Myśląc Ojczyzna


Pobierz Pobierz

Od wejścia Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku do dnia dzisiejszego, kraj nasz nieustannie uczestniczy w pogoni za limitami. Obok przyjętych limitów mlecznych, cukrowych, połowowych, wielu, szczególnie rolników, żyje nadzieją na zrównanie bezpośrednich dopłat z subsydiami uzyskiwanymi przez rolników na Zachodzie. Perspektywa ta jednak ciągle się oddala, dlatego wielu zastanawia się, czy tak naprawdę idzie o to, żeby złapać zajączka, czy też, żeby go gonić. Niedawno rząd polski na forum Rady Unii Europejskiej zawetował plany dalszej pogoni za limitami emisji dwutlenku węgla.

 

 

Prezydencja duńska w uzgodnieniu z Komisją Europejską przedłożyła bowiem nowy plan redukcji CO2 do 2050 roku. Do chwili obecnej kraje Unii Europejskiej zobowiązały się w tzw. strategii trzy razy dwadzieścia do obniżenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery o 20% do 2020 roku przy jednoczesnym dwudziestoprocentowym generowaniu energii ze źródeł odnawialnych. W zawetowanej propozycji dwadzieścia sześć krajów UE godziło się na redukcję emisji CO2 o 40% do 2030 roku, o 60% do 2040 roku i aż o 80% do 2050 w porównaniu z rokiem 1990. Polska, uważana za entuzjastę projektu europejskiego, afirmująca niemal wszystkie unijne propozycje, z paktem fiskalnym włącznie, w pogoni za redukcją limitów CO2 postrzegana jest jako wielki hamulcowy. Tak naprawdę rząd polski nie mógł postąpić inaczej. Cały problem polega na tym, że ponad 90% energii wytwarzanej w Polsce bazuje na węglu.

Przyjęcie propozycji unijnych oznaczałoby nie tylko lawinowy wzrost cen energii w Polsce, ale także zepchnąłby nasz kraj na margines gospodarczy Europy. Tego problemu nie mają inne kraje Unii, jak na przykład Francja, która ponad 80% energii czerpie z atomu. Zarówno ten kraj, jak i inne liczą na duży zarobek związany z handlem wirtualnymi limitami emisji, CO2. Cała podbudowa ideologiczna limitująca emisję dwutlenku węgla do atmosfery od dawna budzi kontrowersje. Jedno jest pewne, nasze wyrzeczenia i straty nie będą miały żadnego wpływu na atmosferę, gdyż wszystkie kraje Unii Europejskiej emitują jedynie około 10% światowego CO2. Zakładana redukcja do 2020 roku zmniejsza emisję tego gazu w skali światowej jedynie o 2%, a w tym czasie np. Chiny i Indie kilkakrotnie zwiększą jego wydalanie. Zdaje sobie z tego sprawę nawet przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, który przed laty stwierdził w Parlamencie Europejskim, że praktyczny skutek tych wysiłków będzie nieodczuwalny dla środowiska, ale jako Unia Europejska chcemy dać przykład. Za tę ideologiczną pogoń najwięcej płaci Polska, choć dotyka ona również inne kraje członkowskie, takie jak Niemcy.

Według wyliczeń Niemieckiej Agencji Energetycznej DENA, odejście tego kraju od energii węglowej i atomowej może spowodować wzrost cen energii w Niemczech o 20%, a Niemcy są przecież liderem na rynku energii odnawialnej. Pomysły unijnych decydentów drogo nas kosztują. Ostatnio ceny jaj w Polsce wzrosły o 60% ze względu na wprowadzenie unijnej dyrektywy dotyczącej klatek dla kur. Warto zauważyć, że Komisja Europejska pomyliła się w swoich prognozach, zakładając sześciokrotnie niższy wzrost cen jaj. Obecnie łudzi się nadzieją, że ceny spadną po Świętach Wielkanocnych. Wracając do polskiego weta w sprawie limitów CO2, warto zapytać o znaczenie polskiego głosu w Unii Europejskiej w kontekście deklaracji Komisarz ds. klimatu Conni Hedegaard, która zapowiedziała obejście, czyli zlekceważenie polskiego stanowiska. Komisja Europejska może potraktować sprzeciw Polski jako polityczny, a poparcie 26 krajów Unii jako impuls do wszczęcia prawnej inicjatywy. Do jej akceptacji nie potrzeba już jednomyślności. Niestety rządowi polskiemu, mimo wcześniejszych poklepywań i zapewnień solidarności ze strony największych krajów Unii, nie udało się pozyskać w tej sprawie wsparcia ani jednego kraju członkowskiego. Można się więc zastanawiać, czy Polska biorąca od blisko ośmiu lat udział w pogoni za limitami, sama nie stanie się zajączkiem ściganym przez dotychczasowych przyjaciół.

 

Mirosław Piotrowski

drukuj