Myśląc Ojczyzna


Pobierz Pobierz

A kiedy wody już opadną…

Szanowni Państwo!

Mówią, że z daleka lepiej widać, a jak właśnie jestem trochę oddalony od kraju. Niezbyt daleko, bo w Wielkiej Brytanii, gdzie miałem okazję trzykrotnie spotkać się z publicznością londyńskiej Polonii – ale zawsze. Wielka Brytania, gdzie właśnie po wyborach rozpoczął swoją działalność nowy rząd, sprawia wrażenie odwiecznej stabilności. Królowa Elżbieta przebywa w swoim pałacu, o czym zaświadcza królewska flaga na maszcie, a admirał Nelson spogląda na miasto ze szczytu swojej kolumny, wokół której rozłożyły się potężne lwy, przypominające dawną chwałę i potęgę Imperium Brytyjskiego. Ta spokojna pewność siebie wypływa zapewne z faktu, że od czasów Wilhelma Zdobywcy Wysp Brytyjskich nie deptała nigdy stopa żadnego najeźdźcy. Kiedy porównamy to z naszą historią, trudno się dziwić, że tej spokojnej pewności siebie trochę nam jednak brakuje.

A tu jeszcze, jakby mało było paroksyzmów, kraj nawiedziła powódź. Wprawdzie pan premier w asyście pana marszałka sprawia wrażenie, jakby swoim strasznym wzrokiem powstrzymywał wody potopu, a swoją obecnością umacniał rozmiękczające wały i podnosił na duchu powodzian – ale co tu ukrywać – po raz kolejny okazało się, że nie bardzo możemy być dumni ze swojego państwa. Nie mówię o strażakach, żołnierzach, czy innych służbach, którzy dają z siebie wszystko – ale o przedstawicielach władz publicznych, zwłaszcza krajowych, które obecną, gorączkową aktywnością próbują przesłonić lata bezczynności. Po raz kolejny okazało się, że im więcej urzędów, tym mniej można zrobić, a w razie klęski – trudno znaleźć winnego, bo jeden urząd wskazuje nieubłaganym palcem na inny – aż można od tego dostać oczopląsu. Czy obecna powódź cokolwiek w tej dziedzinie zmieni? Nie sądzę. Woda, tak jak przyszła, tak i opadnie, a wtedy wszystko wróci na swoje miejsce, to znaczy – urzędnicy za biurka, gdzie znowu będą oddawali się słodkiej drzemce. Ale kiedy już spłyną wody, a ziemia obeschnie, wtedy rozpocznie się drugi, może nie tak widowiskowy, ale nie mniej dramatyczny etap powodzi.

Według szacunków dokonanych przed 13 laty, straty spowodowane ówczesną „powodzią tysiąclecia” sięgnęły 12 miliardów złotych. Wygląda na to, że straty spowodowane tegoroczną powodzią nie będą mniejsze, a może nawet większe. Już teraz mówi się o konieczności korekty ustawy budżetowej, która – jak pamiętamy – zakładała deficyt budżetowy w wysokości co najmniej 52 miliardów złotych. Konieczność pokrycia strat spowodowanych powodzią deficyt ten z pewnością powiększy, zwłaszcza, że z powodu zniszczeń mienia i upraw, zmniejszyć się mogą – i na pewno zmniejszą – zakładane pierwotnie wpływy do budżetu. W rezultacie dojdzie do jeszcze szybszego niż dotąd wzrostu długu publicznego, który już dzisiaj powiększa się z szybkością co najmniej 3 tysięcy złotych na sekundę.

To pokazuje, że rzeczywiste problemy państwa będą takie same, niezależnie od rezultatu wyborów prezydenckich. W ogóle rzeczywistość jeszcze raz wygrała z fikcją. Powódź usunęła w cień kampanię prezydencką i ludzie, zwłaszcza w rejonach dotkniętych powodzią mają większe zmartwienia, niż przejmowanie się sondażami. Co innego politycy; ci od dawna w gruncie rzeczy zajmują się raczej sobą, ewentualnie swoimi konkurentami, a te wojny podjazdowe absorbują ich pomysłowość i energię do tego stopnia, że nie mają już głowy do zajmowania się sprawami państwowymi. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze – ich samodzielność w tym względzie jest iluzoryczna, bo po ratyfikacji traktatu lizbońskiego większość ustaw uchwalanych przez polski Sejm, to tłumaczone własnymi słowami dyrektywy Komisji Europejskiej, a zaledwie 20 procent, to różne, często motywowane intencjami korupcyjnymi, nowelizacje. Po drugie, w związku z tym, że punkt ciężkości władzy w Polsce leży poza konstytucyjnymi organami państwa, stanowiącymi rodzaj parawanu, za którym tajne służby bezceremonialnie okupują kraj w interesie strategicznych partnerów, politycy piastują jedynie zewnętrzne znamiona władzy w postaci stanowisk, tytułów, limuzyn z podgrzewanymi siedzeniami, gabinetów, sekretarek i apanaży – ale samej władzy dobrze, jak nie mają. Widoczne jest to zwłaszcza w przypadku Platformy Obywatelskiej, która wbrew głoszonym uprzednio zapowiedziom, pracowicie umacnia kapitalizm kompradorski, odwdzięczając się w ten sposób tajnym służbom za umożliwienie jej uchwycenia owych zewnętrznych znamion władzy. Rezygnacja premiera Donalda Tuska z kandydowania i wysunięcie w charakterze kandydata na prezydenta pana marszałka Bronisława Komorowskiego, potwierdza tylko rosnący stopień tego uzależnienia,

Tymczasem powódź usunęła również na drugi plan niedawną smoleńską katastrofę i zaczyna zacierać jej wspomnienie w świadomości części opinii publicznej. Przyczynia się do tego również akcja dezinformacji w sprawie tej katastrofy, prowadzona nie tylko przez wysokich urzędników państwowych oraz część kontrolowanych przez tajne służby, a właściwie nie żadne „służby”, tylko zatajonych okupantów Polski. Nie pozostaje to bez wpływu na sytuację każdego spośród 10 kandydatów, obydwu faworytów nie wyłączając. Mało kto ma głowę do wysłuchiwania, nie mówiąc już o analizowaniu deklaracji poszczególnych kandydatów, zaś w związku z tym, iż powódź jednak zaciera wspomnienie smoleńskiej katastrofy, wahadło sympatii opinii publicznej zdaje się powracać z niedawnego wychylenia do centrowej pozycji spoczynkowej. W tej sytuacji oczekiwania na intensywny społeczny rezonans kampanii wyborczej mogą okazać się zawodne, bo ciśnienie rzeczywistości pozbawi siły pracowicie przygotowane socjotechniki wyborcze. A kiedy wody już opadną, kiedy opadną też emocje, kiedy już wybrany zostanie jakiś prezydent, zostaniemy z gigantycznym deficytem, rosnącym długiem publicznym i koniecznością indywidualnego stawienia czoła problemom, bo politycy, w poczuciu spełnionego obowiązku, rozjadą się na wakacje.

Mówił Stanisław Michalkiewicz

drukuj