Odszedł as polskiego lotnictwa myśliwskiego

Jakub Bargiełowski – lotnik 315. Dywizjonu Myśliwskiego
„Dęblińskiego”, jeden z ostatnich Polaków, którzy uzyskali zaszczytny tytuł asa
myślistwa, swoimi tradycjami sięgający I wojny światowej, a oznaczający pilota,
który zestrzelił przynajmniej pięć samolotów wroga. Obrońca angielskiego nieba,
uczestnik walk nad Normandią, wreszcie łagiernik i emigrant. Zmarł w Sydney 21
lutego bieżącego roku, uszczuplając bardzo nieliczne już grono polskich pilotów
myśliwskich, weteranów II wojny światowej.

Jakub Bargiełowski urodził się 25 lipca 1921 r. w Garbowie koło Lublina, w
miejscu związanym z legendarną postacią rycerza Zawiszy Czarnego. Rodzice
przenieśli się do Chudowoli, gdzie Jakub poszedł do szkoły, tzw. jednoklasówki.
Po kilku latach wysłali go do rodziny w Dęblinie, gdzie dokończył naukę w szkole
powszechnej. Sąsiedztwo Szkoły Podchorążych Lotnictwa sprawiło, że złapał
bakcyla i wiosną 1937 r. rozpoczął starania o przyjęcie do Szkoły Podoficerów
Lotnictwa dla Małoletnich w Bydgoszczy. Rok później w Ustianowej rozpoczęła się
jego prawdziwa przygoda z lotnictwem. W swoich wspomnieniach z tego okresu Jakub
Bargiełowski pisze: „Lataliśmy na Wronach – był to szybowiec o bardzo prostej
konstrukcji. Na tych szybowcach wykonywaliśmy pierwsze loty – 'skoki’. Przed
każdym lotem instruktor nadzorował siłę naciągu lin gumowych służących do
wyrzucania szybowca jak z procy. Jednakże my staraliśmy się wykorzystać każdą
chwilę jego nieuwagi, aby naciągnąć te liny mocniej i móc dalej polecieć.
Mieliśmy wiele uciechy, gdy instruktor dziwił się, dlaczego tak szybko i daleko
wylatujemy”.
Wiosną 1939 r. Bargiełowski znalazł się w grupie osób
wyselekcjonowanych do szkolenia na pilotów myśliwskich i został skierowany do
Wyższej Szkoły Pilotażu w Ułężu. Tam kontynuował szkolenie. Jednak nieubłaganie
nadciągała wojna. Bargiełowski w swoich wspomnieniach zapisał przebieg
zdarzenia, w którym omal nie stracił życia podczas niemieckiego nalotu: „Gdy
wojna wybuchła, lataliśmy jeszcze przez pierwsze trzy dni września. Wtedy
zaczęły się pokazywać pierwsze samoloty niemieckie wykonujące naloty bombowe na
Dęblin. Podczas jednego takiego nalotu, w godzinach popołudniowych, kilka
samolotów znad Dęblina odłączyło się i poleciało bombardować Ułęż. W tym czasie
szliśmy we czterech z hangaru w stronę bramy i przechodziliśmy koło PWS-a
[dwupłatowego samolotu szkolnego produkowanego w Podlaskiej Wytwórni Samolotów –
F.G.]. Naraz usłyszeliśmy gwizd bomby. Gdzie tu się schować? Więc buch pod
skrzydło PWS-a! A to przecież drewniane żeberka pokryte płótnem, które nie mogły
dać nam żadnej osłony. W strachu często robi się głupstwa. Bomba, spadając,
uderzyła w samolot i zrobiła dziurę w lewym skrzydle, mniej więcej pod koniec
tylnej części płatu. Miejsce pod nim było podmokłe, więc bomba wbiła się bardzo
głęboko w ziemię, a my ukryliśmy się akurat po drugiej stronie kadłuba pod
prawym skrzydłem. Gdy nastąpił wybuch, mieliśmy tylko wielki szum w uszach.
Uszkodzony PWS przechylił się, ale nie wpadł do tej dziury, która została po
wybuchu. Ani nam, ani jemu nic więcej się nie stało, a tylko troszkę błoto nas
pochlapało”.

Więzień w zagłębiu donbaskim

Po wybuchu wojny grupę uczniów ewakuowano na wschód. W Dubnie zostali wzięci
do niewoli przez Armię Czerwoną. Po nieudanej próbie ucieczki Jakub Bargiełowski
trafił do kamieniołomów w zagłębiu donbaskim. W kwietniu 1940 r. na rozkaz
najwyższych władz państwowych ZSRS wymordowano ponad 20 tys. jeńców, oficerów
wojska i policji. Resztę Polaków chwilowo oszczędzono. Ich sytuacja była jednak
bardzo trudna i niepewna. Zachowało się wstrząsające wspomnienie Jakuba
Bargiełowskiego opisujące pełne napięcia wyczekiwanie na egzekucję grupy
więźniów, w której on sam się znajdował, a której szczęśliwym zbiegiem
okoliczności ostatecznie uniknęli: „22 maja 1940 roku grupa, w której
pracowałem, miała iść po południu na drugą zmianę. Z obozu zaprowadzili nas na
stołówkę i po posiłku zamiast normalnych żołnierzy, którzy nas zawsze pilnowali,
poszli z nami nowi w innych mundurach. Jak się później okazało, było to NKWD.
Prowadzili nas do kamieniołomów, ale w inne miejsce niż to, gdzie mieliśmy
pracować. Sprowadzili nas w ogromne wykopalisko zalane wodą i pokryte grubym
lodem. Z jednej strony było zejście krętą drogą do wykopaliska, a z drugiej była
pionowa ściana wysokości 50 m. Wyprowadzili nas na lód i ustawili w cztery rzędy
jeden za drugim. Było nas wtedy około 200-300 ludzi. Gdy zrobiliśmy później
zwrot w lewo, kazali nam podnieść ręce do góry i uklęknąć na lodzie. Wtedy
podnieśli plandekę i zobaczyliśmy karabiny maszynowe i żołnierzy leżących przy
nich. Mieli pasy amunicji pozakładane i karabiny gotowe do strzału. Czekali na
rozkaz, aby tylko nacisnąć na spusty. Klęczeliśmy na tym lodzie z rękami do
góry, czekając na rozstrzelanie. Gdy ktoś opuszczał ręce lub słaniał się,
podchodzili do niego i kłuli go bagnetami. Ponad nami na wzniesieniu stał oficer
i miał przenośną radiostację. Jeden z żołnierzy nosił za nim radiostację –
wielką pakę na plecach – a w ręce miał akumulator, taki sam jak samochodowy. Do
radiostacji dołączona była słuchawka i jak telefon dzwonił, to oficer podchodził
i wtedy rozmawiał. Podczas nocy czasami padał gęsty śnieg i przypuszczalnie
mieli problemy z nawiązaniem łączności z dowództwem. Wyraźnie było widać, że
czekają na dalsze rozkazy. Klęczeliśmy na tym lodzie od siódmej wieczór aż do
piątej rano następnego dnia. Wszyscy ludzie się modlili, a ja jeden nie zdawałem
sobie sprawy z tego, że to naprawdę może być nasz koniec. Myślałem, że tylko nas
straszą, bo za słabo pracujemy. Zmiana pierwsza, którą mieliśmy zwolnić po
południu, pracowała dalej, bo myśmy nie dotarli. Jeden z tej zmiany wyszedł za
potrzebą na górę i zobaczył, co z nami się dzieje.
Miejsce, gdzie klęczeliśmy
w tym wyrobisku, było dobrze oświetlone. Zeszedł na dół i powiedział innym, co z
nami robią. Wszyscy złapali za łopaty, kilofy, łomy, rozmaite rury, co każdy
miał pod ręką, wybiegli na górę i zaczęli krzyczeć, groźnie wymachując. Dowódca
NKWD, widząc, co się dzieje, że nie da się zachować w sekrecie masakry, kazał
wstać i wrócić z powrotem do obozu”. Wkrótce Polacy zostali wysłani do okręgu
archangielskiego, gdzie mieli pracować przy wyrębie lasów.

W Dywizjonie 315

Podpisanie układu Sikorski – Majski zakończyło gehennę wielu Polaków.
Zwolnieni z obozów, zostali wcieleni do formowanej Armii Polskiej na Wschodzie
generała Władysława Andersa. W obozach dokonano wstępnej selekcji żołnierzy, w
pierwszej kolejności wydzielając lotników i wysyłając ich na Wyspy Brytyjskie w
celu uzupełnienia strat. Wraz z innymi lotnikami Bargiełowski przybył do
Wielkiej Brytanii na pokładzie okrętu wracającego z Archangielska. Tu czekała go
rekonwalescencja, nauka języka i pełne szkolenie lotnicze. Po ukończeniu
szkolenia przyszedł czas na przydział do wymarzonej jednostki bojowej.
Bargiełowski trafił do 315. Dywizjonu Myśliwskiego stacjonującego wówczas w
Heston pod Londynem. Wśród wspomnień z tego okresu na szczególną uwagę zasługuje
spotkanie, które wywarło duży wpływ na jego późniejsze życie: „Słońce mocno
dogrzewało w kabinę, a w kożuchach było gorąco i niewygodnie. Napięcie nerwowe
wzrastało, jak nalot zbliżał się do naszego rejonu, i czułem, że za chwilę będę
leciał do walki. Po dłuższej chwili oczekiwania napięcie moich nerwów było
maksymalne i cała moja uwaga była skierowana w kierunku wieży kontrolnej w
oczekiwaniu zielonej rakiety sygnalizacyjnej. Naraz usłyszałem pukanie w szybę
mojej kabiny i ze zdziwieniem ujrzałem jednego mechanika od mojej maszyny z
młodziutką dziewczynką (11 lub 12 lat). Stali oni na płacie mojego samolotu. Ta
dziewczynka mieszkała ze swoją matką zaraz za zasiekami z kolczastego drutu,
może ze 30 metrów od maszyny. Wszyscy ją znali. Przedtem widywałem, jak inne
dzieci na czworakach przedostawały się na lotnisko, ale jak się ona przedostała
przez zasieki, w dodatku z filiżanką herbaty w ręku, tego nie wiem. Otworzyłem
kabinę, a ona podała mi drżącymi rękami filiżankę z herbatą i mówi: 'Mum
thought, you would like a cup of tea’ (Mama pomyślała, że chciałby Pan się napić
herbaty). A we mnie jakby piorun uderzył, to całe napięcie nerwowe natychmiast
całkowicie mnie opuściło. Było to nadzwyczajne uczucie i poczułem, jakbym się
całkowicie rozkleił – takiego czegoś nigdy przedtem nie miałem i nie zdarzyło mi
się to do tej pory. (…) Gdzieś w połowie marca 1944 roku idę ulicą obok
lotniska i spotkałem tę dziewczynkę, a ona zapytała mnie, czy jestem katolikiem.
Odpowiedziałem, że tak, więc dała mi różaniec i powiedziała: 'Ja wiem, że
wkrótce wyjedziecie z tego lotniska na prawdziwą wojnę, proszę cię, miej zawsze
przy sobie ten różaniec, a on ci przyniesie szczęście’. 'Ja też życzę ci
wszystkiego najlepszego’ – odpowiedziałem. Podziękowałem jej i nigdy więcej już
jej nie widziałem. Zawsze miałem ten różaniec przy sobie i zawsze z nim latałem.
Po tylu latach mam go stale przy sobie”.
Wiosną 1944 r. Polskie Skrzydło
Myśliwskie, w skład którego wchodził Dywizjon 315, otrzymało amerykańskie
myśliwce Mustang. Zbliżała się długo oczekiwana inwazja na Francję, w której
polscy lotnicy mieli odegrać ważną rolę. Wśród zadań, jakie mieli podjąć, było
nie tylko zwalczanie niemieckich samolotów, ale także bombardowanie celów na
bezpośrednim zapleczu frontu. Jeden lot utkwił Bargiełowskiemu w pamięci, z
uwagi na towarzyszącą mu refleksję, a sposób, w jaki relacjonuje to zdarzenie,
świadczy o wysokim morale, szlachetności i wrażliwości tego człowieka
niezdemoralizowanego okrucieństwem wojny: „Następny mój lot z bombami był 14
czerwca 1944 roku na przedmieściu Paryża. (…) Mieliśmy bombardować wiadukt nad
ulicą na przedmieściu Paryża, po którym przebiegała linia kolejowa do lotniska.
Była to główna droga zaopatrzenia lotniska w paliwo, amunicję i inne produkty.
Chodziło o odcięcie dostaw do lotniska. Tego dnia warunki atmosferyczne były złe
i niesprzyjające, wiatr był bardzo silny i porywisty. Pikowaliśmy z bombami
jeden za drugim na ten wiadukt. Samolotem rzucało tak mocno, że trudno było go
utrzymać na celu. Często jest tak, że w locie nurkowym samolot wpada w wiry
powietrzne poprzednika, ale nie jest to takie straszne i można jeszcze poprawnie
celować. Natomiast wichura nad Paryżem mocno nam przeszkadzała w dokładnym
bombardowaniu. Wycelowałem dobrze i zrzuciłem bomby. Jedna wpadła w nasyp
kolejowy, a druga uderzyła w przyległy do wiaduktu budynek mieszkalny.
Zobaczyłem w czerwonej dachówce tego domu maleńką czarną kropkę w miejscu, gdzie
bomba przebiła dach. Za chwilę dom zaczął puchnąć i nagle wszystko wybuchło. W
miejscu, gdzie przed chwilą stał duży dom z pięknym ogródkiem, pozostały tylko
ruiny. Serce mi się ścisnęło z bólu, że zabiłem (…) niewinnych ludzi. Wciąż
myślę sobie, że mąż mógł być na wojnie lub w pracy, a w domu mogły przebywać
żona, dzieci, dziadkowie i inne osoby. Jak to wspominam, zawsze robi mi się
przykro i czuję ból w sercu”.

Bohater przestworzy

Czas, w którym Bargiełowski trafił do jednostki bojowej, nie rokował nadziei
na odniesienie zbyt wielu sukcesów. Lotnictwo polskie podlegało operacyjnie
lotnictwu brytyjskiemu i wykonywało zadania, podczas których szanse napotkania
samolotów wroga były niewielkie. Spotkania były nieliczne, ale dzielny pilot
wykorzystał je tak, jak najlepiej potrafił. W czasie walk nad Francją udało mu
się zestrzelić cztery wrogie samoloty, więc do upragnionego, wyznaczonego przez
tradycję tytułu asa brakowało mu już tylko jednego zwycięstwa. Niestety, w tym
okresie Dywizjon 315 został przeniesiony na północ Szkocji, by eskortować
samoloty atakujące wybrzeża Norwegii. Długie, kilkugodzinne loty nad Morzem
Północnym były bardzo nielubiane, gdyż wiązały się z olbrzymim ryzykiem w
przypadku jakiejkolwiek awarii czy uszkodzenia samolotu, a szanse napotkania
samolotów wroga były minimalne. Niespodziewanie okazja nadarzyła się 7 grudnia
1944 r.: „Zrobiliśmy skręt w prawo w stronę brzegu. Było to nad wysepką Gossen.
Po wyjściu ze skrętu znalazłem się trochę niżej i w tyle. Zauważyłem kolorowe
pociski na tle lądu z przodu i daleko poniżej. Jednocześnie rzuciłem okiem na
prowadzącego i ze zdziwieniem zauważyłem, że dołączyła do nas czwarta maszyna.
Leciała tuż za prowadzącym. Pomyślałem: przecież było nas tylko trzech, a nie
czterech. To były ułamki sekundy, a on był już w pozycji gotowej do strzału.
Przeszyła mnie nagle myśl: to nie nasz, to Niemiec. Automatycznie przerzuciłem
maszynę przez prawe skrzydło i na niego. Jednocześnie on zrobił to samo i ostrą
piką poszedł w dół, a ja za nim. Messerschmitt 109 oddalał się ode mnie. W tym
momencie kątem lewego oka zauważyłem mustanga lecącego pod ostrym kątem w dół i
rozbijającego się o powierzchnię morza. Nie widziałem za nim żadnego dymu.
Ciężko zrobiło mi się na sercu i powiedziałem do siebie: 'Ty pierunie,
zestrzeliłeś mojego przyjaciela, ja ci nie wybaczę, żebym zginął, to ciebie
dostanę i mi nie uciekniesz’. Pchnąłem manetką do przodu, dodając gazu i jakby
wystrzelony z procy w parę sekund znalazłem się na jego ogonie w dobrej pozycji
do strzału. On musiał mnie widzieć w lusterku, bo zaczął robić lekkie uniki raz
w lewo, raz w prawo, stale pikując.
Ja, żeby go utrzymać w celowniku,
zacząłem robić to samo i dawałem krótkie serie z moich ciężkich 0,5-calowych
karabinów, ale nie widziałem rezultatów. Jak każdy pilot wie, gdy wykonuje się
ten sam manewr co maszyna z przodu, to zawsze jest pewne opóźnienie, i przez to
kule go omijały. W pice ocena odległości od lustra wody jest bardzo trudna, a
szczególnie po zachodzie słońca. Tak było i tym razem. Czuję, że muszę już wyjść
z tej piki, bo morze szybko się zbliżało, ale pomyślałem, że jak ten
messerschmitt jeszcze nie wychodzi z piki, to ja też jeszcze mam
czas.
Messerschmitt 109, lecąc w odchyleniu w prawo, zaczął powracać z tego
odchylenia, a ja zacząłem właśnie robić odchylenie w prawo, będąc w opóźnieniu.
Nagle stało się tak, że wlazł mi dokładnie w celownik, gdy zaczął podrywać
maszynę, żeby polecieć w górę. Pociągnąłem za spust i dałem dłuższą serię.
Messerschmitt złamał się w miejscu kabiny, silnik i ogon podeszły do siebie i to
wszystko uderzyło w powierzchnię morza. W górę poszła olbrzymia fontanna wody.
Ja dwoma rękoma złapałem za drążek i wyciągnąłem maszynę do góry. Przeciążenie
było straszliwe. Mało brakowało, a sam rozbiłbym się, gdybym wpadł w tę fontannę
po messerschmitcie. Szczęśliwie przeleciałem po jej wierzchołku. Maszyna ostro
zaczęła się wznosić, w tym momencie krew odpływa mi z mózgu. Automatycznie
oddałem lekko drążek i straciłem przytomność”.

Kierunek – Australia

Następne miesiące nie przyniosły dalszych sukcesów naszemu lotnikowi.
Luftwaffe poszła już wtedy w zupełną rozsypkę i spotkania z samolotami wroga
należały do rzadkości. Po kapitulacji Niemiec polscy lotnicy pozostali w
swoistym stanie zawieszenia, wykonując loty treningowe. Sytuacja międzynarodowa
była niejasna i wszyscy oczekiwali dalszego rozwoju wypadków. W tym okresie
Bargiełowski został przeniesiony do 303. Warszawskiego Dywizjonu Myśliwskiego
im. Tadeusza Kościuszki, najsławniejszego z polskich dywizjonów. Dosłużył w nim
do rozwiązania polskiego lotnictwa pod koniec 1946 roku. Koniec służby oznaczał
początek dylematu – co dalej? Informacje nadchodzące z kraju o prześladowaniach
i narastającym terrorze nie były optymistyczne. Większość lotników zdecydowała
się pozostać na emigracji. Bargiełowski miał propozycję wyjazdu do dalszej
rodziny w USA, zdecydował się jednak na samodzielne życie i w 1948 r.
wyemigrował do Australii. Kontrakt imigracyjny przewidywał, że przez dwa lata
osadnicy będą wykonywać prace wskazane przez władze. John Bargielowski – bo pod
takimi personaliami rozpoczął nowe życie – został skierowany do pracy na kolei
stanowej w Nowej Południowej Walii (New South Wales State Railway), a potem
znalazł zatrudnienie jako technik w Głównym Zarządzie Telekomunikacyjnym (Post
Master General). Po roku pracy kupił samochód ciężarowy i wraz z kolegą pojechał
szukać pól opalowych. Tak trafili do Coober-Pedy w sercu stanu Południowa
Australia. Położone na zupełnym odludziu Coober-Pedy było upalne, suche i pełne
much. W tych trudnych warunkach Bargiełowski nie tylko kopał opale, ale skupował
je od innych poszukiwaczy, szlifował i dopiero sprzedawał do odbiorców na całym
świecie. Prace były prowadzone tylko w sezonie zimowym, latem można było się
przenieść w bardziej przyjazne miejsce. Odwiedzając kuzyna, Jerzego
Bargiełowskiego mieszkającego w Oyster, docenił uroki tego miejsca. Wybudował
dom i urządził w nim warsztat obróbki opali. Na początku lat 60. szukał ich
także w White Cliffs w Nowej Południowej Walii, gdzie zaangażował się w
organizację obchodów dnia weterana – ANZAC Day.
Polskę po raz pierwszy
odwiedził w 1960 r. i od tego czasu wielokrotnie bywał w kraju, działając na
rzecz upamiętnienia czynów polskiego lotnictwa, szczególnie swojego dowódcy
Eugeniusza Horbaczewskiego.
W ostatnich latach życia jego stan zdrowia
stopniowo się pogarszał. Z początku pomagała mu sąsiadka, Shirley Norris, ale w
pewnym momencie niezbędna stała się pomoc opieki społecznej. Z jej ramienia
polskim weteranem ofiarnie zajmowała się Wendy Lavers, co nie było łatwym
zadaniem ze względu na jego upór. W końcu stan zdrowia lotnika zmusił do
umieszczenia go w domu opieki. Tu z pomocą przyszedł Alan Scheckenbach, który
został prawnym opiekunem Jakuba Bargiełowskiego. Od tej pory zajmował się on
wszystkimi formalnościami i pilnował, by jego podopieczny przebywał w możliwie
najlepszych warunkach. Dzięki ofiarnej opiece Marne Zammit i Merril Barnes
nastąpiła nawet pewna poprawa stanu zdrowia, ale choroba była nieubłagana.
Ostatnim zadaniem Alana Scheckenbacha stało się zorganizowanie uroczystości
pogrzebowych, które odbyły się na cmentarzu Rookwood 5 marca bieżącego roku.

Franciszek Grabowski

—————————————————————-

Wszystkie cytaty pochodzą z niepublikowanych wspomnień Jakuba
Bargiełowskiego, udostępnionych dzięki uprzejmości pana Rafała
Krzyżowskiego.
Autor chciałby szczególnie gorąco podziękować Alanowi
Scheckenbachowi za jego bezinteresowną i daleko idącą pomoc okazaną nielicznym
polskim weteranom w Australii. Well done, Alan!

Autor jest publicystą zajmującym się historią polskiego
lotnictwa.

drukuj

Drogi Czytelniku naszego portalu,
każdego dnia – specjalnie dla Ciebie – publikujemy najważniejsze informacje z życia Kościoła i naszej Ojczyzny. Odważnie stajemy w obronie naszej wiary i nauki Kościoła. Jednak bez Twojej pomocy kontynuacja naszej misji będzie coraz trudniejsza. Dlatego prosimy Cię o pomoc.
Od pewnego czasu istnieje możliwość przekazywania online darów serca na Radio Maryja i Tv Trwam – za pomocą kart kredytowych, debetowych i innych elektronicznych form płatniczych. Prosimy o Twoje wsparcie
Redakcja portalu radiomaryja.pl