno przejść do porządku dziennego nad pewną sprawą. W znanej balladzie Mickiewicza, Pani, która zabiła Pana, powiada: „Ach, pójdę aż do piekła, byleby moją zbrodnię wieczysta noc powlekła”. Obecne miotanie się Lecha Wałęsy pokazuje, że i on gotów jest na wszystko, byleby kompromitujące epizody jego życioryzu nadal pozostały okryte mgłą tajemnicy.
Proboem polega na tym, że – jak w 1992 roku napisał w informacji o zasobach archiwalnych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Antoni Macierewicz – przed rozpoczęciem niszczenia akt, zostały one zmikrofilmowane w trzech kompletach, z których dwa są za granicą, a jeden – w kraju. „Za granicą” – a więc na pewno w Moskwie i w Berlinie. Zatem w tamtych państwach znają prawdę o przeszłości byłego polskiego prezydenta i na widok rozpaczliwych prób zatarcia śladów, muszą zacierać ręce z radości. Nie tylko teraz, kiedy Lech Wałęsa nie tylko nie jest prezydentem, ale w ogóle nie odgrywa większej roli w polityce. Przede wszystkim wtedy, kiedy Lech Wałęsa był urzędującym prezydentem. Czy próbowali go wtedy szantażować? Tego naturalnie nie wiem, ale zachowanie prezydenta Lecha Wałęsy na przykład w sprawie eksterytorialnych spółek rosyjskich na terenie dawnych sowieckich baz wojskowych w Polsce sprawia, że wykluczyć tego nie można. W takiej zaś sytuacji przestaje to być osobistym problemem Lecha Wałęsy, tylko nabiera charakteru sprawy publicznej.
Dzisiaj Lech Wałęsa zapowiada, że ujawni, kto kryje się pod pseudonimem „Bolek”. Powtarzam: kto słucha Lecha Wałęsy, ten sam sobie szkodzi, ale skoro już naszła go taka godzina szczerości, to może powiedziałby też, kogo miał na myśli Jan Pużycki, kiedy w 1994 roku mówił, iż w pałacu prezydenckim „krąży widmo wszechwładnego kretyna”? Lech Wałęsa, który przecież był wtedy gospodarzem pałacu prezydenckiego, na pewno to wie. Niechże więc podzieli się z opinią publiczną tymi informacjami, bo – po pierwsze, jak mówi Cyprian Kamil Norwid – „nie jest światło, by pod korcem stało”, a po drugie – również opinii publicznej w tych ciężkich czasach należy się trochę wesołości.
A sytuacja jest niewesoła, chociaż skądinąd ciekawa. Oto przed ratyfikowaniem przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Traktatu Lizbońskiego i uznaniem przez Polskę niepodległości Kosowa, w Warszawie odbywa się demonstracja Ruchu Autonomii Śląska – żeby Polska przywróciła na Śląsku autonomię. Miałoby to polegać między innymi na tym, by zbierane z terenu Śląska podatki pozostawały na miejscu i tylko jakaś nadwyżka była przekazywana do budżetu centralnego w Warszawie.
To jest w ogóle bardzo ciekawy pomysł i można by się zastanowić, czy nie zastosować go w całej Polsce, a nie tylko na Śląsku. Obecnie bowiem podatki zbierane są centralnie, a potem rząd wyznacza samorządom terytorialnym zadania i przydziela środki na ich wykonanie. Gdyby zaś tę sytuację odwrócić i podatki zbierać w gminach, które same finansowałyby z tych pieniędzy własną działalność, a tylko część przekazywałyby rządowi, który opłacałby z tego wojsko, wymiar sprawiedliwości i dyplomację? Skoro nawet pan poseł Chlebowski, który wprawdzie, jako burmistrz gminy Żarów na Dolnym Śląsku, wpędził ją w długi, mówi, że samorządy lepiej gospodarują pieniędzmi, to po co w takim razie przekazywać pieniądze rządowi, który gospodaruje gorzej?
Ocena zależy, ma się rozumieć, od punktu widzenia. Na przykład, z punktu widzenia koalicyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, rząd wydaje pieniądze znakomicie, bo bierze na utrzymanie państwa i państwowych instytucji członków PSL – może jeszcze nie wszystkich, ale w każdym razie – bardzo wielu. Ale co dobre dla Polskiego Stronnictwa Ludowego, to nie musi być dobre dla państwa i jego obywateli, którzy może by woleli nie brać na swoje utrzymanie wszystkich członków PSL.
Inna sprawa, że gdy państwo brało na utrzymanie członków Unii Wolności, to „Gazeta Wyborcza” w zasadzie nie miała nic przeciwko temu, a w każdym razie nie narzekała tak, jak narzeka dziś na PSL. Ta selektywność skłania do podejrzeń, że nie tyle chodzi tu o interes podatników, tylko o przygotowanie opinii publicznej do podmiany koalicyjnego partnera Platformy Obywatelskiej.
Chodzi o to, że w początkach maja niemiecka SPD zadeklarowała udzielenie bratniej pomocy polskiej lewicy. 9 maja przybył do Warszawy przewodniczący tej partii, Kurt Beck. Nie jest wykluczone, że z niemieckiego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby koalicyjnym partnerem Platformy Obywatelskiej została lewica, oczywiście po odpowiednim przegrupowaniu. Udział w koalicji rządowej mógłby walnie przyczynić się do odbudowy lewicy i ją skonsolidować. Nic bowiem tak nie konsoliduje, zwłaszcza zaplecza politycznego partii, jak perspektywa przejścia na dostatnie utrzymanie państwa. Co dobre dla Polskiego Stronnictwa Ludowego, to będzie dobre również dla lewicy i stąd „Gazeta Wyborcza” tak się ostatnio zatroszczyła o interesy podatników.
W zamian za tę bratnią pomoc, z którą obok niemieckiej SPD mogą pospieszyć również inne bratnie partie socjaldemokratyczne z Europy Zachodniej, polska lewica jeszcze lepiej niż Platforma Obywatelska może odwdzięczyć się Niemcom, popierając Ruch Autonomii Śląska nie tylko w dążeniu do autonomii, ale nawet – w przyłączeniu Śląska do Niemiec – bo przecież po utworzeniu Unii Europejskiej ważne będą tylko zewnętrzne granice tego państwa, a nie granice wewnętrzne, między poszczególnymi prowincjami, czy województwami. Ale o tym, ma się rozumieć, nie wolno głośno mówić, przynajmniej na razie i dlatego wiodące media, jedno przez drugie, mówią i piszą o „Bolku” i „widmie wszechwładnego kretyna”.

Mówił Stanisław Michalkiewicz

drukuj